Powrót

Rozdział 7

 

„Na genezę rewolucji złożyły się zasadnicze sprzeczności, panujące już od kilku tysiącleci w mentalnej strukturze Krainy. Zcentralizowana władza nie mogła sprostać potrzebom obywateli, których mimo usilnych starań Władców, cechował stale zwiększający się poziom świadomości społecznej. W pierwszej połowie trzynastego tysiąclecia, zaistniały dodatkowe okoliczności sprzyjające zmianom ustrojowym. Pogłębiający się kryzys autorytetu władzy oraz nieudolne rządy złożyły się na wytworzenie w opinii ludu negatywnego obrazu polityki rządzących.

Narastające od początku 13456 roku niepokoje społeczne, wywołane przede wszystkim lokalnym spadkiem tempa wzrostu powszechnego dobrobytu, szczególnie silnie zaczęły dawać o sobie znać pod koniec drugiego kwartału. Niezadowoleni z pogarszającej się sytuacji gospodarczej Krajanie zaczęli coraz szybciej organizować się w nielegalne zrzeszenia i stronnictwa. Proces ten osiągnął apogeum na początku drugiej połowy tegoż roku, kiedy to doszło do zmiany we władzach Demokratów. Przybierające już od ponad dwóch lat na sile, ugrupowanie to postanowiło przejąć inicjatywę i doprowadzić do przewrotu. Znaczący udział w podjęciu tej decyzji miał nowy charyzmatyczny przywódca Demokratów, pełniący swoją funkcję najprawdopodobniej od 13456,435 Rob Espier.

Niezrzeszeni mieszkańcy Krainy zaczęli masowo przyłączać się do nowopowstałych organizacji, szukając w nich oparcia i wierząc, że popierając je, przyczynią się do poprawy ogólnej sytuacji gospodarczej. I tak, w połowie 13456 roku organizacja Demokratów liczyła już 22 tys. członków, Luddyści – 17 tys., Czyści – 12 tys. i Recesorzy – 2 tys. Po ponad kilkusetletniej przerwie wznowili swoją działalność Antyurbaniści, przywołując niemal całkowicie starą tradycję swojego ugrupowania. Wszystkie te organizacje i zrzeszenia hołdowały poglądom będącym w całkowitej sprzeczności z założeniami politycznymi poczynionymi przez Władców. Musiały się zatem ukrywać w podziemiu i tam właśnie przygotowywały się do nadchodzących wydarzeń. 

[...]

Recesorzy byli dość młodą grupą, na której czele stał młody inżynier Eligio Nieświadomski. Prezentował on poglądy sprowadzające się do całkowitego negowania racji przeprowadzania jakichkolwiek eksperymentów genetycznych. W szczególności Recesorzy przeciwni byli konstruowaniu biologicznych robotów i wykorzystywaniu ich do niewolniczej pracy. Argumentowali to twierdzeniem, że każda jednostka winna mieć prawo do wolnej woli, nawet jeśli nie jest ona poparta intelektem porównywalnym z ludzkim. Wolną wolę dla robotów Nieświadomski sprowadzał do możliwości dokonania wyboru pomiędzy pracą a karą. Natomiast np. biopokojówki stworzone były wyłącznie do pracy, z niej czerpały przyjemność i takowego wyboru dokonać nie mogły, co przeczyło humanitarnym założeniom filozofii Recesorów.

Niestety do naszych czasów zachowało się bardzo mało źródeł historycznych mogących nam pomóc zrozumieć okoliczności decyzji Nieświadomskiego. Wiemy tylko, że wiedziony doktryną swojego ugrupowania postanowił, podobnie jak Demokraci, wziąć sprawy we własne ręce. Brak porozumienia pomiędzy podziemnymi organizacjami, wywołany głównie przez warunki konspiracyjne uniemożliwiające dogodną wymianę informacji, doprowadził do kompletnej desynchronizacji działań rewolucyjnych, pociągającej za sobą fatalne następstwa.

Dnia 13456,600 Eligio Nieświadomski zakradł się do laboratoriów KRMŻiM. Umożliwiły mu to kontakty z jednym z ochroniarzy, pełniącym służbę w okresie spoczynku laboratoriów. Nie wiedzieć czemu, cała fabryka należąca do Konsorcjum chroniona była tylko przez dwóch stróżów i gdy jeden zmuszony został oddalić się za potrzebą, drugi w iście brawurowy sposób umożliwił Eligiowi przejście.

Worki płodowe hali produkcyjnej spoczywały w ciemnościach po zakończonym poprzedniego dnia procesie hodowlanym. W magazynach po jednej stronie prostokątnej hali znajdowało się około dwóch tysięcy nowych, przeznaczonych na sprzedaż, biopokojówek. Po drugiej zaś stronie umieszczone były laboratoria i sterujące hodowlą konsole. Tam właśnie, pod nieobecność pracowników, wtargnął przewodniczący Recesorów i zamienił kod genetyczny, mającego rozpocząć swój rozwój następnego dnia, pokolenia biopokojówek. Do dziś dokładnie niewiadomo jakie cechy miały posiadać zmutowane biopokojówki. Prawdopodobnie Nieświadomski dodał im kilka hormonów odpowiedzialnych za instynkt samozachowawczy, przystosowując je tym samym do samodzielnego życia. Takie było zamierzenie, jednak, jak się okazało, efekt nieoczekiwanie wymknął się spod kontroli.

Do tej pory historycy nie znaleźli odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób Eligiowi udało się ominąć niezależny od strażników system zabezpieczeń fabryki. Czujniki ruchu, podczerwieni i zapachów były praktycznie nie do przejścia. Tylko osoba dysponująca skafandrem maskującym czwartej generacji mogła z pewną dozą ryzyka poważyć się na próbę ominięcia tych zabezpieczeń. Warto nadmienić, że skafandry te były wówczas dopiero w fazie testów i jedynie osoba bardzo wpływowa i majętna mogła sobie pozwolić na takie urządzenie. Źródła historyczne poddają pod wątpliwość jakoby Eligio Nieświadomski miał spełniać choćby jeden z tych dwóch warunków.

Inną niewiadomą pozostaje fakt, że w ciągu czterdziestu trzech dni procesu hodowlanego, nie tylko nie wykryto żadnych śladów włamania, ale nie dostrzeżono też żadnych anomalii rozwojowych wśród blisko dwutysięcznej populacji zmutowanych biopokojówek. Być może przyczyny takiego obrotu spraw należy doszukiwać się w rutynowym traktowaniu swoich obowiązków przez ówczesnych inżynierów oraz w ogólnym rozprzężeniu panującym wśród pracowników umysłowych tamtego okresu. [...]

Patrząc z perspektywy czasu, jednego na pewno nie możemy Nieświadomskiemu odmówić: gdyby nie on, rebelia z 13456,643 miałaby zapewne zupełnie inny finał, którego skutki odczuwalibyśmy zapewne do dzisiaj. [...]” – fragmenty ze „Zmierzchu Władców” Paula Wiesiennicy.

 

Pierwszymi uczuciami, jakie pojawiły się zaraz po przebudzeniu były błogość i poczucie bezpieczeństwa, wywołane przez kontakt z ciepłą i milutką pościelą. Nie otwierając oczu poprawiła głowę na poduszce, która natychmiast dopasowała się do nowego układu ciała. Ruchowi towarzyszyło lekkie elektryczne mrowienie w karku, rozpływające się po chwili po całym ciele i pozostawiające po sobie szybko znikające uczucie przyjemnego chłodu. Przez chwilę kontemplowała to doświadczenie, utwierdzając się w przekonaniu, że nigdy wcześniej nie leżała na tak wygodnym posłaniu.

„No właśnie! Gdzie ja jestem?!” – przeszło jej przez myśl i błyskawicznie otworzyła oczy. Czar prysł. Przez chwilę rozglądała się po dużym, pomalowanym na brązowo pokoju, niczego nie poznając i nie rozumiejąc. I nagle wszystko się jej przypomniało. Z powrotem zamknęła oczy.

 

Leżała w swoim łóżku, czując, że ucieka z niej życie, że musi coś zrobić, ruszyć się, bo inaczej zmieni się w zielone drzewo, takie jakie rośnie na powierzchni, i będzie tylko poruszać listkami w rytm podmuchów sztucznie wytwarzanego wiatru. Czuła, że męczą ją już trochę wygłupy Spira, i choć wiedziała, że jeszcze dziś wróci i wszystko skończy się dobrze, miała wielką ochotę zająć w końcu jakieś konkretne stanowisko i powiedzieć mu co myśli o jego humorach.

Nagle usłyszała, że w pokoju, oprócz niej, jest ktoś jeszcze. To, co dotarło do jej uszu nie było raczej żadnym zwyczajnym, wydawanym przez ludzi dźwiękiem, tylko lekkim, wywołanym przez ruch powiewem. Odwróciła wzrok w kierunku drzwi i nagle ogromna gula przerażenia podeszła jej do gardła paraliżując całe ciało, łącznie ze strunami głosowymi. Na tle zielonych drzwi zobaczyła stojące obok siebie dwie ciemne postacie. Czarne kostiumy całkowicie opasywały masywne ciała, nie było w nich nawet otworów na oczy. A mimo to Des wiedziała, że na nią patrzą. I nim zdołała pokonać strach, jeden z intruzów zrobił w jej stronę krok, wyciągnął rękę i nagle wszystko stało się niebieskie. Następnie świat sczerniał, dźwięki ucichły, a uczucia uszły z niej jak powietrze z dziurawego balonu. A potem ona sama też znikła.

 

Teraz zaś pojawiła się w jakimś obcym jej pokoju. W zasięgu wzroku nie ma żywej duszy, tylko ona w wygrzanej pościeli i... brązowy zegar stojący na dużym biurku pod ścianą. Na wyświetlaczu napisane było: „13456,640,6358”.

„Dwa dni minęły...” – pomyślała. „Gdzie ja jestem? Muszę koniecznie skontaktować się ze Spirem. Na pewno bardzo się martwi... Na pewno mnie szuka... A może on o wszystkim wie, za chwile wejdzie tu i zacznie się ze mnie nabijać? Nie darowałabym mu...” Wsadziła rękę pod pościel i z konsternacją stwierdziła, że nie jest już w ubraniu, w jakim znajdowała się w momencie porwania. Rozejrzała się nerwowo po pokoju. Zegar pokazywał „13456,640,6360”. Komunikatora nigdzie nie dostrzegła.

„Ciekawe gdzie on teraz jest?” – pomyślała siadając na łóżku. Zdziwiłaby się prawdopodobnie, gdyż odległość dzieląca ją od Spira w linii prostej była mniejsza niż trzysta metrów. Wystarczyłoby przejść przez brązowe drzwi, skręcić korytarzem w prawo i znalazłszy się w dużej sali opuścić ją szerokimi drzwiami, za którymi w holu, przy biurku, za szkłem siedział czarno odziany osobnik. Stamtąd, po otwarciu energetycznej bramki, wystarczyło przejść do wykończonego na czerwono korytarzyka, wsiąść do windy znajdującej się na jego końcu, przejechać osiemdziesiąt dwa piętra w górę, wysiąść, przejść wykończonym na żółto korytarzykiem, otworzyć zielone drzwi, skręcić w lewo, przejść czterdzieści metrów zakręconym korytarzem i wejść do spowitej niebieską poświatą salki, w której Mentat opowiadał właśnie o problemach z Supremią.

Des niestety tego nie wiedziała, a nawet gdyby wiedziała, to raczej nie znalazłaby nikogo, kto umożliwiłby jej otworzenie drzwi od pokoju, w którym się aktualnie znajdowała, nie mówiąc już o energetycznej bramce.

– Witaj, Des! – w pokoju rozbrzmiał nagle ciepły, kobiecy głos. – Cieszę się, że już się obudziłaś.

Des rozejrzała się niespokojnie, nie mogąc zlokalizować źródła dźwięku.

– Nie bój się – kontynuował głos. – Choć nie do końca wolna, jesteś tu całkowicie bezpieczna. Dobrze się czujesz?

– Tak. Gdzie jestem?

– Znajdujesz się w pokoju gościnnym siedziby naszej organizacji. Powszechnie jesteśmy znani pod nazwą „Mroczni” – w tym czasie Des wstała i spróbowała otworzyć drzwi wejściowe. Nie udało się.

– Wypuść mnie – powiedziała.

– Bardzo bym chciała, ale niestety nie mogę tego zrobić – odparł głos.

– Czego ode mnie chcecie?

– Ech... posłuchaj. Za jakąś godzinę przyjdzie do ciebie osoba upoważniona i wszystko ci wyjaśni. Ty tymczasem wykąp się i rozejrzyj po pokoju. Prawdopodobnie będziesz mieszkać tu przez najbliższe kilka tygodni.

Des, nic nie mówiąc, usiadła na łóżku.

– Ten brunatny panel to nie szafa, tylko kabina oczyszczająca – podjął po chwili głos. – Zdejmij ubranie i wejdź do środka. Zobaczysz jakie to przyjemne. Gdybyś się chciała przebrać, szafa znajduje się obok. Czuj się jak u siebie w domu, możesz korzystać ze wszystkiego ile dusza zapragnie. Masz jakieś pytania?

– Co ja tu robię?

– Będziesz niestety musiała jeszcze godzinkę wytrzymać... gdybyś czegoś potrzebowała... na stole leży nasz wewnętrzny komunikator – powiedział głos i zamilkł.

Des przyjrzała się niewielkiemu czerwonemu pudełeczku. Ponieważ chwilowo nic nie potrzebowała, postanowiła go nie ruszać. Przez chwilę siedziała na skraju łóżka. W końcu zdecydowała się rozejrzeć po miejscu, w którym podobno przyjdzie jej spędzić tak wiele czasu.

Przestronne, nowocześnie urządzone pomieszczenie, swoim wyglądem bardziej przypominało luksusowy hotelowy pokój niż więzienną celę. Starannie dobrana kolorystyka i futurystyczne kształty mebli doskonale komponowały się ze sobą, wprowadzając nastrój spokoju mimo potencjalnie prowokującej wszechobecnej czerwieni. Brunatne zasłony częściowo odsłaniały duże, umieszczone nad biurkiem okno z widokiem na ukwiecony sad. Usiane biało-różowymi kwiatami drzewa i latające pomiędzy nimi kolorowe motyle przykuły na dłużą chwilę uwagę Des. Za sadem widać było wysokie wieże budynków przemysłowych. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak zamożną osobistością musi być właściciel tego domu.

Pod ścianą, obok biurka, na półkach, poukładane były różne sprzęty. Niektóre znane jej były bardzo dobrze, innych w ogóle nie rozpoznawała. Z drugiej strony pokoju, nad łóżkiem, wisiał duży telewizor, a przy wejściu ustawiony został automat do szamania. Miękka, pokryta nieregularnymi wzorami podłoga najwidoczniej wyposażona była w samorosnące krzesła, bo w pomieszczeniu nie znajdował się ani jeden luźno stojący mebel.

Po tych pobieżnych oględzinach Des zdecydowała się zastosować do rad tajemniczego głosu i skorzystać z kabiny oczyszczającej. Ściągnęła z siebie leciutką tunikę i całkiem naga wkroczyła do skrytego za brunatnymi drzwiami niewielkiego pomieszczenia. Poczuła leciutki zapach róży. Gdy drzwi się za nią zamknęły, przyjemna woń przybrała na sile, wprawiając ją w lekkie oszołomienie. „Skąd wiedzieli...?” – pomyślała.

Zobaczyła cieliste macki wysuwające się z otworów w podłodze, ścianach i suficie. Przez chwilę się bała, ale ich dotyk okazał się tak przyjemny, że wahanie szybko ustąpiło i poddała im całkowicie. Jedna z macek zbliżyła się do jej twarzy i, uformowawszy w kształt maski, zaczęła delikatnie się do niej przylepiać. Towarzyszył temu oszałamiający zapach róży i czegoś jeszcze, czego Des nie była w stanie rozpoznać. Zamknęła oczy i poddała się całkowicie sunącym po jej skórze ciepłym i wilgotnym ciałom. Poczuła, jak pomieszczenie zaczyna się szybko napełniać oleistą cieczą, jak zalewa ją całą, a macka na twarzy usuwa się pozostając tylko w miejscu ust i nosa, zamykając je przed gęstym płynem i jednocześnie dostarczając powietrze.

Des rozluźniła wszystkie mięśnie. Jej stopy odłączyły się od podłogi i nagle straciła poczucie kierunku. Nie zaniepokoiło jej to jednak. Delektowała się zelżałym nieco zapachem i sunącymi delikatnie po jej ciele mackami. Niekiedy ich dotyk stawał się bardziej szorstki, co jednak tylko wzmagało przyjemne doznania. Przyczepione do twarzy dotleniacze nie stłumiły westchnięcia.

 

Siedziała na krześle naprzeciwko biurka, rozmarzonym wzrokiem obserwując pozornie chaotyczne loty zapylających białe kwiaty motylków. Ubrana była w białe, wiązane rzemykami sandały, lekką, sięgająca nieco za kolana spódnicę oraz koszulkę z krótkimi rękawkami, wszystko w kolorze mlecznej bieli.

– Przyszedł gość – powiedziało leżące nieopodal czerwone pudełeczko.

– Niech wejdzie – odparła Des i okręciła krzesło w stronę wejścia.

Do pokoju wkroczył szczupły jegomość. Szary frak i wytarte spodnie oraz rozbiegane oczy, płytko osadzone w pokrytej zmarszczkami, okolonej rzadkimi, długimi, siwymi włosami twarzy składały się na tak mizerną aparycję, że Des z miejsca zrobiło się go żal.

– Witaj panienko – powiedział. – Nazywam się Perez.

Des nic nie odpowiedziała, przyglądając mu się uważnie. Perez chrząknął z zakłopotaniem i siadł naprzeciw niej.

– Ty jesteś Des, prawda? – przerwał dłużącą się ciszę.

– Zgadza się. Do kogo należy ten dom?

– Co prawda domem bym tego nie nazwał, ale... miejsce w którym akurat się znajdujesz i okolice należą do mnie.

– Kim jesteś?

Perez nerwowo pociągnął nosem.

– Przywódcą Mrocznych. Nie wyglądam, prawda?

– Chodziło mi o to, jaką funkcję pełnisz w Krainie... widzisz, nieczęsto jest mi dane oglądać takie widoki – Des wskazała na widok z okna. – Człowiek mieszkający na powierzchni musi być chyba bardzo wpływowy...

– A!... – Perez po raz pierwszy uśmiechnął się. Pomiędzy wargami ukazały się trochę zbyt równe zęby. – To jest iluzja. Tak naprawdę znajdujemy się dwieście pięćdziesiąt metrów pod ziemią.

Des zaczerwieniła się.

– Dobra. Mów, czego ode mnie chcesz.

– Widzisz dziecko... – Perez odchrząknął. – Pewnie wiele o nas słyszałaś. Na przykład, że porywamy ludzi i przerabiamy ich na biomasę. Muszę – na chwilę spojrzał jej w oczy – zdementować te wredne pomówienia – podrapał się w łysinę na czubku głowy.

Des nic nie powiedziała, więc ciągnął dalej.

– Te wszystkie oszczerstwa, to spreparowana przez Władców propaganda. Tak naprawdę stanowimy grupę wolnych obywateli, którzy postanowili, że nie ugną się pod jarzmem tyranii – zrobił krótką przerwę, postukał nerwowo palcami w poręcz krzesła. – Naszym celem jest obalenie obecnych rządów i wprowadzenie do życia codziennego ładu oraz sprawiedliwości społecznej. Niestety potrzebujemy do tego ludzi... zdolnych, oddanych agentów, którzy pomogliby nam w ziszczeniu marzeń, niechybnie tkwiących w każdym mieszkańcu Krainy – znowu chrząknął. – A ty masz doskonałe predyspozycje do pełnienia takiej funkcji.

– Gdzie mój komunikator i ubranie?

– Wszystkie twoje rzeczy są u nas w depozycie, nie martw się...

– Słuchaj no dziadek! – przerwała mu Des. – Przyłazisz mi tu, starasz się wcisnąć jakiś kit o obaleniu tyranii, a ja wśród tych twoich chrząknięć i smarknięć widzę tylko podłe uprowadzenie i próbę zmuszenia mnie do robienia czegoś, czego zupełnie nie chce mi się robić.

– Posłuchaj...

– Nie, to ty posłuchaj. Chcę tu najdalej za godzinę widzieć wszystkie moje rzeczy. I żądam, żeby mnie wypuszczono. A teraz wynoś się.

Perez siedział przez chwilę bez ruchu patrząc na jej falujące w rytm przyśpieszonego oddechu piersi.

– To jest mój dom – powiedział powoli.

Des zaczerwieniła się po raz drugi. Ale nie powiedziała nic.

– Posłuchaj – podjął po chwili staruszek. – Postarajmy się nie wprowadzać nerwowej atmosfery. Wiem, że czujesz się uprowadzona, ubezwłasnowolniona i nie jest ci to specjalnie na rękę. Natomiast ty musisz zrozumieć, że my też jesteśmy w podobnej sytuacji. Ktoś nam odbiera wolność, ktoś tłumi nasz indywidualizm.

– Ale to nie powód, by mieszać w to innych! – przerwała mu.

– Może i nie. Jestem jednak pewien, że o słuszności naszych racji uda nam się przekonać cię pokojowymi metodami. I wtedy zgodzisz się współpracować, co na pewno nie byłoby możliwe, gdybyśmy cię nie porwali.

– Skąd ta pewność? – spytała ponuro Des.

– Chociażby stąd, że już tego próbowaliśmy... ludzie niestety wolą donieść Władcom, zanim wysłuchają do końca naszych racji...

– A jeżeli mimo wszystko się nie zgodzę?

– Wtedy powiemy: trudno. Nie wiesz dokładnie gdzie jesteś, odniesiemy cię do domu w ten sam sposób w jaki przytransportowaliśmy cię tutaj.

– Aha. Co mam więc robić?

– Przede wszystkim wiedz, że nie jesteś jedyną osobą, względem której mamy takie plany. Jest was dwanaścioro. Codziennie będziecie się na kilka godzin spotykać z naszymi specjalnie przeszkolonymi agentami. To będzie coś w rodzaju zajęć uświadamiających...

– Prania mózgu, chciałeś powiedzieć.

– Nazywaj to jak chcesz, i tak przekonasz się na miejscu. W każdym razie zaczynamy od jutra rana. Wyśpij się lepiej, bo startujemy o tysiąc po.

– Spokojnie. Spałam bez przerwy przez ostatnie dziesięć godzin...

– A no tak – dziad podrapał się za uchem. – W takim razie rób co chcesz. Gdybyś czegoś potrzebowała, spytaj się komunikatora – wskazał wzrokiem na czerwone pudełeczko. Nie doczekawszy się reakcji wstał i skierował kroki ku drzwiom.

– Perez... – powiedziała Des. Staruszek odwrócił się. – Perez, powiedz mi... dlaczego ja?

– Masz specjalne predyspozycje...

– Jakie predyspozycje?

– Nie mogę ci powiedzieć, bo będziesz je tłumić – Perez uniósł lekko prawą brew.

– Trudno.

– Do widzenia. Pamiętaj: jakby coś, to komunikator.

– Będę pamiętała.

W momencie gdy za Perezem zamknęły się drzwi, Des dała długiego susa i dopadłszy je spróbowała otworzyć. Po kilkunastu sekundach szamotania dała sobie jednak spokój, stwierdziwszy, że na pewno zostały zablokowane od zewnątrz.

Postanowiła jeszcze raz się oczyścić.

 

– Nie ufasz nam?

– A jak wy byście się zachowali na moim miejscu?

– Nie jesteśmy na twoim miejscu i raczej nigdy nie będziemy.

Niebieska sala. Pokój Audiencji Osobistych.

– Od nadmiaru wiedzy nikt jeszcze nie zginął – powiedział Spir. – Chyba... – dodał pod nosem.

– A więc dobrze... – oparł Mentat. – Tak naprawdę bardzo niewiele o nich wiemy. Pewnikiem jest, że mamy do czynienia z konspiracyjnym ugrupowaniem wymierzonym przeciwko naszej władzy. Natomiast ilu ich jest... i jakie mają plany pozostaje dla nas niestety tajemnicą.

– Ale musicie wiedzieć coś na temat ich motywów?

– W gruncie rzeczy... tak. Są to tak zwani bojownicy o wolność. Uważają, że nasza władza jest zła, a system proponowany przez nich będzie nieporównywalnie lepszy.

– I jak to argumentują?

– Twierdzą, że nasze autorytarne rządy, poprzez ograniczanie wolności, wpływają negatywnie na rozwój społeczeństwa Krainy... poza tym ostatnio mamy kryzys związany z niedyspozycją Fil. Oczywiście oni tego nie rozumieją i twierdzą, że jest to efekt naszej nieudolnej polityki... sam widzisz, że jest to dość nieprzyjemny dla nas temat.

– Widzę – powiedział i umilkł na chwilę. – Ale niepojęte mi się wydaje, że nie jesteście w stanie podjąć żadnych konkretnych, wymierzonych przeciw nim działań.

– Słuchaj – powiedział Mentat. – Jeżeli koniecznie chcesz się dowiedzieć czegoś więcej na temat Mrocznych, to skontaktuj się z naszym agentem specjalnym Iq. Ostrzegam cię jednak, że wiele się nie dowiesz. Śledztwo przeciw nim prowadzimy już od wielu lat i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie miało ruszyć z miejsca.

– Jak mogę się skontaktować z tym Iq?

– Tu masz adres – w ręku Mentata zmaterializował się niewielki kartonik. Spir wziął go i nie czytając schował do kieszeni.

– Mam jeszcze jedną prośbę.

– Tak?

– Czy moglibyście załatwić mi jakieś mieszkanie?

– A co? Wyrzucili cię?

– Nie... po prostu rodzina skutecznie stara się uniemożliwić mi współpracę z wami.

– Gdzie chcesz mieszkać?

– Najlepiej gdzieś na obrzeżach Krainy... I nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby było przystosowane do większej liczby mieszkańców...

– Tu jest adres – w ręku Mentata zmaterializował się następny kartonik.

– Dzięki.

– Proszę. Ale zanim nas opuścisz zdradź nam jeszcze, czy przez ostatnie dwa dni wymyśliłeś coś konstruktywnego, czy zastanawiałeś się tylko nad tym, jak na własną rękę rozprawić się z Mrocznymi?

– Chyba wpadłem na pewien pomysł...

– Jaki?

– Ale jeszcze nie jestem pewien, czy będzie dobry. Powiem wam, gdy się upewnię.

– Ech... – westchnął ciężko Mentat. – Będziemy zatem czekać. Powodzenia w rozmowie z Iq – dodał z przekąsem.

– Dzięki. Do zobaczenia – odparł Spir i wyszedł.

– I co jeśli okaże się od nas mądrzejszy? – spytał po chwili Konczus.

– Musi taki być. Cała nadzieja w tym, że mimo to coś mu umknie.

 

S-34 miała stanowczo zbyt dużo pracy. Od samego rana biegała po mieszkaniu układając sprzęty, ścierając kurze i wyrzucając śmieci. Zaczęła od piwnicy, z którą męczyła się dobre dwie godziny. Mimo, że ostatni raz sprzątała tam dwa dni temu, na pudełkach z pamięcią i różnych, nieużywanych sprzętach znajdowała się prawie dostrzegalna dla oka warstwa sadzy. S-34 skrupulatnie ją zebrała i wrzuciwszy do plastikowego pojemniczka zaniosła do kontenera.

Gdy już skończyła z piwnicą, postanowiła zjeść swoją dzienną porcję Żarła. Niestety, w holu wpadła na podlewającą kwiaty biopokojówkę i jedzenie musiało zaczekać. Razem pozbierały szczątki doniczki i rozsypaną ziemię. Kwiatek na szczęście udało się uratować.

Potem, już we dwójkę, poszły jeść. B-15 też odżywiała się Żarłem, więc wspólnie opróżniły słoik. Następnie biopokojówka wyszła do stojącego nieopodal automatu aby zakupić Żarło na najbliższe dziesięć dni, natomiast S-34 zabrała się za sprzątanie piętra. Szło to niestety bardzo opornie. Jeden z mieszkańców zamknął się w swoim pokoju i nie chciał jej wpuścić, musiała więc zrezygnować ze standardowego planu sprzątania i odłożyć zamknięte pomieszczenie na później. Bardzo tego nie lubiła.

Gdy już kończyła z resztą pięterka, zamknięte drzwi w końcu otworzono. Jak się okazało w środku było dwóch mieszkańców, a nie, jak przypuszczała, jeden. Na dodatek zrobili potworny bałagan i S-34 miała bardzo dużo pracy z pościeleniem łóżka, poustawianiem poprzewracanych sprzętów, poukładaniem zrzuconych ze stołu bibelotów i usunięciem charakterystycznego zapachu.

Było dość późno, gdy wreszcie zeszła na parter. Obawiała się, że nie skończy sprzątać zanim domownicy pójdą spać. Tego też bardzo nie lubiła. Zegar na ścianie wskazywał że jest już 6838, a więc pora snu zbliżała się wielkimi krokami, gdy S-34 z zadowoleniem stwierdziła, że zostało jej tylko jedno pomieszczenie. Podeszłą do niebieskich drzwi i delikatnie zastukała. Cztery razy.

 

Kuchnia urządzona była w starym stylu. Zamiast automatów do szamania, elektryczna kuchenka, zmywarka, suszarka, mnóstwo półek z przeróżnymi naczyniami, butelkami i słojami. W rogu bliżej nie zidentyfikowane duże, cicho pomrukujące pudło. Wszystko wykończone błękitnym tworzywem, pokrytym emulsją, nadającą mu metaliczny połysk.

Drzwi otworzyły się i do kuchni weszły cztery osoby.

– Ojej! Ile tego pan ma! – powiedział Led rozglądając się z podziwem po zapełnionych półkach.

– Nic przez to nie widać? – Barbara wskazała palcem na duże, wychodzące na mieniący się kolorami tęczy ogród okno.

– Nie – odparł Rob. – Jest zablokowane dla światła wychodzącego.

– Możesz nam wytłumaczyć, dlaczego nas wezwałeś? – wtrącił się Raoul. – Przebyć sześćdziesiąt kilometrów w niezauważony sposób to nie bułka z masłem...

– Lepiej nic nie mów. Ja jechałam aż z „Końca Świata” – przerwała mu Barbara.

– Zaraz wam wszystko wyjaśnię – powiedział Rob. – Zechcecie usiąść...

Cała czwórka zajęła miejsca wokół niewielkiego metalowego stołu.

– Dlaczego nie ma Nieświadomskiego? – spytał gospodarz. Pytanie ewidentnie skierowane było do Barbary.

– Powiedział, że nie chce z tobą rozmawiać póki nie pozbędziesz się z domu wszystkich sprzątaczek i biopokojówek – odparła. Rob przewrócił oczami.

– A nie możesz mu wytłumaczyć, że w obecnej sytuacji boczenie się na siebie nie ma żadnego sensu?

– Pani Chierowicz nie nadaje się do przekonywania ludzi. Lepiej spróbować się skontaktować z nimi przez kogoś bardziej kompetentnego – wyszczerzył się Led.

– Opanuj się Nudd – zwrócił się do niego Rob. – Jesteśmy tu po to, by współpracować, a nie drzeć koty.

– Kiedy dowiem się końcu czegoś konkretnego? – spytał Raoul. Rob przez chwilę patrzył na niego w milczeniu.

– Dzisiaj rano zdarzył się wypadek. Ktoś przysłał Władcom toksyczną górę śmieci. W efekcie wytruła się ponad połowa służby przebywającej na Wielkiej Sali oraz kilkunastu agentów specjalnych – zrobił krótką przerwę, by zobaczyć jaki efekt wywarła nowina na rozmówcach.

– A co wspólnego ma ten fakt z nami? – spytała Barbara.

– Ilość potencjalnych obrońców Pałacu zmniejszyła się o jedną czwartą.

– Panie Espier! Chyba nie sugeruje pan, żeby... – zaczął z niedowierzaniem Raoul.

– Tak, on właśnie to sugeruje, mój drogi – wcięła się Barbara.

– To jest doskonały moment, Venaigem. Długo przyjdzie nam czekać na lepszy... – powiedział Rob.

– Ale ja jeszcze nie jestem gotowy... – upierał się Raoul. – I z tego co wiem, wy też nie jesteście zbyt silni...

– Uspokój się, Venaigem – przerwała mu Barbara. – Espier ma na pewno jakiś plan. Daj mu go przedstawić i dopiero wtedy krytykuj.

– Pani Chierowicz ma absolutną rację. Posiadam już pewien koncept. Przede wszystkim, trzeba wam wiedzieć, że Władcy w ogóle nie podejrzewają istnienia żadnych nielegalnych organizacji. Moi informatorzy donoszą, że w Pałacu nie ma żadnych zabezpieczeń, w razie czego ich ochronę stanowi tylko garstka agentów tajnej policji i pałacowa służba.

– A jaki rozmiar ma ta garstka? – spytała Barbara.

– Osiemdziesięciu ludzi na miejscu plus trochę więcej rozsianych po placówkach w terenie, w sumie około pięciuset.

– No to rzeczywiście niewielu – odparła z przekąsem Barbara. – W godzinkę zjedzie się całe pół tysiąca. Ile jest służby?

– Około dwóch tysięcy.

– Hahaha! Gratulacje! Wytłuką nas zanim... – zaczął Led.

– Nie tak szybko! – przerwał mu Rob. – Nie wiecie jeszcze wszystkiego. Jeżeli zaczniemy atak od siedziby tajnej policji i zajmiemy ją, mamy spore szanse zwycięstwa. Agenci bowiem ślepo podlegają Centrali Operacyjnej znajdującej się w siedzibie. Wystarczy, że ją zajmiemy i całe pół tysiąca tajniaków znajdzie się pod naszą kontrolą.

– Brzmi nieźle – skomentował Raoul. – Gdzie jest haczyk?

– Sęk w tym, że żadnego haczyka nie ma. Musimy po prostu sprężyć się i zrobić to jak najszybciej.

– No dobrze. A co potem? Co zrobimy z Władcami? Czy uda nam się podporządkować wierną im administrację? – spytał Raoul.

– Co do administracji, to albo będzie się nam musiała poddać, albo stworzymy własną. Władców uwięzimy, osądzimy i ewentualnie zabijemy.

– Niemożliwe! Przecież wiadomo, że oni są nieśmiertelni – skrzywił się Led.

– Moim zdaniem to wierutna bzdura – odparł Rob. – Jeżeli nie dadzą się otruć, czy zastrzelić, to żywych czy martwych... pokroimy ich na kawałki i każdy kawałek umieścimy w innej części Krainy!...

– Nie przesadzasz, czasem? – spytała z wyrazem obrzydzenia na twarzy Barbara.

– Przepraszam... – Rob na chwilę spuścił wzrok. Szybko go jednak podniósł. – Po rozprawieniu się z Władcami proponuję proklamowanie republiki... Utworzymy parlament, zrobimy wolne wybory...

– Nad tym pomyślimy później – przerwała mu Barbara. – Może zajmijmy się na razie planem ataku na Pałac.

– Ilu ludzi możesz dostarczyć?

– Dwustu.

– A ty Raoul?

– Czterystu.

– Led?

– Sześciuset.

– Mało. Za mało – powiedział do wszystkich Rob.

– Załóżmy więc, że jestem w stanie wystawić tysięczny oddział – odparła Barbara. – Co to da? Przecież walczyć i tak będą w korytarzach pod Pałacem... tu nie liczy się ilość tylko jakość.

– Racja...

– O ile dobrze wiem, do siedziby tajnej policji są cztery wejścia... – powiedział Raoul. – Spróbujmy na jedno z nich rzucić dość duży oddział. Niech walczą przez kilkanaście minut, niech dochodzą nieprzerwanie posiłki. To może trochę odciągnie ich uwagę... i wtedy zaatakujemy z pozostałych trzech stron.

– Myślisz, że dadzą się na to nabrać?

– Myślę, że warto spróbować.

– A jeśli się nie powiedzie? Co wtedy Raoul?

– Wtedy przygnieciemy ich ilością. Ilu masz ludzi Espier?

– Dwa tysiące.

– Świetnie. Ja, jeżeli bardzo się wysilę, mogę przyprowadzić tysiąc.

– Miło mi to słyszeć. A ty, Chierowicz? Ilu za tobą pójdzie?

– Ech... – skrzywiła się Barbara. – Ze dwa tysiące będą...

– Niech będzie. Ja mogę dostarczyć około półtora tysiąca – dodał Led.

– Bardzo dobrze. Postarajcie się kłaść większy nacisk na jakośc, a nie na ilość – powiedział Rob.

– Ojca będziesz uczył dzieci robić... bleee... – Raoul wystawił język w grymasie obrzydzenia. – Czuję się przekonany i postuluję, żebyśmy w końcu ustalili jakiś termin.

– Proponuję, żeby jutro o tej porze zakończyć gromadzenie wojska w okolicach Pałacu – zaproponowała Barbara.

– Nie zdążę. Na pewno nie zdążę – sprzeciwił się Led.

– Niech będzie pojutrze. Do wieczora 642 zbierzemy wojsko, a w południe 644 dokonamy ataku. Zgoda? – spróbował Rob.

– Może być – odparł Led.

– Zgoda – potwierdziła Barbara.

– Niech będzie – zgodził się Raoul.

– Pozostał jeszcze jeden problem – Rob gestem zatrzymał wstającego Leda.

– Zakwaterowanie? – zgadła Barbara.

– Zgadza się – odparł Rob.

– Ja mogę zakwaterować trzy tysiące ludzi – powiedział po krótkiej chwili ciszy Led.

– Niby gdzie? Przecież sam mieszkasz w kartonowym pudełku – Barbara posłała mu ironiczny uśmiech.

– Wiesz kim są bracia Fud? – Spytał Led i nie czekając na odpowiedź kontynuował – otóż jestem przekonany, że w szeregach Czystych nie ma nikogo o porównywalnej strefie wpływów i portfelu!

– Dajcie sobie spokój – wtrącił się Rob. – Ja mogę zakwaterować dwa tysiące... swoje dwa tysiące. Raoul, dasz sobie radę?

– Dam.

– Hej! Moi ludzie mają korzystać z jego nędznych noclegowni? Nie... – zaprotestowała Barbara.

– Chierowicz! Zgódź się, kłótnie w niczym nam nie pomogą... – Rob miał już najwyraźniej dość. Barbara popatrzyła na niego, poczerwieniała, umilkła na chwilę i powiedziała:

– Zgoda.

W tym momencie dało się słyszeć delikatne stukanie do drzwi. Cztery rytmiczne stuknięcia. Cała czwórka zamarła w oczekiwaniu. Przez kilka chwil, zmącona tylko przez warczące cicho pudło w rogu kuchni cisza drażniła w niepewnym oczekiwaniu ich uszy. Stukanie powtórzyło się, tym razem bardziej stanowczo. Rob rozejrzał się po swoich gościach. Barbara lekko kiwnęła głową.

Gospodarz wstał, wyjął z kieszeni podłużny walcowaty przedmiot i powoli podszedł do drzwi. Gdy je otworzył, do kuchni wpadła jego osobista sprzątaczka i zupełnie nie przejmując się gapiącą na nią gawiedzią, wskoczyła na najbliższy regał i zwinnie na nim balansując, zaczęła przecierać wyposażonymi w szczoteczki mackami leżące tam słoiki z przyprawami. Rob z zakłopotaniem spojrzał na siedzącą przy stole trójkę. Zobaczył, jak Barbara wzdycha z ulgą.

– Zupełnie o niej zapomniałem... – wymamrotał.

– Nie szkodzi – powiedział Raoul. – Tak właściwie cieszę się, że to właśnie to poczciwe stworzenie...

– Swoją drogą, to jednak dobrze, że nie ma tu Nieświadomskiego... – dodał Led.

– W gruncie rzeczy niepotrzebnie się denerwowaliśmy... przecież nic nam nie zagraża – podsumowała Barbara.

– Przekonujesz nas, czy siebie? – spytał Raoul.

– Jakiś ty mądry, Venaigem... jestem pełna podziwu – skrzywiła się Barbara.

– Dobrze. Widzę, że humor wam wrócił – zamknąwszy drzwi Rob usiadł z powrotem przy stole. – Czy pozostały nam jeszcze jakieś wątpliwości do wyjaśnienia?

Zapanowało przedłużające się milczenie. W końcu Raoul zakaszlał donośnie.

– Co, ja?... aha! – ocknął się Rob. – W takim razie uważam nasze spotkanie za skończone. Nie potrzebujemy podpisywać żadnych zobowiązań, gdyż łączy nas coś o wiele silniejszego niż słowa... łączy nas idea, nie mam racji? Wszyscy wiecie co macie robić, a więc do zobaczenia pojutrze wieczorem. Wtedy udamy się na przegląd wojska uzbroimy je i uzgodnimy dokładny plany ataku. Zgoda?

– Zgoda – odparła Barbara.

– Mhm – zamruczał Raoul.

Led tylko pokiwał głową. Goście i gospodarz wstali od stołu. Krzesła błyskawicznie znikły w podłodze. Sprzątaczka odwróciła się zaniepokojona, ale upewniwszy się, że nic godnego uwagi się nie wydarzyło, szybko wróciła do pracy. Po chwili S-34 była już całkiem sama. I zostało jej bardzo niewiele pracy.