Powrót

Rozdział 8

 

Arkadia, nowoczesne, płytkie osiedle na skraju Miasta. Osiedle dla Wybranych. Dlaczego tylko dla nich? Rozrzutne gospodarowanie przestrzenią sprzyjało wielkim stratom energetycznym. Energia uciekała w postaci światła, ciepła i dźwięku. Ale kto się tym przejmował? Tu mieszkali wyłącznie bogacze.

Na powierzchni rośliny. Dużo roślin, rosnących w wielkich skupiskach. Niektóre skupiska były tak gęste, że trzeba się było przedzierać – schylać, kluczyć pomiędzy gałęziami. Nawet deptało się po roślinach – a to dla Spira była nowość. Z jego, znajdującego się jeden poziom pod powierzchnią ziemi mieszkanka, można było prywatną windą wydostać się na powierzchnię. Gdy Spir po raz pierwszy z niej skorzystał, wysiadłszy, ze zdumieniem stwierdził, że Winda zmieniła się w wierzbę, a on sam znalazł się po środku otoczonej drzewami polany. Zdumienie ustąpiło, a na jego miejscu pojawił się niemy podziw, gdy okazało się, że pień wierzby rozstępuje się na żądanie, umożliwiając wejście do znajdującej się w środku windy.

Samo mieszkanie też było niczego sobie. Przystosowane dla modelu rodziny dwa plus trzy, posiadało wszystkie udogodnienia, jakie Spir tylko mógł sobie wyobrazić, a nawet jeszcze więcej. Co i rusz jakieś nie znane do tej pory urządzenie wprawiało go w osłupienie swoją przemyślaną funkcjonalnością. Brakowało tu tylko jednego...

Powoli zwlókł się z wielkiego, ośmiokątnego łoża i podszedł do wiszącej na ścianie sypialni iluzji okna. Iluzja przedstawiała znajdujący się kilkaset metrów stąd kolorowy ogród. Za ogrodem znajdował się deptak, po którym w promieniach słonecznych spacerowały pary z dziećmi. Spir przez chwilę gapił się na nie bezmyślnie. Odruchowo poklepał po głowie przechodzącą biopokojówkę. Nie wiedzieć czemu, w nowszych modelach programowano potrzebę okazywania uwagi i czułości przez właściciela, której nie zaspokajanie mogło doprowadzić do obniżenia wydajności pracy.

Osiedle bogaczy. Tak po prostu. Ciekawe jak zareaguje Des, gdy się o tym dowie? Wszystko jest dokładnie tak, jak powinno być. Sąsiadka którą poznał wczoraj okazała się bardzo miła. Na dworze panuje idylla i niczym nie zakłócony spokój. Może wszystkie jego marzenia w końcu się spełnią? Wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno. Poza jedną... no może poza dwiema rzeczami.

Zjadłszy śniadanie i przebrawszy się w jedno z wyjściowych ubrań, których całą szafę znalazł w przedpokoju, opuścił swoje wspaniałe domostwo i skierował kroki ku najbliższej stacji EST. Czekała go co prawda krótka podróż, ale trochę się niecierpliwił, gdyż jechał w rejony miasta, w których jeszcze nigdy on sam, ani nikt z jego znajomych nie przebywał. A przynajmniej nic takiego sobie nie przypominał.

Dworcowy zegar przypomniał mu natomiast, że od dnia uprowadzenia Des minęły już cztery noce. I ciągle nie wpadł na żaden ślad, gdzie ona może przebywać. Znalazł natomiast ich wymarzony dom. Co za ironia losu.

W wagoniku jak zwykle panował przyjemny luz. Z dziesięciu miejsc tylko cztery były zajęte. Współpasażerowie nie wydali się Spirowi interesujący, skupił się więc na czekającym go zadaniu. Czego powinien się dowiedzieć? Jakich słów użyć?

 

Zdziwiony wysiadł z łazika. Ta część Krainy bardzo różniła się od tych, po których podróżował do tej pory. Mimo że skryte głęboko pod ziemią, korytarze były czyste i nie zalegały na nich dziesiątki wegetujących ćpunów. Natomiast aż roiło się na nich od nerwowych postaci, z pozoru wyglądających na zwykłych mieszkańców Krainy. Tłum ten miał w sobie jednak coś innego – chociażby fakt, że zwykli mieszkańcy bardzo rzadko chodzili po ruchomych chodnikach. Tu było to natomiast regułą.

Pod sufitem korytarza Spir dostrzegł wiszące pęki kabli oraz punktowe źródła światła – kolejne nieczęsto spotykane w jego rejonach elementy wystroju wnętrza miasta. Niepokojąca kolorystyka tego miejsca też była dość specyficzna: dominowały czerwień, różne odcienie koloru żółtego oraz czerń.

Spir wkroczył w najbliższą alejkę i zmuszony przez sunącą ciżbę zaczął energicznie maszerować po sunącym już z nieco większą niż zazwyczaj prędkością chodniku. Od czasu do czasu zerkał w lewo, czy przypadkiem nie mija drzwi oznaczonych numerem 17. Na szczęście nie sposób było je przegapić: najszersze na całej alejce drzwi, a nad nimi ich numer, wypisany świecącymi na czerwono literami. Po obu stronach stały nieruchomo czarne postaci. Czerń okrywała je tak szczelnie, że nawet ich twarze zakryte były półprzeźroczystym materiałem. Spir zaczął zachodzić w głowę, gdzie też mógł je wcześniej widzieć.

Gdy schodził z ruchomego chodnika, przez chwilę wydawało mu się, że się przewróci, rychło jednak odzyskał równowagę i przekroczył próg szerokich drzwi. Minął w nich tęgiego jegomościa, który wykrzywiając twarz w grymasie bezgranicznej wściekłości obrzucił go nienawistnym, choć tylko przelotnym spojrzeniem.

Znalazł się w niewielkiej sali. Po lewej stronie, na ustawionych pod ścianą krzesłach siedziało kilku ubranych całkowicie na czarno osobników. Nie zdążył jednak im się przyjrzeć, gdyż usłyszawszy za sobą szorstki głos, błyskawicznie się odwrócił.

– Słucham pana?

Po drugiej stronie salki stało biurko, za którym siedział człowiek w czerwonym mundurze.

– Przyszedłem do pana Iq – powiedział Spir.

– Był pan umówiony?

– Nie.

– Proszę zaczekać – strażnik znieruchomiał na chwilę, a jego gałki oczne zaczęły bardzo szybko drgać, patrząc na przemian to w lewo to w prawo. Spir poczuł, że ktoś go mija. Kątem oka dostrzegł mężczyznę, którego przed chwilą widział w drzwiach. Grubas wszedł w umieszczony na wprost drzwi wejściowych korytarz.

– Iq czeka na pana – powiedział znienacka strażnik. Spir aż podskoczył. – Tym korytarzem do końca, potem w lewo, przez drzwi i tam już panu powiedzą – wskazał na palcem w kierunku, gdzie przed chwilą zniknął grubas. Jego oczy znów patrzyły prosto w oczy Spira.

– Dziękuję.

Korytarz był dość pusty i słabo oświetlony. Poza jedną, krzątającą się w poszukiwaniu śmieci sprzątaczką oraz dwójką ludzi idących w przeciwnym niż on kierunku nie spotkał tu nikogo. Doszedł do końca i ujrzawszy drzwi po lewej stronie doznał dojmującego uczucia déjà vu.

Drzwi wyposażone były w niewielki uchwyt, za który należało złapać i pociągnąć w dół. Spir wiedział, że tak właśnie należy postąpić, ale nie miał pojęcia skąd ta wiedza pochodzi. Czuł się zupełnie tak, jakby już to kiedyś robił. Otrząsnął się szybko i nacisnął klamkę.

Znalazł się w holu, bardzo podobnym do tego, w którym siedzący za biurkiem, ubrany na czerwono strażnik pokazał mu drogę. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast krzeseł ustawionych pod ścianą znajdowała się w niej para drzwi, które występowały tutaj także w miejscu, zajmowanym w poprzedniej salce przez wyjście z korytarza. Poza tym wystrój sali był taki sam. Po prawej stronie stało biurko, przy którym siedział...

– Pokój Iq to ten na lewo. Możesz wchodzić – powiedział strażnik w żółtym uniformie.

– Dziękuję – powiedział Spir i skierował się ku drzwiom. Za nimi znajdował się obszerny biurowy pokój.

W przestronnym, dobrze oświetlonym pomieszczeniu, przy dużym biurkiem siedziała młoda, niezwykle urodziwa dziewczyna. Długa, mocno wydekoltowana czarna suknia podkreślała jej kobiece kształty, a czarne, kręcone włosy spływały bujnie na oparcie masywnego fotela, na którym zawieszony był biały kubraczek. Dziewczyna patrzyła w sufit i drapała się w zamyśleniu po szyi. Pomieszczenie wypełniał delikatny, słodki zapach.

– Przepraszam, szukam pana Iq... – zaczął Spir.

– Ja jestem Iq – odezwała się. Spir spłonił się pod pogardliwym spojrzeniem wściekle zielonych oczu.

– Ja... tego... przepraszam...

– Siadaj – powidziała Iq zdejmując z biurka bose stopy i wskazując Spirowi krzesło naprzeciw siebie. – Zostałam uprzedzona, że się zjawisz i poinstruowana.

– Miło – Spir podrapał się w głowę.

– Wiem też, jaki jesteś ważny, dlatego postaram się odpowiedzieć wedle moich skromnych możliwości na wszystkie twoje pytania.

Spir miał wielką ochotę zadać pewne nie zaplanowane pytanie, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.

– Zajmujesz się Mrocznymi, prawda?

– Tak. Przewodzę śledztwu mającemu na celu rozszyfrowanie tej organizacji. Poza tym zajmuję się też innymi nielegalnymi organizacjami, ale niewątpliwie najbardziej interesującą z nich są Mroczni.

– A dlaczego są tacy interesujący?

– Wszystkie inne konspiracyjne ugrupowania, takie jak Luddyści, czy Demokraci, mają swoich członków oraz ściśle określony program. Mroczni natomiast nie posiadają ani jednego, ani drugiego. Przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo.

– Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem.

– O tym, że istnieją Demokraci, wiemy chociażby z faktu, że stale obserwujemy cześć członków tego ugrupowania. Poza tym od czasu do czasu silą się oni na skierowane do Władców manifesty, z których wiemy mniej-więcej czego żądają. Podobnie jest z Luddystami. Zajmują się oni eliminacją maszyn z fabryk, przez co bardzo łatwo rozpoznać, kto jest Luddystą, a kto nie. Wystarczy obserwować zachowanie społeczeństwa.

Natomiast idea Mrocznych jest dla nas zupełnie niezrozumiała. Tak na dobrą sprawę, to nawet nie jestem pewna, czy mamy do czynienia z jakąś pojedynczą organizacją. Wiem tylko, że od czasu do czasu organizowane są zamachy... To, że autorem jest to samo ugrupowanie, wnioskuję z faktu, że wszystkie zamachy wykonywane są w dość podobny sposób... A raczej w każdym z nich występuje pewien charakterystyczny element – Iq przerwała na moment i napiła się przez słomkę ze stojącego na biurku niewielkiego pojemniczka. – Zawsze jak z kogoś słuchasz, masz otwarte usta?

– Nie.

– Hm... – na moment przygryzła dolną wargę. – Zamachy wykonywane przez Mrocznych są bardzo urozmaicone. Jednak zasadniczo dzielą się na trzy kategorie. Pierwsza z nich to zamachy telekomunikacyjne. Nazwa z pozoru jest trochę mylna, bo bynajmniej nie mają one na celu niszczenia sieci telekomunikacyjnej. Wręcz przeciwnie. Zamachy te przeprowadzane są na osobach utrudniających przepływ informacji w Krainie. Na przykład był kiedyś pewien gubernator, który chciał ograniczyć ilość oglądanej przez mieszkańców jego guberni telewizji... zginął. Albo inny przykład: kiedyś na przywódcę okręgu Cort kandydowało dwóch ludzi. Jeden z nich, wyraźny faworyt Władców, stanowczo sprzeciwiał się pomysłowi drugiego, polegającemu na zbudowaniu na miejscu starej fabryki nowego centrum rozrywkowego. Centrum rozrywkowe niby nic wspólnego z telekomunikacją nie ma, ale gdzież jak nie w pubie najczęściej wymieniane są między młodymi ludźmi poglądy i życiowa wiedza? W związku z tym, ten pierwszy zginął.

Druga kategoria, to zamachy antycentralistyczne. Tutaj nazwa jest już bardziej adekwatna, gdyż są tą bez żadnych wątpliwości działania mające na celu zdecentralizowanie władzy. Jak wiesz, jest to dość trudne, ponieważ mamy dyktaturę, jednak działalność Mrocznych doprowadziła do znacznego zwiększenia autonomii poszczególnych guberni. Nie chce mi się już wdawać w szczegóły... chyba, że chcesz...

– Mów co uważasz...

– Cóż, dziwne masz podejście, Słonko... Ale jak sobie życzysz. Ostatnia kategoria zamachów, dokonywanych przez Mrocznych, to zamachy nie mające żadnego celu poza przemocą samą w sobie. W takich zamachach giną ludzie, najczęściej więcej niż jedna osoba. Często jest to śmierć całkowicie bezsensowna wzbogacona o wiele cierpienia, zarówno umierającego, jak i osób postronnych. Huh... – wzięła do ręki naczynie ze słomką i napiła się nieco.

– Ale mi niezły referacik wyszedł, he, he... Co się tak wybałuszasz? Słuchaj dalej... – Iq znowu pociągnęła łyk z pojemniczka. – Chcesz trochę?

Spir wziął walcowaty przedmiot i pociągnął ze szczelnie przymocowanej słomki. Smakowało jak zimny sok jabłkowy. Ale ciecz ta była znacznie lżejsza od wody. Nagle wszystko zrobiło się jasne, a otępienie towarzyszące mu od momentu wejścia do tego pomieszczenia ustąpiło.

– Dobre, prawda?

– Prawda – powiedział oddając jej kubek. – To jaki to element wyróżnia działalność Mrocznych?

– Otóż – Iq uśmiechnęła się – jest to bezpodmiotowość dokonywanych zbrodni. Nigdy jeszcze nie złapaliśmy sprawcy. Zawsze są nimi przypadkowi ludzie. Gdy złapanego na gorącym uczynku obwiesia pytamy, co ma wspólnego z Mrocznymi, on robi głupia minę i zaprzecza jakoby cokolwiek na ich temat wiedział. I wierz mi, oni zawsze mówią prawdę. Za każdym razem sondujemy takiemu delikwentowi mózg i wychodzi na to, że były to jego własne prywatne porachunki. Tak, jakby Mroczni manipulowali niczego nieświadomymi bandziorami, kierując nimi tak, że nawet tego nie wiedząc przyczyniali się do realizacji ich tajemnych planów – przerwała na chwilę i uważnie spojrzała na obserwującego ją zza biurka Spira. Nic nie powiedział.

– Oczywiście, o ile w ogóle mają jakieś plany – podjęła. – Strasznie dużo czasu zajęło nam dostrzeżenie jakiejkolwiek zależności w nasilających się od dwudziestu lat aktach agresji.

– Ty na to wpadłaś?

– Nie. O istnieniu takiego tworu jak Mroczni, doniósł Władcom mój poprzednik, świętej pamięci Marcuz. Ja pracuję na tym stanowisku dopiero od pięciu lat, od czasu gdy zginął w niewyjaśnionych okolicznościach... – na chwilę spuściła oczy. – Co nie zmienia faktu, że też mam spore zasługi w rozszyfrowywaniu Mrocznych. To ja wprowadziłam podział na trzy kategorie, który miałam ci przyjemność przed chwilą zaprezentować. Ciągle jednak jest to stanowczo za mało, by choć o krok posunąć się w śledztwie... by dotrzeć do jakichś konkretnych ludzi.

– Myślisz, że jest to wykonalne?

– Cóż... wielu ludzi zajmuje się tym problemem... Mój zastępca, Arturo, żeby daleko nie szukać, ma świra na punkcie Mrocznych. Całe życie poświęca na analizowanie zebranych na ich temat materiałów. Z tego co wiem, to nawet żonę zaniedbuje. Nie chciałabym, żeby mnie mąż zaniedbywał... A ty? Poświęciłbyś żonę dla pracy? – jej zielone oczy nagle zwęziły się.

– Chyba nie... – Spir, mimo świeżo odzyskanej trzeźwości umysłu, spłonił się ceglaną czerwienią.

– No właśnie. Chyba... – powiedziała bardziej do siebie niż do niego. – Masz jeszcze jakieś pytania?

– Tak. Dlaczego Władcy uważają, że Des została porwana właśnie przez Mrocznych?

– Hm... jej porwaniu towarzyszyły bardzo tajemnicze okoliczności. Nie ma żadnych pewnych śladów, co sugeruje, że robotę wykonali Mroczni. Dalej: żadna z innych nielegalnych organizacji nie miała motywów by ją porywać. A motywów Mrocznych do końca nie znamy, więc... Tok rozumowania niezbyt pewny, aczkolwiek prowadzący do najbardziej prawdopodobnego rozwiązania. Wierz mi, mamy tu całą siatkę wywiadowczą. Nie zrobiły tego żadne płotki. Cały sztab ludzi zastanawiał się nad tym problemem zanim doszliśmy do wniosku, że jest to robota Mrocznych.

Na chwilę zapadło milczenie. Spir w zamyśleniu pocierał brodę, a Iq osunęła się w fotelu i położywszy nogi z powrotem na biurku, zamknęła oczy i zaczęła opuszkami palców masować sobie skronie.

– A... wiesz może dlaczego akurat mnie Władcy... wyznaczyli do tego zadania?

– Wyrocznie im tak kazały.

– Mnie? Ale dlaczego?

– Nie wiem. Ja też tego nie rozumiem.

– Dziwne... – zamyślił się na chwilę. – dziwny zbieg okoliczności...

– Jaki? – Iq zmarszczyła czarne brwi.

– Że się to wszystko zbiegło... uprowadzenie Des i Władcy...

– Bywa. Coś jeszcze? – na twarzy Iq pojawił się wyraz zniecierpliwienia.

– Nie... to wszystko. Dziękuję.

– Proszę. Wybacz mi mój ton, ale ostatnio mam naprawdę dużo pracy...

– Jasne – odparł Spir z twarzą wyrażającą sto dwadzieścia procent zrozumienia. – Nie przeszkadzam ci więcej. Miło było cię poznać.

– Nawzajem. Pa – pomachała mu i uśmiechnęła się lekko.

– Pa... – powiedział Spir sztywno odwzajemnił gest i wyszedł. W oczach ubranego na żółto strażnika dostrzegł ślad triumfalnego uśmiechu. „Na ciebie też działa, co?” – mówiły.

 

– Uff... – odetchnął z ulgą Konczus.

– Nie chwal dnia przed zachodem słońca! – nie pozwolił mu się do końca odprężyć Mentat.

– Nie wiem o co wam chodzi. Po tym co mówiliście, sądziłam, że będzie o wiele trudniej... a tym czasem w ogóle nie musiałam ściemniać. Nawet go polubiłam – powiedziała z ekranu Iq.

– Nieważne. Spisałaś się na medal. Na pewno o tym nie zapomnimy – zapewnił ją Mentat.

 

– Nazywam się Myson i mam pięćdziesiąt cztery lata. Urodziłem się, podobnie jak moja żona w okolicach stacji „Rapsodia”. Jest to bardzo stara część miasta, niedaleko Pałacu. Zanim skończyłem sześć lat, razem z rodzicami przeprowadziliśmy się do nowszych osiedli, w rejon stacji „Czerwona wiśnia”, znajdującej się w guberni CM. Tam chodziłem do szkoły, a los chciał, że moja obecna żona także przeprowadziła się z rodziną w tamte rejony. I właśnie w szkole ją poznałem...

Des na chwilę przestała go słuchać. Rozejrzała się i ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że wszystko tu jest bardzo luźne... Zbyt luźne, jak na więzienie, w którym ma być poddawana „praniu mózgu”. Razem z jedenastoma innymi „pensjonariuszami”, zamieszkiwała duży dom, w którym każdy z nich posiadał swój własny, pełen wygód pokój. Od rana mogła tu robić wszystko, gdyż drzwi do jej pokoju zostały w nocy odblokowane. Zdążyła się już zorientować, że jest tu dobrze wyposażona kuchnia, siłownia i biblioteka. Ze wszystkiego mogła korzystać ile tylko dusza zapragnie. Jedynym, choć dość istotnym ograniczeniem, była niemożność przekroczenia energetycznej bariery znajdującej się na końcu korytarza wychodzącego z sali, w której obecnie przebywała. Korytarz ten wydawał się być jedynym wyjściem z kompleksu, w którym została uwięziona. No i nikt nie chciał jej powiedzieć, gdzie się znajduje... nawet kucharz Plonk, który zrobił na Des bardzo dobre wrażenie.

Zajęcia, które zapowiedział jej poprzedniego dnia Perez, nie wiedzieć czemu przesunęły się o kilka godzin, umożliwiając dokonanie małego rekonesansu i zapoznanie się z niektórymi współwięźniami. Kiedy wreszcie w połowie dnia zgromadzono ich w tej salce, Des przeżyła lekki szok, bo absolutnie nie tego się spodziewała.

Człowiekiem, który do nich przyszedł, był elegancko ubrany, młody mężczyzna. „Nazywam się Roland i dowodzę tylną strażą Pereza Wielkiego” – oznajmił na wejściu. Niestety na nikim nie wywarło to najmniejszego wrażenia, więc Roland z lekko skwaśniałą miną przystąpił do objaśniania im, na czym będą polegały zajęcia. Każdy miał opowiedzieć skróconą historię swojego życia: gdzie się urodził, gdzie chodził do szkoły, gdzie pracował i jak liczną ma rodzinę. Ponieważ nikt się nie kwapił, by wystąpić jako pierwszy, Roland opowiedział swoją historię. Zrobił to w sposób tak zabawny, że Des przekonana była, że ją mocno przekoloryzował. Efekt jednak był jak najbardziej pozytywny, nastrój się poprawił, i wkrótce także Des opowiedziała swoje dzieje. Mówiła prawdę.

Ostatni w kolejce był Myson. Gruby jegomość, zajmujący swoim tyłkiem trzy poduszki, podczas, gdy Des zajmowała tylko jedną. Siedział dokładnie naprzeciwko niej i mówiąc dziwnie przewracał oczami. Wydawało się, że mówienie sprawia mu trudność, jednak on najwidoczniej wcale się tym nie przejmował, gdyż mówił i mówił. Roland przyglądał mu się uważnie i od czasu do czasu kiwał ze zrozumieniem głową. Jego entuzjazm udzielił się większości zebranych, przez co prawie wszyscy wsłuchiwali się w słowa Mysona z zapartym tchem. Podobnie zresztą, jak w słowa jego poprzedników.

Osobami, które, jako jedyne poza Des zdradzały oznaki czujności, były dwie kobiety siedzące na prawo od Mysona i mężczyzna siedzący po lewicy Rolanda. Co jakiś czas, oczy niektórych z tej czwórki spotykały się. Reszta zapatrzona była w mówiącego.

– ... logikę. Bardzo lubię czytać filozoficzne książki. Ostatnio mam na to bardzo dużo czasu, bo realizuję mało projektów. Szczerze mówiąc wolę czytać książki niż spotykać się z ludźmi. Relacje międzyludzkie wydają mi się zbyt powierzchowne. Na przykład, moja żona, zaprasza do siebie codziennie przyjaciółki. Rozmawiają o kwiatach i... no właśnie. Nawet nie jestem w stanie powtórzyć o czym. Dla mnie, takie pogaduchy są zupełnie bezcelowe. Co innego jeśli rozmawia się na jakiś konkretny temat w jakimś konkretnym celu...

Myson spojrzał wyczekująco na Rolanda, który jeszcze przez kilka sekund kiwał w zamyśleniu głową.

– Cóż... ma pan bardzo sprecyzowane poglądy. Bez wątpienia są bardzo ciekawe i jeszcze o nich porozmawiamy. Tymczasem – spojrzał na zegarek – zakończymy na dzisiaj. Przyszła pora na obiad, w związku z czym oddaję was w ręce Plonka.

Zastanawiając się, kiedy zacznie się właściwe „pranie mózgu” i jak się przed nim bronić, Des wstała i, rozsunąwszy stoliki z napojami otaczające krąg z miękkich poduszek, skierowała się w stronę kuchni.

Było to dość duże, służące jednocześnie za jadłodajnię pomieszczenie. Z jednej strony, pod ścianą, ustawione zostały jakieś bliżej niezidentyfikowane sprzęty, z drugiej natomiast porozstawiane w dość dużej odległości stały trzy kwadratowe stoliki. Des siadła przy jednym z nich i ze zdumieniem spostrzegła, że osobami, które się do niej dosiadły były dwie kobiety i mężczyzna, którzy w trakcie wypowiedzi Mysona obserwowali nie tylko jego tłustawą twarz, ale i innych uczestników pogadanki.

Po chwili na stole pojawił się półmisek z dziwną, żółtą substancją porozkładaną wśród zielonych liści. Zaraz po nim Plonk przyniósł drugi, zawierający brązowe coś o wielce nieregularnych kształtach pływające w gęstej brązowej cieczy. Ostatni półmisek zawierał czerwone, miękkie ćwiartki kul, z których wypływał zawierający żółte grudki sok. Każdy dostał też pustą miseczkę i dwa metalowe pręty, z których jeden był na końcu rozwidlony, a drugi spłaszczony i zaostrzony.

– Jadłem kiedyś coś takiego – odezwał się mężczyzna. Des nie pamiętała, jak ma na imię.

Mężczyzna nałożył sobie niedużą porcję i zademonstrował, jak się powinno trzymać tajemnicze narzędzia. Des, nie przyzwyczajona do jedzenia dwiema rękami, miała z tym spore problemy, ale gdy spostrzegła, że dwie pozostałe kobiety też nie bardzo dają sobie radę, odprężyła się i zaczęła jeść. Nawiązała się rozmowa, podczas której okazało się, że wszyscy zostali uprowadzeni mniej-więcej w tym samym czasie i ze wszystkimi poprzedniego dnia rozmawiał Perez, robiąc za każdym razem podobne wrażenie nerwowego i niezbyt pewnego siebie starca.

Anette, jedna z biesiadniczek, poskarżyła się towarzyszom, że w domu zostawiła półtoraroczne dziecko, którym teraz, poza jej zapracowanym bratem, nie ma się kto opiekować. Druga z kobiet imieniem Jil nie miała co prawda tak poważnych powodów, jednak też bardzo nie podobało się jej, że ubezwłasnowolniono ją umieszczając tutaj. Mężczyzna nazywał się Konrad i mówił niewiele, za to sprawiał wrażenie, jakby bardzo uważnie słuchał.

– Przyznam się, że bardzo zdziwiły mnie te zajęcia... byłam raczej przygotowana, że posadzą nas na ustawionych w równy rządek krzesłach i każą wysłuchiwać kazań jakiegoś fanatyka... – oznajmiła w pewnym momencie Des.

– Racja. A ten Roland wydaje się być całkiem miły – zgodziła się Jil.

– W ogóle podejrzane to wszystko. Na przykład mój pokój jest urządzony lepiej niż w najlepszym hotelu... – powiedziała Des.

– Tak jak mój – Jil pociągnęła łyk ze stojącej przed nią szklanki.

– I mój. Musi im chyba rzeczywiście bardzo zależeć na przekonaniu nas. Szkoda, że w moim przypadku to niemożliwe – odparła Anette.

– Gdyby nie to, że nie można stąd wychodzić... ja bym mogła nawet tu zamieszkać... oczywiście, o ile mogłabym sprowadzić rodzinę – dodała Jil.

– Hm... a ja bym nie mogła. Zresztą, mieszkamy tu przecież dopiero jedną noc... nie wiadomo co dla nas jeszcze szykują – Anette nie dała się przekonać.

– Może nie będzie tak źle? Wszyscy tu są mili... Roland, Plonk... nawet Perez... – Jil wydawało się, że przywódca Mrocznych musi być najbardziej zły ze swojej kompanii.

– Miły, czy niemiły... i tak trzeba się będzie jakoś stąd wydostać – ucięła Anette.

– Tylko jak? Z tego co widziałam, wejście jest tak obstawione, że mucha się nie przeciśnie... – odparła Jil.

– Chyba trochę przesadzasz. Gdyby nie te elektryczne błyskawice, spokojnie dalibyśmy sobie radę ze strażnikami – powiedziała Des bawiąc się papierową serwetką.

– Nie byłabym taka pewna – sprzeciwiła się Jil. – Oni nie wyglądają na takich, którzy dają sobie w kaszę dmuchać.

– Zresztą i tak nawet, gdybyśmy załatwili wszystkich strażników, to na wiele się to nie zda... Wiecie jak wyłączyć to pole siłowe? – spytała Anette.

– Ja chyba wiem – Des odłożyła serwetkę. Trzy pary oczu skierowały się na nią w oczekiwaniu.

 

„Kurcze! Gdzie ja widziałem te drzwi?!” – Spir nie dawał za wygraną. W jego myślach zaczęły pojawiać się zamazane obrazy. Przypomniał sobie długi korytarz oraz strach, towarzyszący mu, gdy nim szedł. Ale była też wtedy przy nim jakaś siła, której mógł zaufać i dzięki której czuł się trochę lepiej. Wiedział, że nie uchroni go ona przed bólem, ale uchroni przed śmiercią. Długi korytarz kończył się właśnie tymi dziwnymi drzwiami. Przypomniał sobie, jak schwycił za zimną dźwignię a dłoń przeszył lekki dreszcz. Ale to nie była jego dłoń. Była bielsza, grubsza i miała krótsze palce. Za drzwiami znajdował się biały pokój. Wiedział o nim. Wiedział też o człowieku, który siedział za dużym biurkiem. Bał się tego człowieka. Wiedział, że spotkanie z nim nie skończy się dobrze. Więcej nie pamiętał.

A może to był tylko sen?

Otrząsnął się i zszedł z pustego chodnika. Podszedł do zielonych drzwi, które samoczynnie się otworzyły. W przedpokoju natknął się na swoich rodziców.

– O, jak miło cię widzieć! – powiedział z ironią ojciec. – Posłuchaj synu, musimy poważnie porozmawiać.

– Ciekawe o czym? – skrzywił się Spir kierując się do swojego pokoju.

– Stój! Nie wiem, czy wiesz, ale to jest moje mieszkanie – zatrzymał go ojciec.

– No i co z tego?

– To, że nie pozwolę ci nic z niego wynosić!

– Ale Projektor jest mój!

– Twój? Nawet gdyby był twój, nie pozwoliłbym, żeby mój syn wyprzedawał swój majątek na narkotyki.

– Po pierwsze – powiedział Spir ciężko dysząc z wściekłości – nie zamierzam nic sprzedawać. Po drugie, Pacato to nie narkotyki. Po trzecie już tego nie biorę.

– Tak? Ciekawe od kiedy?

– Od trzydziestego siódmego.

– No, to rzeczywiście mnóstwo czasu... Stój, powiedziałem! – ojciec postąpił za nim.

– Zostaw go... – powiedziała milcząca do tej pory matka.

– I mam w spokoju patrzeć, jak owoc mojego życia się marnuje? Nigdy! Przecież ja nawet nie wiem u kogo on teraz mieszka! Jak myślisz, co oni tam robią?

– Przecież mówiłem, gdzie mieszkam – powiedział Spir wychodząc z pokoju z Projektorem pod pachą.

– I ja mam w to uwierzyć?! – darł się ojciec. – Chyba oszalałeś!

– Daj spokój, proszę... – powiedziała matka.

– Ostatni raz!...

 

W drodze powrotnej Spir dał Władcom znać, że pragnie się z nimi spotkać. Umówił się tak, żeby mieć jeszcze czas na chwilę odprężenia w nowym mieszkanku.

Włożył Projektor do szafy i z radością stwierdził, że szary wskaźnik informujący o stopniu jej zapełnienia skoczył lekko w górę. Teraz brakowało tu już tylko jednego. Spir postanowił, że nie spocznie póki jej nie odnajdzie. Odrobinę wolnego czasu wykorzystał na orzeźwiającą kąpiel i zapoznawszy się z najnowszymi wydarzeniami za pomocą psi-gazety, wyruszył w kierunku Pałacu.

Gdy wszedł do niebieskiej salki, Mentat i Konczus już na niego czekali.

– Co nowego? – spytał ten pierwszy.

– Rozmawiałem z Iq.

– I jak? Wpadłeś na jakiś trop?

– Nie, ale Iq powiedziała mi, dlaczego akurat mnie wybraliście.

– Cóż...

– Jesteście pewni, że Wyrocznie się nie mylą? – Spir przypomniał sobie o dzielącej ich energetycznej zaporze i odruchowo wyciągnął palec.

– To się okaże.

– Po co tu ta zapora?

– Widzisz... nie każdy z kim rozmawiamy jest do nas przychylnie nastawiony...

– Ale przecież jesteście nieśmiertelni?

– Tak, ale nie znaczy to, że nie możemy odczuwać bólu... chyba odbiegamy od tematu.

– A, tak – zreflektował się Spir. – Nie dowiedziałem się od Iq nic, co umożliwiłoby mi podjęcie działań na własną rękę. Przepraszam za brak zaufania.

– Nie szkodzi. Nie jesteśmy nieomylni – zrobił krótką pauzę. – Szczególnie teraz. Jak tam twój pomysł? Dojrzał?

– Chyba tak.

– To mów.

– O ile dobrze rozumiem, Supremowie wściekają się, gdy dostają od was jakiekolwiek transporty? – zaczął Spir.

– Tak.

– Żeby móc z nimi handlować, potrzebujecie udowodnić im, że macie coś, co moglibyście im oferować. A żeby to zrobić musicie im coś wysłać. Błędne kółko, bez wyjścia. Zgadza się?

– Zgadza.

– Ale bez większych problemów możecie handlować z innymi państwami, a inne państwa mogą handlować z nimi?

– Tak.

– Czy nie można by przesłać naszych towarów do innych państw z prośbą, żeby przesłali je do Supremii?

Mentat spojrzał na Konczusa. Ten podniósł brwi i wzruszył ramionami.

– Mów dalej – zachęcił Spira Mentat.

– Można by jeszcze poprosić te państwa, żeby dodali coś od siebie... oczywiście w zamian za nasze towary. No i trzeba by sprawić, żeby Supremowie dowiedzieli się, że to od nas... oczywiście nie nachalnie. Plan jest taki – Spir wyraźnie podniecił się pozytywną reakcją Władców – żeby wszystkie państwa, z którymi będziemy się mogli skontaktować dostarczyły im towary w tym samym momencie, żeby wiadomym było iż jest to zaplanowana akcja. Musimy jednak starać się utrzymać w tajemnicy, że to my jesteśmy inicjatorami. No bo pewnie i tak w końcu nastąpi jakiś przeciek i Supremowie dowiedzą się, że to my...

– No dobrze... Jest tylko jeden problem... Supremowie w większości handlują z państwami, z którymi my nie utrzymujemy tak zażyłych stosunków...

– Ale na pewno handlujecie z państwami, które utrzymują stosunki z partnerami Supremii – na ustach Spira wykwitł szeroki uśmiech.

– Będziemy musieli porozmawiać z Netem... na razie nie wiemy, czy coś takiego jest w ogóle możliwe... ale pomysł bardzo mi się podoba.

– Dziękuję za uznanie.

– Niewątpliwie ci się należy. Gdybyś jeszcze na coś wpadł, to koniecznie daj znać. Będziemy w kontakcie.

– Nie omieszkam – Spir wstał. – Do zobaczenia.

Mentat, zamiast odpowiedzi wydął wargi i podniósł do góry pięść z wystawionym do góry kciukiem.

– I co powiesz? Bystry jest? – spytał Konczus, gdy drzwi zamknęły się za wychodzącym.

– Muszę przyznać, że trochę mnie zadziwił. Wszystko idzie zgodnie z planem.

– Czyli jednak Wyrocznie są godne zaufania.

– Z drugiej strony nie chwalmy dnia przed zachodem słońca...

– Powtarzasz się. Mógłbyś się zamiast tego chociaż ucieszyć...

– Ja się cieszę. I to bardzo. Nie widać?