Powrót

Rozdział 6

 

Spir siedział wiercąc się niespokojnie w niewielkim, ciemnym pokoju. Naprzeciw niego, w poprzek pomieszczenia ustawiono długi i wąski blat, dzielący pokój na dwie równe części. Poza nim, znajdowały się tam jeszcze trzy krzesła: jedno, na którym siedział Spir oraz dwa po drugiej stronie blatu. Nad całym pomieszczeniem górował olbrzymi trójskrzydłowy wiatrak, który, zajmując prawie całą powierzchnię sufitu, kręcił się powoli wydając z siebie głuche dźwięki:

– Wut!... wut!... wut!... – szumiał spokojnie. Ale Spir słuchał go tylko przez chwilę. Jego uwagę przykuły tajemnicze lampki umieszczone za krzesłami w obu częściach pokoju. Miały one kształt płaskich, przymocowanych pionowo do ścian talerzy. Okrągłe, czarne powierzchnie poprzecinane były błękitnymi, powoli zmieniającymi kształt błyskawicami. Emitując słabe światło, spowijały one pokój w niebieskią poświatę, sprawiając, że wszystkie przedmioty przybierały wyłącznie odcienie granatu.

Poza owymi błyskawicami, jedyne źródło światła stanowiły kierunkowe lampy, oświetlające powierzchnię podłużnego biurka. Ono również pomalowane było na niebiesko (a przynajmniej tak się wydawało), co potęgowało tylko wrażenie arktycznego mrozu.

Spir, w nadziei, że wśród tego zimnego granatu zobaczy choć kawałek ciepłej czerwieni wyciągnął palec, próbując złapać nim promienie kierunkowej lampy. Jednak jakaś niewidzialna przeszkoda nie pozwoliła mu przekroczyć granicy wyznaczonej przez bliższą krawędź biurka. Palec Spira uderzył mocno w niewidoczną ścianę, sprawiając, że jego właściciel syknął z bólu.

Nagle zauważył, że drzwi po przeciwnej stronie otworzyły się i do pokoju wkroczyło dwóch nieznanych mężczyzn. Pierwszy z nich wyglądał na około pięćdziesiąt lat i ubrany był w dość obcisły strój, którego szczegółów nie można było w panującym półmroku dostrzec, podkreślający bardzo szczupłą sylwetkę właściciela. Twarz miał spokojną, skupioną i poważną, a prawdopodobnie łysą głowę przykrytą dużym, dziwacznym kapeluszem.

Drugi mężczyzna mógł mieć zarówno trzydzieści jak i sześćdziesiąt lat. Ubrany był w luźne szaty, styl bardzo wówczas powszechny wśród mieszkańców Krainy. Znacznie niższy od swojego towarzysza, miał też nieco tęższą budowę ciała. Jego twarz nie posiadała ani zarostu, ani żadnych innych szczególnych cech, a głowę porastały krótko przystrzyżone włosy. „Tak zawsze wyobrażałem sobie typowego mieszkańca Krainy” – Spir przypomniał sobie zajęcia ze statystyki.

– Witaj, Spir! – powiedział wyższy z nich zajmując miejsce po drugiej stronie blatu.

– Skąd wiesz jak się nazywam? – zdziwił się Spir.

– Wiemy jak się nazywa każdy mieszkaniec Krainy. Wiemy także, po co tu przyszedłeś – odparł chudzielec.

– Jesteście Władcami?

– Tak. Ja nazywam się Mentat, a on ma na imię Konczus – siedzący obok mężczyzna skinął głową.

– Jest was tylko dwóch?

– Nie. W sumie jest nas pięcioro, ale tylko my zostaliśmy przydzieleni do twojej sprawy – słysząc te słowa Spir nieco się zaniepokoił. Zawiadowca, z którym rozmawiał niecałą godzinę temu, miał przecież rację: Władcy nie fatygowali by się dla jakiejś błahostki... w Krainie mieszka przecież ponad dwieście milionów ludzi... Siedząc tu nie bardzo wierzył, że się zjawią, a oni, nie dość, że przyszli, to jeszcze sprawiali wrażenie, jakby o wszystkim już wiedzieli i byli na tę rozmowę zawczasu przygotowani.

– Mhm. Jeżeli wiecie jak się nazywam i w jakim celu przyszedłem, to może wiecie także gdzie jest Des? – spytał.

– Dziewczyna, której szukasz, została porwana przez Mrocznych. Przyszli do jej mieszkania, gdy była sama, odebrali jej świadomość i uprowadzili – odparł Mentat. Spirowi na chwilę odebrało mowę.

– D... dlaczego akurat do niej?... – wyjąkał po kilkunastu sekundach.

– Tego nie wiemy. Tam gdzie są Mroczni, nasza władza się kończy.

– A... czy Mroczni przypadkiem nie porywają ludzi... żeby sprzedać... ich biomasę...?

Mentat wahał się przez moment, co uszło uwadze zdenerwowanego Spira.

– To tylko propagandowa plotka... wolałbym ci tego nie tłumaczyć. W każdym razie bardzo prawdopodobne jest, że Des ciągle jeszcze żyje i ma się dobrze – gdy to powiedział, Spir poczuł, jak ustępuje mała część przygniatającego go uczucia lęku. Przez chwilę oddychał ciężko, zbierając myśli.

– Wydaje mi się... – zaczął, wolno cedząc słowa – że  moja wizyta tutaj nie jest bezcelowa. Bo gdyby była, to byście się na pewno nie pofatygowali... chociaż... nie znam Władców. Powiedzcie mi proszę, co mam robić – usłyszawszy to, Konczus spojrzał z uśmiechem na Mentata, ten jednak wpatrzony był w twarz Spira i zdawał się nie dostrzegać swojego towarzysza.

– Masz rację – powiedział Mentat. – Możemy pomóc ci ją znaleźć. Ale pod warunkiem, że ty pomożesz nam.

– A co takiego miałbym zrobić?

– Chodzi właśnie o Mrocznych. Od samego początku toczymy z nimi ukrytą wojnę. Niedawno, w jakiś tajemniczy sposób, znacznie przybrali na sile i stanowią obecnie realne zagrożenie dla życia w Krainie... Można ich pokonać tylko w jeden sposób: tworząc przejście pomiędzy Krainą a jakimś innym światem. Wtedy, wymieszana atmosfera obu państw, zdrowa dla normalnych mieszkańców, wytruje wszystkich Mrocznych.

Nie wiemy dlaczego porwali akurat Des. Być może to przypadek sprawił, że do nas trafiłeś. Ale ponieważ już tu jesteś, nie masz innego wyjścia niż spróbować nam pomóc. Gdy Mroczni zostaną zniszczeni, twoja ukochana odzyska wolność i sama do ciebie wróci.

– To mi się wydaje co najmniej dziwne... dlaczego sądzicie, że cokolwiek jestem wam w stanie pomóc? Ja przecież ledwo sobie daję radę w szkole! Nie lepiej by było, gdybyście poprosili na moje miejsce jakiegoś artystę lub naukowca z podrasowanym mózgiem?

– Zapominasz, że jesteśmy Władcami i wiemy o wiele więcej niż ty – odparł Mentat. – Gdybyśmy uznali, że współpraca z tobą nie ma sensu, nigdy byś się tu nie zjawił. Wydaje nam się, że jesteś odpowiednią osobą do tego zadania. Chociażby dlatego, że masz w tym własny interes. Mylę się?

– To co mam zrobić, by stworzyć to przejście?

– I tu tkwi cały problem. Gdybyśmy to wiedzieli, nie prosilibyśmy cię przecież o pomoc. Sam musisz do tego dojść. A gdy już na to wpadniesz, zrobimy wszystko, by zrealizować twój pomysł. Do dyspozycji są wszystkie zasoby Krainy.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Zrozumiesz... – mówiąc to Mentat rzucił znaczące spojrzenie Konczusowi, którego twarz, zamiast uśmiechu, zdobiły teraz powaga i troska.

– Nie... – odparł Spir. – To wszystko wydaje mi się zbyt dziwne. Nigdy nie słyszałem o żadnych tunelach. Zupełnie nie tego się spodziewałem. Ja chcę po prostu znaleźć Des... jeżeli mi w tym nie pomożecie to trudno... będę jej szukał na własną rękę!

– Twoja wola – powiedział Mentat wskazując drzwi. – Ale pamiętaj: jeżeli zmienisz zdanie, nie wahaj się wrócić.

Spir opuścił niewielki pokój. Władcy pozostali sami. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu.

– Wut!... wut!... wut!... – szumiał cicho wiatrak.

– Zwykły filister – rzucił po chwili ponuro Mentat.

– Poczekaj... jeszcze nie powiedział ostatniego słowa – odparł Konczus.

– Miejmy nadzieję – powiedział wstając i razem z Konczusem opuścili Pokój Audiencji Osobistych.

 

„Nie chcę mieć nic wspólnego z tymi politycznymi gierkami” – myślał Spir zmierzając prawie pustym krętym korytarzem w stronę jednego z licznych wyjść z Pałacu. „Tylko co ja innego mogę zrobić? Muszę koniecznie coś wymyślić!”

Minął pokoik intendenta, który wskazał mu Pokój Audiencji Osobistych jako miejsce w którym może porozmawiać z Władcami i, przekroczywszy próg Bramy Trzynastej, znalazł się na terenie umiejscowionej pod Pałacem stacji EST.

„Jak ja bym chciał móc cofnąć czas!” – pomyślał, patrząc na wejście do pomieszczenia dla zawiadowców, gdzie uzyskał informacje, jak poprzez intendenta można się skontaktować z Władcami. „Gdybym nie poszedł na ten pieprzony obiad, tylko z nią został, na pewno by się coś takiego nie zdarzyło. Porwali by kogoś innego.”

W pobliskim automacie zakupił bilety powrotne i po kilku minutach siedział w prawie pustym wagoniku, mknącym spokojnie w kierunku najbliższej mieszkaniu Des stacji.

„Po co im była właśnie Des? Dlaczego ona? A jeżeli Władcy mnie oszukali? A może do tej pory zostały z niej tylko dwie, opakowane w twardy plastik, niewielkie kostki biomasy, leżące gdzieś w magazynie wśród setek innych?” – wzdrygnął się na samą myśl. „Oni, niby tacy wszechmogący, chcą mnie, zwykłego, szarego obywatela, wmieszać w jakieś swoje wielkie plany? Ktoś się chyba nieźle bawi moim kosztem...” – Spir nie mógł się oprzeć wrażeniu, że został oszukany. „Wszystko to nie trzyma się kupy.”

– Pole Marsowe! – oznajmił wagonik informując podróżnych o nazwie stacji, na której się znaleźli. – Dziękujemy za wspólnie spędzoną podróż i życzymy miłego dnia.

Wyrwany z własnych rozmyślań Spir przypomniał sobie, że to właśnie tutaj dowiedział się, że dwóch, całkowicie na czarno ubranych mężczyzn, na kilka godzin przed porwaniem Des, przebyło wagonikiem trasę między stacją Pałac a Pole Marsowe. Właśnie dlatego znalazł się w okolicach Pałacu. Ale ponieważ dalej trop urywał się, zdecydował się spróbować porozmawiać z Władcami.

Postanowił przebyć dokładnie tę samą drogą, którą pokonał rano. Wtedy był pełen determinacji i energii, a obecnie, zmierzając w przeciwnym kierunku niż za pierwszym razem, nie miał zupełnie żadnego pomysłu.

Złapał łazika, który miał go zawieźć bezpośrednio do alejki, w której mieszkała Des. Po drodze minął filię Zakładów Transportu Publicznego, gdzie swego czasu dowiedział się, że w okolicach „Pola Marsowego” dwóch na czarno ubranych mężczyzn złapało łazika. Zawędrował tu w akcie desperacji, gdyż wcześniej, podczas jego pierwszej wizyty na owej stacji, w informacji nie powiedziano mu dokąd dwie czarne postacie, niosące ze sobą duży tobołek, mogły pojechać po dokonaniu porwania. Dopiero przy drugiej wizycie dowiedział się skąd przyjechali. Ale, jak widać, było to o wiele za mało.

Wysiadł z łazika i wkroczył na ruchomy chodnik alejki. Pod ścianą nie było już pijaków, którzy poinformowali go o rzekomo znikających na końcu alejki porywaczach. „Myśleliśmy, że to tylko złodzieje, więc nie podnosiliśmy alarmu” – powiedział jeden z nich. Na końcu alejki była metrowej grubości betonowa ściana, a za nią tunel należący do EST. Tego dowiedział się w Wydziale Urbanistycznym Zarządu Miasta.

W mieszkaniu Des znowu nikogo nie było. Przed wejściem do pokoju Spir miał nadzieję, że za chwilę usłyszy znajome powitanie, coś w rodzaju „szukasz kogoś, kotku?” albo „witaj twardzielu!”, ale nic takiego się nie zdarzyło. Posiedział przez chwilę na jej łóżku, przypominając sobie ich rozmowę z poprzedniego dnia i, nie natchniony żadną głębszą myślą, podążył smętnie w kierunku własnego mieszkania.

Mimo że od rana nic nie jadł i znajdował się w ciągłym ruchu, nie był ani głodny, ani zmęczony. Znalazłszy się w swoim pokoju postanowił uciec od nierozwiązywalnych problemów w świat fantazji.

– Projektor! – zwrócił się do szafy. Długa macka podała mu dwa lekkie hełmy. Ułożył się wygodnie na łóżku, założył jeden z nich a następnie zasłonił twarz przymocowaną do hełmu zasuwaną osłoną.

„Start!” – pomyślał.

 

Przez chwilę leżał bez ruchu i rozkoszował się delikatnymi muśnięciami wietrzyka, który owiewając jego twarz wyrwał go z objęć tak płytkiego nad ranem snu. Przez zamknięte powieki czuł, że słońce już wzeszło, jednak było jeszcze dość nisko nad horyzontem.

Wyciągnął rękę, by dotknąć leżącego obok ciała. „Cale szczęście!” – Des spała spokojnie dokładnie tam, gdzie spodziewał się ją zastać. Lecz... nagle poczuł pod palcami, że jej odzienie pokryte jest gęstą, lepką cieczą. Z niepokojem otworzył oczy i spojrzał na swoją ukochaną. Widok, który mu się ukazał, sprawił, że Spir zapomniał nawet o takiej czynności jak oddychanie. Siedział z otwartymi ustami, czując jak ściskają mu się wnętrzności a pulsująca w tętnicach słodka krew zamienia się w żrący kwas wyciskający z oczy łzy oraz napełniający głowę mieszaniną wściekłości, rozpaczy i niedowierzania, tak silną, że przerodziła się niemal w fizyczny ból. Ręce same zacisnęły mu się w pięści.

Siedział tak jeszcze przez chwilę, gdy nagle jego ciało upomniało się o swoje prawa i Spir głęboko wciągnął powietrze. Oddychając ciężko, poczuł, jak zaczynają mu walić tętnice szyjne, a mięśnie twarzy napinają się, wykrzywiając ją prawdopodobnie w jakimś strasznym grymasie. Powiódł dzikim wzrokiem dookoła obozowiska. Jego uwagę zwróciły ślady strąconej rosy biegnące poprzez zieloną trawę w kierunku odległego lasu. Nie ważne kto to zrobił. Tak czy siak, będzie musiał za to drogo zapłacić.

Nie zwlekając dłużej, Spir wstał, zebrał swoją broń, odwiązał konia i wskoczywszy na niego, pognał galopem wzdłuż śladów strąconej rosy. Przed lasem zakręcały one i wiodły kilka kilometrów skrajem puszczy. Po paru minutach szybkiej jazdy, dotarł do niewielkiego drewnianego domku, przy którego wejściu trop się urywał. Spir zsiadł z konia i dobywszy miecza spróbował otworzyć drzwi, które, jak się okazało, były zamknięte od wewnątrz. Nie zrażając się niepowodzeniem, cofnął się o krok i z całej siły kopnął w drewniane drzwiczki, które z głośnym trzaskiem wpadły do środka chatki.

W izbie znajdowała się kobieta oraz dwóch mężczyzn. W jednym z nich Spir rozpoznał żebraka, dla którego poprzedniego wieczoru upolował ptaka. Cała trójka siedziała przy stole, na którym pobłyskiwał znajomo wyglądający klejnot. Na dźwięk wyłamywanych drzwi, z sąsiedniego pokoju przybiegł jeszcze kilkunastoletni chłopiec i młodsza o kilka lat dziewczynka. Wszyscy patrzyli ze zgrozą na wściekłego przybysza.

– Panie! Litości!... Błagam... – wyjąkał żebrak, lecz Spir zupełnie nie słyszał jego słów. Nie zastanawiając się nad własnymi czynami, jednym susem znalazł się obok stołu, przy którym siedzieli domownicy, i sprawnym ruchem odciął żebrakowi głowę. W tym samym momencie kobieta zaczęła krzyczeć, a ponieważ zwróciła tym na siebie uwagę napastnika, po chwili połowa jej czaszki również turlała się w kierunku leżących na podłodze potrzaskanych desek.

Drugi mężczyzna, któremu udało się zachować zimną krew, podbiegł do miejsca, gdzie na ścianie wisiał duży topór, lecz nie zdążył go zdjąć, gdyż rzucony przez Spira miecz przebił nieszczęśnika na wysokości łopatek i przyszpilił do drewnianej ściany, wbijając się w nią na pięć centymetrów.

Nie trudząc się dobywaniem sztyletu, napastnik podbiegł do dwójki stojących bez ruchu dzieci, każde z nich złapał jedną ręką za gardło i podniósł wysoko do góry, przytrzymawszy, dopóki nie przestały się wyrywać, a następnie powiesił je za odzienie na przymocowanych do ściany hakach, służących prawdopodobnie do suszenia mięsa.

Wziął leżący na stole Kryształ Prawdy. Gdy już zmierzał do wyjścia, usłyszał przytłumiony płacz. Wiedziony słuchem, skierował się do przyległego pokoju, w którym znalazł leżące w kołysce niemowlę. Przez chwilę stał nad niewielkim łóżeczkiem patrząc na małego człowieka, a następnie wzniósł oczy na namalowane na ścianie, ponad kołyską symbole, mające odganiać od dziecka złe duchy i westchnąwszy ciężko wrócił do izby, w której przed chwilą dokonał rzezi. Pozwalając trupowi opaść swobodnie na podłogę, wyjął ze ściany miecz i wytarłszy go w przysłaniającą okno białą zasłonę opuścił domek.

Usiadł obok otworu, który pozostał po wyłamanych drzwiach i oparł się plecami o zewnętrzną ścianę chaty. Odłożył miecz i skoncentrował się na trzymanym w rękach Krysztale. Był to, do złudzenia przypominający duży diament, kawałek skały z niewielką dziurką, przez którą przewleczony był rzemyk. Rabuś rozciął go, by było mu łatwiej zdjąć Kryształ z szyi śpiącej Des.

Spir usunął zniszczony rzemyk i wyjąwszy z kieszeni nowy, przewlókł go przez dziurkę a całość zawiesił sobie na szyi. Gdy tylko to zrobił, Kryształ zmienił kolor na krwawo czerwony.

Oparł głowę o ścianę i poczekał chwilę, aż wyrówna mu się oddech. Dopiero teraz, gdy odzyskał zdolność trzeźwego myślenia, uświadomił sobie, że to, co zrobił, bynajmniej nie przywróci życia jego ukochanej. Został sam z Kryształem i połową własnej duszy. Zupełnie nie wiedząc, co ma dalej zrobić, siedział jeszcze przez chwilę patrząc tępo w horyzont, gdy nagle poczuł, że łzy znowu cisną mu się do oczu. Tym razem pozwolił im swobodnie popłynąć.

– Poczułem twoje cierpienie i postanowiłem ci pomóc – usłyszał ni z tego ni z owego znajomy głos.

– Yoe?... – spytał podnosząc wzrok. Rzeczywiście, przed sobą ujrzał sylwetkę czarodzieja, podobną do tej, którą widzieli z Des w dżungli. – W jaki sposób mógłbyś mi pomóc?

– Nie zapominaj, że jestem czarodziejem... Jestem w stanie przywrócić Des do życia – odparł Yoe.

– Zrób to, proszę! – krzyknął Spir z nadzieją w głosie.

– Dobrze. Jednak, jak pewnie dobrze wiesz, nie ma nic za darmo. Obiecałem wam, że gdy przyniesiecie mi Kryształ, pokażę wam drogę do Wyspy Szczęśliwości. Teraz, jeżeli mi go dostarczysz, mogę zmienić swoją obietnicę i zamiast tego, przywrócić do życia Des. Zgoda?

– Zgoda!

– W takim razie, zanim wyruszysz w drogę, wróć w miejsce, gdzie się dziś rano obudziłeś i pochowaj ją. Inaczej na pewno nie uda mi się wrócić jej życia.

– Zrobię jak każesz.

– W takim razie, do zobaczenia – powiedział Yoe i zniknął.

Spir siedział jeszcze przez chwilę zbierając myśli, a następnie wsiadł na konia i ruszył bezpośrednio w kierunku, w którym powinno znajdować się obozowisko. Po kilkunastu minutach stanął przy żarzącym się jeszcze ognisku. Ogarnął okolicę wzrokiem i postarał się odtworzyć bieg wypadków, które przez zbyt głęboki sen umknęły jego świadomości.

Złodziej, którym prawdopodobnie był ów żebrak, musiał mieć niebywałe szczęście albo wspomagany był przez jakąś magię, gdyż bohaterowie tacy jak Spir i Des, byli bardzo wyczuleni na punkcie zbliżającego się nocą zagrożenia. Po prostu je wyczuwali, jakby szóstym zmysłem, i budzili się. Ponadto, jedyny koń, który im pozostał, też powinien był zauważyć zbliżającego się obcego.

Tymczasem nic takiego się nie zdarzyło. Morderca podszedł do śpiącej Des, by ukraść jej naszyjnik z Kryształem. Pewnie na wszelki wypadek, przyłożył jej nóż do piersi i zaczął przecinać rzemyk. Des jednak niefortunnie obudziła się i nim zdążyła wydać jakikolwiek dźwięk, bandyta ją zabił. A potem jeszcze dla pewności poderżnął jej gardło. „A może od razu poderżnął gardło, a potem, po zerwaniu naszyjnika, dla pewności jeszcze wbił nóż w serce?”

Spir zastanowił się jeszcze dlaczego sam nie został zabity. „Chyba jednak nie chciał jej zabijać i zrobił to tylko dlatego, bo się obudziła. Chodziło mu tylko o Kryształ. Z drugiej strony, mam przecież jeszcze trochę złota... dlaczego również mnie nie zabił i go nie wziął? Może po prostu był głupi?...” – ta ostatnia myśl przyniosła ze sobą falę goryczy. Przekonany, że nigdy do końca nie pozna motywów działania mordercy, Spir wsadził na konia ciało Des i skierował się w stronę lasu. Tam, uzbierawszy tyle gałęzi, że wystarczyłyby na ogrzanie niewielkiego domu przez całą zimę, ułożył je w stos, na którym położył swoją ukochaną. Przykrył ją kilkoma gałęziami i podpalił korę brzozową, którą specjalnie w tym celu umieścił na spodzie stosu.

Gdy płomienie zaczęły trawić jej ciało Spir poczuł, że tętnice szyjne znowu zaczynają mu walić jak oszalałe. Nie wytrzymał, wsiadł na konia i pojechał w kierunku najbliższego miasta, zostawiając za sobą płonący stos.

Po dwóch godzinach jazdy udało mu się dotrzeć do niewielkiej osady. Dopiero widząc na horyzoncie zabudowania odważył się odwrócić i zauważył, że dzięki bezwietrznej pogodzie, słup dymu utworzonego przez płonący stos był widoczny nawet z tak wielkiej odległości.

Wieś w której się znalazł, była typową dla tych rejonów rolniczą osadą. Umiejscowiona została nad rzeczką i otoczona niewielkimi poletkami, sadami i pastwiskami. Zabudowania stanowiły głównie gospodarstwa chłopskie, choć nie zabrakło także miejsca dla karczmy i świątyni.

Spir znacznie bardziej wolał przesiadywać w karczmie niż w świątyni, chociażby z tego względu, że w tej pierwszej można było się najeść i pogadać, a w drugiej nie można było robić nic ciekawego, nie narażając się jednocześnie na nieprzychylność mieszkańców. Zostawiwszy więc konia pod opieką jakiegoś pachołka, wkroczył do dużego, zatłoczonego pomieszczenia. Niestety nie udało mu się znaleźć żadnego wolnego miejsca i zmuszony został dosiąść się do stołu, przy którym siedziało już trzech podpitych wieśniaków. Nie zwracając na nich uwagi, zamówił sobie obiad i przystąpił do konsumpcji.

– Masz ochotę zagrać w karty? – spytał nagle jeden z nich chuchając Spirowi w twarz niedawno wypitym alkoholem. Zapytany od razu zauważył, że obaj siedzący po drugiej stronie stołu kompani miłośnika kart przesiedli się tak, by mieć nowoprzybyłego naprzeciw siebie.

– Nie mam ochoty – odparł szczerze.

– Wiesz, że to nieładnie odmawiać tym, którzy udzielają ci gościny, cudzoziemcze? – kontynuował siedzący obok mężczyzna.

– Wiesz, że to nieładnie pluć do jedzenia gościom? Nawet, jeżeli robi się to nieświadomie... – odparł najspokojniej, jak potrafił Spir.

– No, bracie... Zdenerwowałeś mnie! – syknął mu do ucha pijany wieśniak przytykając jednocześnie do żeber coś, co wydało się dość ostre i twarde, by przebić skórę. – Albo będziesz grzeczny i opróżnisz zaraz swoją cudzoziemską sakiewkę, albo zaopiekujemy się tobą tak, że... że... – spojrzał nerwowo na swoich towarzyszy.

– Że długo tego nie zapomnisz – powiedział jeden z nich.

– Właśnie! Że długo tego nie zapomnisz – dokończył siedzący obok pijak.

Spir postanowił zrealizować trzecią możliwość, która dziwnym trafem zupełnie nie przyszła złodziejowi do głowy. Sięgnął po miecz, który na czas pobytu w większych skupiskach ludzkich zwykł był zdejmować z pleców i przymocowywać z lewej strony bioder. Jednym ruchem wyciągnął go z pochwy i zdekapitował siedzącego po swojej prawicy rozmówcę. Odcięta głowa przeleciała szerokim łukiem i wpadła wprost do znajdującej się na jednym ze stołów czary z zupą, ochlapując niczego nie podejrzewających stołowników.

– Skrytobójca! Zamo... – zaczął krzyczeć jeden z siedzących naprzeciwko Spira wieśniaków. Nie zdążył jednak dokończyć, gdyż ostrze miecza przebiło jego pierś. W tym momencie liczne postacie zaczęły wstawać od stołów i kierować się w stronę Spira. W powietrzu zaroiło się od latających naczyń i butelek. Zapowiadała się niezła bijatyka.

Nie wiedzieć czemu część gości, prawdopodobnie nie będąca w najlepszych stosunkach ze świeżo zabitymi rozbójnikami lub po prostu zbyt pijana by się rozeznać w sytuacji, stanęła po stronie Spira i klientela zaczęła się bić między sobą. On jednak nie zwracał uwagi na podziały wśród walczących, tylko podniósł dębowy stół i rzucił go w stronę drzwi, w środek największego rozgardiaszu. Utorował sobie tym samym drogę ucieczki i pozbawił przeciwników na krótki czas możliwości ataku od strony wejścia.

Skoczył ku drzwiom, otworzył je kopnięciem i właśnie, gdy już tak niewiele dzieliło go od otwartej przestrzeni, jakiś zbłąkany żelazny świecznik trafił go w lewą łopatkę, wbijając się długimi na kilka centymetrów hakami na świece. Starając się nie zwracać na to uwagi, Spir wybiegł na zewnątrz, zamknął za sobą drzwi i zastawił je stojącą nieopodal, pełną jakiejś śmierdzącej cieczy beczką. Dopiero potem delikatnie wyjął z pleców boleśnie wbity przedmiot i odrzuciwszy go, ruszył na tyły karczmy, gdzie spodziewał się znaleźć swojego konia.

Okazało się, że jego przypuszczenia były słuszne i po chwili galopował główną drogą wioski. Nim biorący udział w bójce mieszkańcy wsi oraz przypadkowi przejezdni zorientowali się, że główna przyczyna bijatyki znikła, on był już tak daleko, że nikomu nie chciało się ruszać w pogoń, szczególnie, że atmosfera powoli stygła i ludzie zaczynali chyłkiem uciekać z karczmy, bardziej troszcząc się o własne bezpieczeństwo niż zaspokojenie żądzy krwi.

Po kilkunastu minutach, ze względu na zraniony bark, galop zaczął jeźdźcowi bardzo dokuczać. Spir postanowił znaleźć jakieś miejsce na schronienie, gdyż powoli zaczynało robić się ciemno. „Na szczęście niedaleko są góry. Tam na pewno znajdę jakąś kryjówkę” – myślał optymistycznie.

Przez kilkanaście minut jechał tworzącymi niemalże labirynt, wąskimi wąwozami. W końcu, w zboczu niewielkiej doliny, znalazł otoczone drzewami wejście do płytkiej jaskini. Zsiadł z konia i wkroczył do środka. Pieczara okazała się w miarę sucha i Spir stwierdził, że chociaż stokroć bardziej wolałby tę noc spędzać w ciepłym łóżku, to jednak dość mu się poszczęściło i przynajmniej nie będzie spać pod gwiazdami.

Przywiązał konia do pobliskiego drzewa, i zabrał się do zbierania chrustu. Wiedział, że musi się śpieszyć, bo na ciemniejącym niebie zaczynały zbierać się burzowe chmury. Gdy w końcu zasiadł przy radośnie tańczących płomieniach, zachodzące słońce zostało całkowicie przysłonięte, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że za co najwyżej kilkanaście minut rozpęta się burza.

Spir wyjął z niewielkiego juku, przymocowanego do lewego boku konia, znajome zawiniątko i wyciągnąwszy z niego płaską buteleczkę nabrał na palec trochę maści. Zdjął kaftan i przez kilka sekund szukał na łopatce miejsc, gdzie ponad godzinę temu wbił mu się świecznik. Następnie zaczął delikatnie wmasowywać w rany magiczny specyfik. Poczuł lekkie pieczenie, które szczęśliwie ustąpiło miejsca przyjemnemu ciepłu.

W tym momencie usłyszał narastający szum i pierwsze krople zaczęły spadać mu na głowę. Założył szybko swoje odzienie, a następnie nie zwlekając zdjął z konia resztę bagaży i udał się do jaskini. Gdy tylko schronił się pod skalnym sklepieniem, rozpętała się ulewa. Minuta zwłoki prawdopodobnie zaowocowałaby przemoczeniem do suchej nitki, za co Spir gorąco podziękował przychylnej opatrzności.

Jego małe szczęście nie trwało jednak długo, gdyż siedząc na skalnym podłożu i wsłuchując się w krople uderzające o liście pobliskich drzew, poczuł nagle, że jeden z jego butów nasącza się wilgocią. Nerwowo wstał i cofnął się pod ścianę. Okazało się, że w czasie ulewy dno jaskini zamieniało się w podziemny potok. Po kilku minutach jednak, ilość wody którą niósł, ustabilizowała się, pozostawała niezmienna, oddając Spirowi przestrzeń niewielkiej, suchej półeczki przy ścianie jaskini. Tam też się ułożył i, wsłuchany w zlewający się w jedno szmer strumienia i deszczu, starał się zasnąć. Wydarzenia tego dnia nie chciały jednak tak łatwo opuścić jego myśli.

Nie minęło kilka minut, gdy niespodziewanie, z głębi pieczary usłyszał znajomy głos:

– Nie zasypiaj jeszcze – powiedział Yoe.

– Czego ode mnie chcesz? – spytał Spir.

– Obserwowałem cię dzisiaj przez cały dzień i czuję się zobowiązany powiedzieć ci, że napawasz mnie pewną obawą...

– Jaką?

– Zabiłeś dzisiaj wielu ludzi. Część z nich zupełnie bezsensownie.

– Wiem. I teraz tego szczerze żałuję – odparł.

– Niepotrzebnie to mówisz. Nie przyszedłem tu po to, by cię karcić. Chcę się tylko podzielić z tobą moją obserwacją... pewnie zauważyłeś, że w chwilach, gdy dokonywałeś mordu, twoim sercem władała nienawiść, której nie byłeś w stanie w żaden sposób opanować? – spytał Yoe.

– Tak, przyznaję, chwilami traciłem dziś panowanie nad sobą.

– Jeżeli to nie ty nad sobą panowałeś, musiała to być jakaś inna siła, która skłaniała cię do podejmowania takich a nie innych działań.

– Nienawiść?

– Tak. Nienawiść nie jest jednak twoim własnym uczuciem. Należy do Mrocznego Ducha i ujawnia się zawsze, gdy zdobędzie on kontrolę nad twoim ciałem.

– Mroczny Duch? Kto to? – spytał niepewnie Spir.

– Jest to najgorszy stwór jakiego kiedykolwiek stworzyli ludzie. Towarzyszy mu mord i zniszczenie. Tam gdzie się pojawia, kończy się szczęście i zaczyna piekło – wyjaśnił Yoe.

– I dlaczego upodobał sobie właśnie mnie?

– On nie wybiera. On towarzyszy każdemu człowiekowi, który czasami pozwala mu dojść do głosu. W twoim przypadku została jednak przekroczona pewna granica i zastanawiam się, czy Mroczny Duch zupełnie tobą nie zawładnie zanim do mnie dotrzesz.

– I co się wtedy stanie? – spytał Spir.

– Sam sobie odpowiedz na to pytanie. Nie pamiętasz już dzisiejszego dnia?

– Pamiętam aż za dobrze.

– W takim razie obiecaj mi, że stawisz czoła Mrocznemu Duchowi. Wiem, że pokonanie potwora z Bagnistej Puszczy to dla ciebie jak splunąć, jednak Mroczny Duch jest o wiele groźniejszym przeciwnikiem. On czerpie siłę z twojej siły. A jeżeli tobą zawładnie, już nigdy nie ujrzysz Des.

– Chociaż ciężko mi jest wyobrazić sobie przeciwnika, który nie jest z krwi i kości, chyba rozumiem co masz na myśli. I postaram się zrobić wszystko co w mojej mocy, by zniszczyć Mrocznego Ducha – odparł Spir.

– Dzielny jesteś. Wierz mi, szczerze mi przykro z powodu sytuacji, w której się znalazłeś... Na mnie już pora. Śpij spokojnie – powiedział Yoe i zniknął. Kilkanaście sekund później oczy Spira bezwolnie zamknęły się i, ukołysany muzyką letniej burzy, zasnął.

 

Spir odblokował i zdjął z głowy hełm projektora. Dopiero teraz, po kilku godzinach tej psychicznie wyczerpującej rozrywki, poczuł, jak bardzo ten dzień go zmęczył. Zastanawiał się przez chwilę, gdzie może uciec przed rzeczywistością, jeżeli nawet projektor jest od niej zależny. Nie doszedł jednak do żadnych wniosków, gdyż jego organizm znów upomniał się o swoje prawo i zmorzył go prawdziwy, głęboki sen.

Obudził się kilkanaście godzin później, czując w sobie taką samą determinację i siłę, jakie towarzyszyły mu poprzedniego dnia rano. Nie pamiętał jednak, żeby cokolwiek mu się śniło, a co za tym idzie nawet nie przypuszczał skąd się te uczucia wzięły.

Umył się, przebrał, wrzucił coś na ząb i czym prędzej podążył w kierunku Pałacu. Tam intendent polecił mu znowu udać się do Pokoju Audiencji Osobistych, gdzie rozmawiał z Władcami po raz pierwszy. Chociaż pokój wyglądał dokładnie tak samo jak poprzednio, Spir nie omieszkał sprawdzić, czy niewidzialna przegroda jest ciągle włączona. Tym razem ostrożnie podsuwając palec, poczuł, że twarda niewidzialna bariera nie znikła. „Czyżby Władcy obawiali się o swoje życie?” – pomyślał.

I tym razem nie kazano mu długo czekać. Po kilku minutach do pokoju wkroczyli Mentat i Konczus.

– Wiedzieliśmy, że przyjdziesz – powiedział Mentat. – Prawdziwą odwagą jest stawić czoła nieznanemu... Cieszymy się, że rozważyłeś naszą prośbę.

– Tak, jasne... – powiedział niecierpliwie Spir. – Wytłumaczcie mi zatem o co w tym wszystkim chodzi, bo na razie nic nie rozumiem.

– A co konkretnie chcesz wiedzieć?

– Jakie jest moje zadanie. Co muszę zrobić, by odzyskać Des.

– Jest sobie takie państwo... – zaczął Mentat. – Nazywa się Supremia. Twoim zadaniem jest doprowadzić do tego, aby powstało przejście pomiędzy Krainą a Supremią.

– Ech... Musicie mi jeszcze wytłumaczyć, o jakie przejście wam chodzi, skąd o nim wiecie i co to za kraj, ta Supremia.

– Dobrze – na twarzy Mentata pojawił się wyraz zadowolenia. – Zanim wytłumaczę ci bieg zdarzeń, powinienem wprowadzić cię głębiej w nasz świat. Musisz bowiem wiedzieć, że każdy z pięciu Władców ma ściśle określoną funkcję. Naszym zwierzchnikiem jest Fil, jedyna wśród Władców kobieta. Ona podejmuje decyzje i dokonuje tego głównie na podstawie moich opinii, gdyż jestem jej najważniejszym doradcą. Konczus – tu pokazał na siedzącego po swojej lewicy – zajmuje się głównie zbieraniem informacji. Poza tym jest jeszcze wśród nas Net, odpowiedzialny za wymianę dóbr z innymi światami oraz Sigt, który w swoich snach dokonuje czegoś potocznie zwanego jasnowidzeniem.

Jednak nasza piątka nie jest siłą nadrzędną panującą w Krainie. Nasze role zostały ustalone przez jakieś nieznane nam bóstwo. Duch ten powołał do życia także Wyrocznie: tajemnicze stworzenia, których nigdy nie widzieliśmy, a które pomagają nam podejmować decyzje w bardziej skomplikowanych sytuacjach.

Pewnego dnia Sigtowi przyśnił się dziwny sen. Jego przesłanie zrozumieliśmy jako swego rodzaju zwiastun końca świata. Była to dla nas nowość, gdyż do tej pory wszystkie nasze plany zakładały, że Kraina jest wieczna. Wizja końca sprawiła, że wszystkie nasze dotychczasowe starania, mające doprowadzić Krainę do świetności, okazały się bezcelowe.

Sytuacja wydawała się beznadziejna, więc postanowiliśmy poprosić o pomoc Wyrocznie. Dowiedzieliśmy się od nich, że choć nie zapobiegniemy końcu Krainy, możemy zapewnić przetrwanie jej części, łącząc się z jakimś innym światem. Problem został więc sprowadzony do znalezienia odpowiedniego państwa. Doszliśmy do wniosku, że sprawa jest bardzo poważna, więc owo państwo musimy starannie dobrać. Nie mogliśmy sobie przecież pozwolić na sytuację, w której utworzymy przejście z jakimś światem, a tu nagle pojawia się inny, lepszy...

Pewnego dnia, Sigt oznajmił nam, że w swoim śnie widział piękny krajobraz. Przeważały w nim równiny, w części pokryte gęstą zieloną trawą. Reszta była bardzo schludnie zagospodarowana. Mieszkańcy uprawiali tam przeróżne rośliny i hodowali zwierzęta. W samym centrum państwa znajdowało się duże, dobrze uprzemysłowione miasto. Jednak największe wrażenie zrobił na nas opis kwitnących sadów, w których mieszkańcy hodowali jakieś nieznane owoce. Sigt powiedział, że widział te sady oczami przelatującego ptaka i porośnięte czerwono–niebieskimi kwiatami drzewa wprawiły go w stan bezgranicznego zachwytu.

Wizja ta szczególnie spodobała się Fil. Później dopiero okazało się, że system rządów w tym świecie był znacznie odmienny od naszego. U nas panuje dyktatura, to znaczy władza znajduje się w rękach Fil, a tam rządziła demokracja, a co za tym idzie, państwo nie miało żadnego nadrzędnego celu. Celem byli mieszkańcy i ich jednostkowe interesy.

Na dodatek, w porównaniu z innymi krajami, Supremia była wielkim mocarstwem. Wiedzieliśmy, że można wymieniać z nią zaawansowane technologie, rosły tam bardzo rzadkie i pożądane gatunki roślin. Przez chwilę wydawało nam się, że jest to właśnie ten świat, z którym powinniśmy się złączyć.

Nasz zapał jednak ostygł, gdy zaobserwowaliśmy, że Supremia nie stroni od zarzucania innych, słabiej rozwiniętych państw, górami śmieci. Trochę się przestraszyliśmy, że zamiast wytworzyć tunel, zostaniemy obdarowani podobną górą. Ponadto uznaliśmy, że demokratyczne formy rządów stoją o szczebel niżej od naszego systemu. Supremowie nie grzeszyli też dbałością o ochronę środowiska, co wróżyło rychłe zanieczyszczenie pięknych sadów i pastwisk. Postanowiliśmy więc dać sobie spokój z Supremią i szukać dalej.

Minęło kilka lat, podczas których nic nie znaleźliśmy. Wszystkie światy, mimo bardzo dużej różnorodności nawet w najmniejszym stopniu nie dorównywały tamtemu pierwszemu. Powoli zaczął się zmieniać nasz punkt widzenia. Dostrzegliśmy zalety demokracji: partie polityczne walcząc o byt jak żywe organizmy ewoluowały, przystosowując się do zmieniających warunków. Stwierdziliśmy, że bezsprzecznie istnieje wiele różnic pomiędzy Supremią a Krainą. Jednak nie traktowaliśmy już tego jako wadę Supremów, tylko jako zaletę: łącząc się, doskonale byśmy się uzupełnili.

Mijały kolejne lata, podczas których, nasza zwierzchniczka Fil popadała w coraz większy zachwyt nad Supremią. Całymi godzinami przesiadywała z Sigtem każąc mu po sto razy opowiadać o tym, co widział w swoich snach. Zastanawialiśmy się, co zrobić by nawiązać z nimi jakiś kontakt. Szczęśliwym zrządzeniem losu, Supremowie zbliżyli się do nas i nawiązaliśmy z nimi wymianę handlową.

Był to bardzo dobry znak. Postanowiliśmy, że wyślemy do Supremów posłańca, by spróbował przekonać ich do nawiązania z nami stałego połączenia. Była to bardzo trudna decyzja, gdyż nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by Net przesyłał pomiędzy światami człowieka. Nie wiedzieliśmy, jak zareagują Supremowie widząc obcego w swoim gronie. Nie wiedzieliśmy też, czy na przykład nieprzystosowany do tamtejszej atmosfery posłaniec nie umrze, zanim zdąży cokolwiek powiedzieć.

Miałeś wtedy czternaście lat. Być może pamiętasz dość głośną akcję naboru do projektu „Transgresja”? Zgłosiły się tysiące ochotników. Gdy przedstawiliśmy im ryzyko, większość zrezygnowała i pozostało około dwustu. Z nich wybraliśmy tego, który wydawał się nam najodpowiedniejszy i po długich przygotowaniach Net wysłał go do Supremii.

– To o to chodziło w „Transgresji”?! Z tego co pamiętam, nie było wtedy mowy o tworzeniu przejść... – przerwał mu Spir.

– Wiesz co... nie zawsze dobrze jest podawać wszystkie informacje do wiadomości publicznej – skrzywił się Mentat. – Ale to jest nieistotne.

Po kilku dniach posłaniec wrócił z nowiną, że Supremowie zgadzają się zacieśnić z nami stosunki. Pamiętasz na pewno powszechną radość wynikającą z pomyślnego zakończenia projektu „Transgresja”? To było naprawdę przyjemne, że po tylu latach podchodów i różnych ukrytych dyplomatycznych zabiegów udało nam się doprowadzić do bezpośredniego kontaktu, który uwieńczony został sukcesem.

Przez kilka tygodni wysyłaliśmy do Supremii różne towary i oczekiwaliśmy, że oni odpowiedzą odsyłając nam jeszcze więcej. Oznaczałoby to praktyczne potwierdzenie zawartego przez posłańca paktu i wtedy my również moglibyśmy zwiększyć ilość wysyłanych dóbr. Kółko by się zamknęło a stosunki między naszymi państwami pogłębiły. Jak się okazało były to tylko czcze przypuszczenia. Na transporty, które Net wysyłał do Supremii nie uzyskaliśmy żadnej odpowiedzi. Stosunki nie zacieśniły się, a my w obawie przed otrzymaniem od Supremii góry śmieci, przestaliśmy im cokolwiek wysyłać. Góra śmieci równoznaczna była bowiem z wyrokiem negatywnych relacji dyplomatycznych, które oznaczałyby koniec marzeń o przejściu. Zapanowała żałoba.

– Żałoba „Posttransgresyjna”? – spytał Spir.

– Zgadza się – odparł Mentat.

– Pamiętam.

– Efekt był taki – kontynuował Mentat – że prawie wszystko w Krainie zaczęło gorzej funkcjonować. Zupełnie nie wiedzieliśmy co mamy robić. Zapewne bardzo się to odbiło na życiu społecznym, bo zamiast rozwiązywać problemy Krainy, całymi dniami głowiliśmy się, co zrobić, by wznowić wymianę handlową z Supremią.

– Nie mogliście spytać Wyroczni?

– Z Wyroczniami jest ten problem, że one pomagają nam tylko wtedy, gdy same chcą. Tym razem odmówiły współpracy. Nie zmienia to faktu, że po dwóch latach wpadliśmy na pewne rozwiązanie. Zatrudniliśmy najlepszego artystę, który mieszkał w Krainie i w nadziei, że Supremowie nie handlują z nami, bo nie są pewni naszych intencji, poleciliśmy przygotować mu pokaz holograficzny, zawierający prezentację walorów Krainy i przemówienie Fil, mające zachęcić rząd Supremii do współpracy z nami.

Artysta bardzo się postarał i pokaz wyszedł rzeczywiście niezwykle pięknie. Przynajmniej nam się tak wydawało. Bez wahania wysłaliśmy artystę wraz z jego dziełem do Supremii. Tego samego dnia Sigt opowiedział nam o swojej wizji, z której wynikało, że Supremia ma już wytworzone przejście z jakimś innym światem. W efekcie, czego można się było spodziewać, nie dostaliśmy od niej żadnego sygnału zwrotnego, a artysta przepadł razem z pokazem jak kamień w wodę.

Byliśmy zdesperowani, działaliśmy jakby na oślep, w zupełnie nie przemyślany sposób. Wysyłaliśmy tam różne dziwne rzeczy w nadziei, że któraś z nich okaże się im bardziej przydatna niż cokolwiek innego. Nie braliśmy jednak pod uwagę, że Supremia była mocarstwem i niewiele mieliśmy rzeczy, które były im naprawdę potrzebne. I w efekcie przysłali nam to, czego tak bardzo się obawialiśmy: górę śmieci.

Po kilku tygodniach, nie wiedzieć czemu, natchniona jakąś bezpodstawną nadzieją Fil postanowiła, że wyślemy tam kilka drzew, które akurat mieliśmy w magazynach. Chwilę później Net odebrał odpowiedź – była to kolejna góra śmieci. Fil dostała ataku histerii, ale w sumie sama była sobie winna: na pierwszy rzut oka przecież było widać, że to co eksportowaliśmy do Supremii było dla Supremów najzwyklejszymi odpadkami.

Niestety Fil znajdowała się w bardzo złym stanie. Wpadła w tak głęboką depresję, że zupełnie straciła kontakt ze światem. Było to bardzo niekorzystne, gdyż bez jej decyzji nie mogliśmy utrzymywać wymiany handlowej z żadnym innym, choćby najbardziej nam życzliwym, państwem. Na dodatek jej choroba zsynchronizowała się z bardzo dziwnym zjawiskiem: Sigt przestał widzieć okoliczne światy. Zupełnie, jakbyśmy znaleźli się w zupełnie innym miejscu hiperrzeczywistości...

– Co to jest hiperrzeczywistość? – przerwał mu Spir.

– Każdy ze światów, także i ten – Mentat wykonał ręką ruch w nieokreślonym kierunku – jest wielką srebrną kulą. Przestrzeń, w której te kule się znajdują, nazywamy hiperrzeczywistością.

– No i znaleźliście się w innym jej miejscu... co dalej?

– Przez około tydzień, stan Fil pogarszał się, jednak po tym czasie nastąpił przełom i wszystko powoli zaczęło wracać do normy. Nasza zwierzchniczka odzyskała wzrok i mowę i mogła się z nami w normalny sposób komunikować. Zaczęliśmy także dostawać transporty od państw, z którymi wcześniej utrzymywaliśmy kontakt. Nie minęło kilka tygodni, gdy wszystko było na powrót tak, jak przed otrzymaniem od Supremów gór śmieci.

Czas mijał. Pewnego dnia Sigt doświadczył wizji, z której wywnioskowaliśmy, że połączenia pomiędzy państwami są dynamiczne. Im węższe było połączenie, tym łatwiej było je zerwać. Dało to nam nadzieję, że tunel łączący Supremię z tym innym państwem zerwie się i wtedy przyjdzie kolej na nas.

Po kolejnych kilku latach znów przypadek sprawił, że nawiązaliśmy z Supremią wymianę handlową. Jednak zdarzyło się to nagle i bez żadnego uprzedzenia, w związku z czym nasze, pechowo wówczas słabo zaopatrzone magazyny, nie były w stanie w pełni odpowiedzieć na ilość otrzymanych towarów. W efekcie Supremowie znów się od nas oddalili.

Znowu nastąpiły dwa lata przerwy. W owym czasie dość rzadko wymienialiśmy się z Supremami jakimiś mało wartościowymi towarami. W końcu postanowiliśmy wysłać do nich kolejny holograficzny projektor, tym razem jednak bez artysty-autora. Zatrudniliśmy cały sztab ludzi, którzy głowili się nad tym, jak zrobić coś jeszcze piękniejszego niż to, co wysłaliśmy za pierwszym razem.

Wszystko zmierzało ku szczęśliwemu zakończeniu i projekt powiódłby się, gdyż Supremowie zdawali się wykazywać zainteresowanie naszą ofertą. Napotkaliśmy jednak problem: gdy ogłosiliśmy konkurs na posłańca, nie zgłosił się żaden ochotnik. Wszyscy bali się, że nigdy nie wrócą, tak jak to się stało z poprzednim artystą. W związku z tym zapał Supremów wypalił się i wszystko wróciło do normy.

To zdarzenie miało miejsce ponad kwartał temu. Los sprawił, że pojawiłeś się ty i twoim zadaniem będzie doprowadzić do tego, byśmy połączyli się z Supremią.

– Czyli wam nie chodzi tak naprawdę o Mrocznych!

– Zgadza się. Tak jak ty mamy interes w pozbyciu się ich, jednak to nie oni są naszym priorytetem.

– Jakie są gwarancje, że mi się powiedzie? – spytał Spir.

– Żadne – odparł Mentat.

– To dlaczego w ogóle myślicie, że jestem wam w stanie cokolwiek pomóc?

– Jesteśmy zdesperowani. Chwytamy się każdej możliwości.

– Ale ja nie mam pojęcia, co mógłbym zrobić, żeby zrealizować to, o co mnie prosicie.

– Nie szkodzi. Masz dużo czasu, żeby coś wymyślić – odparł spokojnie Mentat.

– I jeszcze jedno. Dlaczego nie powiedzieliście mi tego wszystkiego podczas mojej poprzedniej wizyty?

– Bo wtedy nie chciałeś słuchać. Nie pamiętasz już?

– Tak, pamiętam.

– To zapamiętaj jeszcze jedno – powiedział Mentat. – Porażka jest bardzo realna. Od ciebie zależą losy Krainy. Jeżeli ci się nie uda, nie dość że nigdy więcej nie zobaczysz Des, to jeszcze zawiedziesz nas i wszystkich obywateli.

– Świetnie. Zawsze o tym marzyłem – odparł sarkastycznie.

– Idź teraz do siebie i przemyśl sytuację. Jesteśmy do twojej dyspozycji. Gdybyś czegokolwiek potrzebował, możesz korzystać ze wszystkich zasobów Krainy. Masz nieograniczony kredyt.

– Dzięki, dzięki... – powtarzał Spir wstając i opuszczając Pokój Audiencji Osobistych. – Spir ratuje świat!... – powiedział do siebie, gdy już znalazł się na korytarzu. – Groteska. Kto uratuje Spira?

Mentat i Konczus siedzieli jeszcze przez chwilę w niebieskiej poświacie.

– Wiesz co... nie lubię okłamywać ludzi. Bardzo żal mi tego chłopaka – zaczął Konczus.

– Przecież nic nie powiedziałeś – odparł Mentat.

– No tak, ale... jestem zwolennikiem mówienia ludziom prawdy... nawet jeżeli istnieje ryzyko, że jej nie zrozumieją...

– Całe szczęście, że nie wszyscy są takimi idealistami...

– Taa... – odparł smętnie Konczus. – Swoją drogą, ciekawe, czy na przykład Wyrocznie prowadzą z nami taką samą grę, jaką my fundujemy temu biednemu Spirowi...

– Hm... interesująca koncepcja. Ale zastanowimy się nad tym później. Na razie chodźmy zobaczyć co u Fil.