Powrót

Rozdział 5

 

W jednym z milionów identycznych mieszkań, w niewielkim, ciemnym pokoju siedzieli na przeciw siebie rozmawiając o ostatnich wydarzeniach.

On, przed sobą, jakieś pięćdziesiąt centymetrów od własnej twarzy, widział w półmroku uśmiechniętą buzię Des. Siedział na będącym obecnie w stanie lekkiego bezładu łóżku, upojony obecnością kobiety, którą kochał. W powietrzu unosiły się monotonne dźwięki trance’u, ale to nie było ważne. Ważne było tylko to, że jest z Nią. W rękach czuł ciepło jej delikatnych dłoni a na kolanach mocny nacisk jej ciała.

Ona natomiast widziała twarz kochanka jakby przez mgłę. O wiele ważniejszy był jego dotyk i delikatny męski zapach. Wrażenia te sprawiały, że czuła, jakby stanowiła razem ze Spirem jeden organizm. Siedząc mu na kolanach, odnosiła wrażenie, że nie tylko mają wspólną duszę i serce, ale także  i ciało.

– Fajny był ten dzień – powiedziała.

– No... – odparł. – Taki trochę tajemniczy.

– Szczególnie ten ptak... prawda?

– Myślisz, że miał jakieś specjalne znaczenie?

– Nie wiem... – zastanowiła się przez chwilę. – Ale mam nadzieję, że tak.

– Czyli dobrze, że go nie upolowałem? – Spir miał nadzieję, że Des go pochwali.

– Hm... może dobrze... a może źle... bo to się może okazać jakiś szpieg Eoya.

– Myślisz? O, kurczę!... To by trochę komplikowało sprawę... – zaniepokoił się Spir.

– Ale chyba jesteśmy na tyle czujni, żeby nawet przez sen wyczuć niebezpieczeństwo – Przymrużyła oczy i uśmiechnąwszy się wyzywająco, lekko szturchnęła Spira w brzuch.

– Jasne, że jesteśmy! – odparł pewnie. – Wiesz... chciałbym, byśmy żyli tam, a nie tu... – dodał po chwili.

– Hej... O czym ty mówisz?... – spytała zaniepokojona. – Przecież to tylko bajka.

– Ale ja chciałbym, żeby to była prawda. Żebyśmy rzeczywiście szukali naszej Wyspy Szczęśliwości i żebyśmy ją znaleźli. I żebym się więcej nie musiał użerać z tymi kretynami z korporacji ani z moją ukochaną rodzinką...

– Mój ty biedaku! – pogładziła go czule dłonią po policzku.

– Już nawet sobie to trochę obmyśliłem. Jak tylko zdobędę pieniądze, kupię nam jakąś posiadłość na obrzeżach miasta i zrobię wszystko, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Będziemy mogli w spokoju kontynuować naszą bajkę... – na ostatnie słowo położył szczególny nacisk. – Tobie chyba przecież też bardziej podoba się tam niż tu...?

– Oczywiście. Co tylko rozkażesz, panie! – odparła z uśmiechem. – A co zamierzasz zrobić, żeby zdobyć pieniądze?

– No... na razie jeszcze nie wiem... – powiedział z zakłopotaniem. – Ale jestem pewien, że coś wymyślę.

– Za to na pewno już wymyśliłeś, co byśmy robili całymi dniami, żyjąc całkiem sami...

– Przecież powiedziałem... Zamknęlibyśmy się na stałe w projektorze...

– W projektorze? Na stałe?! – Des wydawała się rozczarowana. – Ale przecież... Nie byłoby ci żal... ?

– A czego miałoby mi być żal? Nie przydarzyło mi się na tym świecie nic przyjemnego... poza poznaniem ciebie... i jestem przekonany, że nawet przez chwilę nie zatęsknię.

– No tak... ale przecież my w projektorze to nie jesteśmy prawdziwi my...

– Skąd wiesz? Może właśnie wtedy odkrywamy nasze prawdziwe oblicza? – spytał Spir.

Rozmawiali jeszcze przez kilkanaście minut, zastanawiając się nad tym, czy rzeczywistość wytworzona przez komputer jest dla nich dobrą alternatywą wobec tej prawdziwej. Spir starał się przekonać Des, że tak, argumentując, że są ludźmi wolnymi i mają prawo sobie wybrać, gdzie chcą żyć, ona natomiast twierdziła, że mimo iż przeżycia doznawane przez nich w projektorze są znacznie przyjemniejsze od tych z prawdziwego świata, to i tak zawsze będą zależni od tej szarej rzeczywistości. Chociażby dlatego, że tak czy siak, czeka ich śmierć.

– Ale korzystając z projektora możemy wybrać moment naszej śmierci – sprzeciwiał się Spir.

– Chcesz sam zadecydować, kiedy umrzesz? Nie sądzisz, że wtedy życie straci cały swój urok? Ja wolałabym nie wiedzieć, jaki czeka mnie los – odparła Des.

W tym samym momencie w głowie Spira pojawiła się nieoczekiwana myśl: „Już czas się zbierać!”

– Kurczę! Będziemy musieli kiedy indziej dokończyć naszą dyskusję... Zegar właśnie mi powiedział, że musimy się śpieszyć. Nie chciałbym, żebyśmy znowu spotkali moją kochaną siostrę...

Wyszli z ciemnego pokoju Spira i znaleźli się w pustym, dobrze oświetlonym  korytarzu. Lekko oślepieni z powodu różnicy w natężeniu światła, ruszyli w kierunku znajdujących się po przeciwnej stronie drzwi. Prowadziły one do kuchni, pomieszczenia służącego do przygotowywania posiłków oraz wykonywania prostych czynności sanitarnych. Znajdował się tam duży, wysuwany ze ściany blat i samorosnące krzesła oraz automat do „szamania”.

Des podeszła do blatu, stanęła przy jego krawędzi i delikatnie ugięła kolana. Jednocześnie, dokładnie za nią, z podłogi błyskawicznie wyrosło miękkie krzesło, na którym spokojnie usiadła. W tym samym czasie Spir zbliżył się do automatu i przyjrzał jego aktualnym ustawieniom.

– Ja nie rozumiem!... Jak oni mogą jeść takie obrzydlistwo!... – skomentował ostatni posiłek, który spożywała jego rodzina. Potarł delikatnie czułą na dotyk warstwę znajdującą się na niewielkiej konsoli umieszczonej na czubku automatu, który zaczął wydawać z siebie przytłumiony warkot.

– Dla mnie coś dobrego – powiedziała Des. Nie minęła minuta, gdy Spir podszedł do blatu, niosąc dwa pełne talerze i usiadł obok niej.

– Nawet jedzenie jest tam lepsze... – spojrzał z obrzydzeniem w talerz pełen brunatno–czerwonej papki. – Nie miałabyś ochoty na pieczonego królika?

– Tak... albo na coś takiego, co jedliśmy ostatnim razem. Po całym dniu przygód to było naprawdę bardzo smaczne.

– A tu nie dość, że jest nudno, to jeszcze jedzenie jest beznadziejne – podsumował Spir. Przypomniał sobie, że za chwilę będzie musiał zrobić coś, czego Des bardzo nie lubiła. Przez chwilę jedli w milczeniu.

– Przecież możemy się zawsze udać do jakiejś miłej knajpki – podsunęła.

– Tak, ale to nie to samo. W restauracji trzeba płacić i nie można samemu sobie zrobić jedzenia... Wiesz co mi się najbardziej podoba w tamtym świecie?

– Co? – spytała odruchowo.

– To, że tam jesteśmy wolni, a tu nie. Tu ciągle musimy się czemuś lub komuś podporządkowywać – wybełkotał z pełnymi ustami.

– A ja wcale tak nie uważam... Jedyną osobą, której się podporządkowuję jesteś ty... – spojrzała na niego zadziornie. – I jak na razie dobrze mi z tym.

– No może tobie tak... Ale ja ciągle muszę słuchać kazań mojego ojca. Chciałbym się już wyrwać z tego przeklętego domu. Chodźmy jeszcze na chwilkę do mnie.

– Chcesz...?

– Tak.

Wyszli z kuchni i skierowali się z powrotem do ciemnego pokoju Spira, w którym nadal królowały monotonne dźwięki popularnej muzyki.

– Obiecałeś, że z tym skończysz! – powiedziała z nieukrywanym żalem Des.

– Tak, obiecałem i słowa dotrzymam. Ale na razie jeszcze muszę... Zobaczysz, kiedyś się nam to zwróci – mówiąc to siadł na łóżku. Tymczasem Des siadła na podłodze, oparłszy się plecami o ścianę.

– Pacato – powiedział Spir do szafy, z której wysunęła się długa, dwupalczasta macka trzymająca niewielką strzykawkę.

– Nie mogę na to patrzeć – powiedziała Des i zasłoniła rękami oczy.

Spir wyjął z kieszeni cienką, gumową rurkę obwiązał ją wokół swojego lewego przedramienia, odczekał około pół minuty, sięgnął po strzykawkę i wbił ją płytko w żyłę znajdującą się po wewnętrznej stronie lewego łokcia. Gumowy tłoczek zassał trochę krwi, a następnie przepchnął blado-pomarańczową mieszaninę do wnętrza ciała. Spir westchnął cicho.

Des obserwowała go spomiędzy zakrywających oczy palców. Odłożył strzykawkę i siedział przez chwilę patrząc tępo przed siebie. Po kilku sekundach z jego ust dobył się cichy okrzyk, a ciało zgięło się na pół w konwulsyjnym skurczu. W panującym półmroku Des z trudem rozpoznawała wykrzywioną w bólu twarz swojego mężczyzny, wijącego się na łóżku niczym przyszpilona dżdżownica. Tym razem już na poważnie zamknęła oczy, a po jej policzku spłynęła gorąca łza. Przez chwilę słyszała odgłosy coraz mniej gwałtownych ruchów Spira, które po jakichś dwóch minutach ustały. Wtedy odważyła się znowu spojrzeć na swojego ukochanego, który siedział teraz w tej samej pozycji co chwilę po zastrzyku i wpatrywał się w nią szklanym wzrokiem.

– Kiedyś się nam to zwróci... – powiedział obojętnym głosem.

– Ale ja nie chcę, żeby się zwróciło! Ja chcę, żebyś był taki jaki jesteś! – powiedziała starając się nie krzyczeć.

– Nie wiesz co mówisz... – odparł spokojnie. – To jest część mojego planu uniezależnienia...

Des nic nie mówiąc wstała. Podeszła do łóżka, wzięła Spira za rękę i wytarła jego bezwładną dłonią spływające po swoich policzkach łzy.

– To jest twoje – rzekła i wyszła z pokoju. Przeszła wzdłuż korytarza do drzwi znajdujących się na jego końcu i opuściła nimi mieszkanie rodziny swojego mężczyzny.

Znalazła się na korytarzu, który był trochę szerszy oraz o wiele dłuższy od tego łączącego pokoje w domu Spira. Po jego obu stronach, w stałych, kilkunastometrowych odstępach, porozmieszczane były drzwi prowadzące do identycznych mieszkań. W większości z nich mieszkały średnio zamożne rodziny, zazwyczaj jacyś urzędnicy lub podrzędni naukowcy. Ojciec Spira, właściciel niewielkiej firmy, był jednym z bogatszych mieszkańców Alei 127 (bo taka była oficjalna nazwa tego korytarza) i już od kilku lat nosił się z zamiarem przeprowadzenia wraz z rodziną na jakiś wyższy poziom.

Des wkroczyła na sunący płynnie wzdłuż ściany ruchomy chodnik. Oprócz niej, jechały nim jeszcze tylko dwie osoby, jedna kilkadziesiąt metrów przed nią, druga około dwustu metrów z tyłu. W przeciwną stronę ruch był równie niewielki, dlatego na korytarzu panowała niemal doskonała cisza zakłócona jedynie cichym szumem ruchomej podłogi oraz ledwie słyszalnym gwarem odległej o kilkaset metrów głównej drogi.

W ciągu kilku minut chodnik dowiózł ją do miejsca, w którym Aleja 127 łączyła się Arterią 230. Był to wysoki na kilka i szeroki na kilkanaście metrów długi, łagodnie zakręcony tunel, którego środkiem jechały w czterech rzędach (po dwa w każdym kierunku) nieprzerwanym strumieniem łaziki. Po bokach, wzdłóż ścian sunęli tłumnie mieszkańcy Krainy, jedni spokojnie spacerując i rozmawiając, inni śpiesząc się samotnie na jakieś ważne spotkania.

Des machnęła ręką, by po chwili zatrzymał się przy niej jeden z należących do Zakładów Transportu Publicznego łazików. Był to niewielki, cały pomalowany na biało, odkryty pojazd, którego centralną część stanowiła niewielka platforma, z krzesłami poustawianymi tak, że ich oparcia stanowiły jednocześnie zewnętrzną barierkę platformy a pasażerowie byli wszyscy zwróceni twarzami do siebie. Trzy spośród dziewięciu miejsc były wolne. Des zajęła to znajdujące się w rogu, najdalej od wejścia.

– Winda numer 346? – spytał uprzejmie łazik, próbując jednocześnie włączyć się do ruchu.

– Tak, tak... – powiedziała szybko Des. Usiadłszy przyjrzała się swoim sześciu współpasażerom. Na prawo od wejścia znajdowało się dwóch identycznych, łysiejących blondynów. Obaj nosili ciemne, dokładnie tak samo wykończone okulary oraz identyczne niebieskie bluzy i wytarte spodnie. Po prawej stronie Des zajmował miejsce stary, niechlujnie ubrany facet czytający gazetę. Gdy tylko obok niego siadła, niebezpiecznie się do niej przysunął, ale na szczęście na tym się skończyło.

Na lewo, jedno miejsce dalej siedział młody chłopak. Słuchał najwidoczniej muzyki, gdyż jego głowa kiwała się rytmicznie, a wszystkie cztery ręce wybijały delikatnie na kolanach rytm niczym na perkusji. Następne miejsce było wolne, a dalej znajdował się zasuszony staruszek wodzący mętnym wzrokiem po pozostałych pasażerach. Obok niego, dokładnie na przeciw Des siedziała gruba łysiejąca kobieta, która uporczywie wpatrywała się w nowo przybyłego pasażera. Des nie wytrzymała jej spojrzenia i skierowała wzrok na mijanych szybko przechodniów.

Przez chwilę zastanawiała się nad ilością tych ludzi i wydało jej się, że to niemożliwe, żeby oni wszyscy przeżywali takie bogactwo uczuć z jakim ona miała na codzień do czynienia. Pomyślała, że własnych przeżyć ma tak dużo i niektóre z nich są tak bolesne, że gdyby miała jeszcze wyobrazić sobie uczucia tych wszystkich ludzi to chyba by zwariowała. Przez moment wydawało jej się, że te wszystkie postacie, to tylko pozbawione duszy marionetki, utworzone specjalnie po to, żeby to właśnie ona mogła czuć, cieszyć się i smucić a tylko niewielka grupka jej najbliższych naprawdę odczuwa, tak jak ona. „Głupia myśl” – stwierdziła. Przed oczami pojawiła jej się wykrzywiona w bólu twarz Spira i nagle zupełnie przestały ją interesować uczucia innych.

Rozmyślania przerwał jej donośny głos Łazika:

– Winda numer 346!

Wstając Des zorientowała się, że na te kilkanaście minut podróży zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością. W tym czasie skład pasażerów łazika zmienił się, ubyli bliźniacy i słuchający muzyki młodzieniec, za to przybyła jakaś młoda dziewczyna. Des opuściła pojazd w pośpiechu i skierowała się ku znajdującej się w narożniku między arterią a pobliską alejką windzie.

W komorze, która podjechała pierwsza, akurat nikogo nie było, więc Des samotnie zjechała na swój poziom. Wychodząc z windy, ze zdziwieniem zauważyła, że na zewnątrz, w niewielkiej odległości, po obu stronach drzwi stoją dwie, ubrane całkowicie na czarno, groźnie wyglądające postacie. I chociaż twarze mieli całkowicie zasłonięte jakimś półprzeźroczystym materiałem, po ruchu ich głów poznała, że uważnie się jej przyglądają.

Nie zwlekając skierowała się ku najbliższej alejce, szczęśliwie będącą zarazem tą, przy której znajdowało się jej mieszkanie, i wkroczyła na ruchomy chodnik. Przejechawszy kilkanaście metrów obejrzała się i z ulgą stwierdziła, że dwie postacie nie podążyły za nią. Zaśmiała się w duchu z własnego nieuzasadnionego strachu: „Cóż takiego znaczę, żeby ktoś podejrzany się mną interesował?!”

Jak się później okazało, Des myliła się. I to bardzo.

Uspokoiwszy nerwy, skoncentrowała się na dotarciu do swoich drzwi, co wbrew pozorom nie było wcale łatwym zadaniem. Ponieważ biedniejsze warstwy mieszkańców Krainy nie zajmowały się zupełnie niczym, po alejkach niższych poziomów krążyły niezliczone ilości nie wiedzących co z sobą zrobić ludzi. Des właśnie starała się nie zahaczyć o szorującą po ruchomym chodniku rozprutą nogawkę leżącego pod ścianą pijanego jegomościa, gdy wpadła na nią niewielka grupka młodzieży – kilku naćpanych szesnasto–, może siedemnastoletnich chłopców.

– Te lala, masz się ochotę zabawić? – spytał jeden z nich, łapiąc ją gwałtownie za rękę i chuchając w twarz Des odrażająco chemicznym oddechem.

– Zostaw, znam ją... – powiedział inny przymulonym głosem.

Na szczęście drzwi do własnego mieszkania były już niedaleko i Des z ulgą przekroczyła próg swojego domu. Jednak to, co tam zobaczyła nie poprawiło zbytnio jej nastroju. W powietrzu unosiły się kłęby dymu, charakterystycznego dla urządzanych przez jej brata imprez. Na podłodze, wśród powywracanych naczyń i różnych odpadków, które przyprawić mogły co delikatniejszych obserwatorów o mdłości, leżał na wznak gospodarz tego domu. Jego oczy wywrócone były białkami do góry, ale klatka piersiowa unosiła się i opadała miarowo.

Usłyszawszy kroki siostry, Zen zdobył się na wysiłek, by skoncentrować na niej wzrok i powiedział:

– U... uważaj... tam s... są Goh i Tyna... – gdy tylko wypowiedział te słowa, jego oczy znów wywróciły się białkami do góry, pozwalając mu zatopić się w przyjemnym transie.

Rozzłoszczona Des wtargnęła bez ostrzeżenia do swojego pokoju, w którym na jej łóżku leżała naga para. On jedną parą rąk trzymał ją za piersi a drugą stosował bardziej wyrafinowane pieszczoty, podczas gdy ona chichocząc udawała, że się wyrywa. Nagle oboje zauważyli obecność osoby trzeciej.

– Wynocha! – wrzasnęła Des.

– Ojej, dobrze, nie denerwuj się tak... – powiedział zakłopotany Goh i zdjąwszy z siebie swoją partnerką, zaczął się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu ubrania.

– Dlaczego jesteś taka zła? – spytała niewinnie Tyna. – Wiesz, prawie udało nam się pobić nasz rekord – sztuczny uśmiech niespecjalnie jej wyszedł.

– Przykro mi, że wam przeszkodziłam – powiedział sarkastycznie Des. – Żegnam.

Po chwili drzwi zamknęły się za nieproszonymi gośćmi i Des pozostała sama. Przez kilkanaście minut chodziła bezmyślnie po pokoju, nie wiedząc czym się zająć. Od czasu, gdy zaczęli się ze Spirem bawić projektorem, jej życie stało się o wiele uboższe. „To prawda, że nie ma tu nic ciekawego do roboty.” – pomyślała. Niekończące się hulanki z bratem i jego przyjaciółmi już jej nie bawiły, podobnie jak dokuczanie sprzątaczkom i robienie żartów z sąsiadów.

„Przecież to byli kiedyś i moi przyjaciele” – przypomniała sobie parę, którą właśnie wyrzuciła ze swojego pokoju. Przez chwilę zrobiło się jej żal. Ale tylko przez chwilę.

W końcu, nie wiedząc co może lepszego ze sobą zrobić, położyła się na łóżku i zaczęła rozmyślać. Początkowo myślała o bracie, który leżał w korytarzu, tuż za drzwiami i upajał się swoim pseudo–transcendentalnym stanem. Zdziwiła ją własna odraza, którą w niej wzbudził. Przecież jeszcze parę miesięcy temu bawiła się dokładnie tak samo...

Nagle usłyszała, że do mieszkania zaczynają wchodzić jacyś ludzie. Chociaż drzwi zbyt wytłumiły dźwięki rozmowy, by można było zrozumieć poszczególne słowa, to jednak po jej chaotycznym, pełnym krzyków i śmiechów przebiegu poznała, że właśnie przyszli większą paczką koledzy Zena. Des przez chwilę wsłuchiwała się w niewyraźne dźwięki, które umilkły na tyle szybko, że nie zdążyły się jej znudzić.

„Pewnie poszli na Arenę lub Wyścigi.”

Jej myśli poszybowały teraz ku Spirowi. Jeszcze raz wyobraziła sobie jego wykrzywioną w bólu twarz, którą widziała już tyle razy. A potem przypomniała sobie, jak się to wszystko zaczęło. Była wtedy bardzo smutna, bo miała problemy ze swoim ówczesnym chłopakiem, Jokiem. Często się kłócili, a tego dnia, kiedy poznała Spira, sprzeczka była wyjątkowo poważna.

 

Siedziała oparta plecami o ścianę alei, a przez głowę, niczym wojska na polu bitwy, przechodziły jej na przemian to smutek to wściekłość, wyciskając co jakiś czas z oczu pojedynczą łzę. Przed nią, na ruchomych chodnikach, kłębili się okoliczni mieszkańcy, wypełniając donośnym gwarem przestrzeń korytarza. Jednak nikt nie zwracał uwagi na siedzącą z boku kilkunastoletnią rudą dziewczynkę. Jej też nie interesowały przelewające się przez korytarz tłumy ludzi. Byli dla niej tylko niewyraźnymi postaciami, poruszającymi się jak w przyśpieszonym filmie.

Nagle jedna z owych postaci zeszła z chodnika, ukucnęła przy niej, dotknęła delikatnie jej ramienia i powiedziała:

– Nie martw się...

Des spojrzała na niego i zobaczyła bladą, niesymetryczną, piegowatą twarz, starszego od niej o jakieś trzy lata chłopaka. Był potwornie brzydki i przyglądająca mu się uważnie bez słowa przez kilka sekund dziewczyna wprawiła go w lekkie zakłopotanie.

– Proszę – powiedział wyciągając z kieszeni niewielki kartonik. – To dla ciebie.

Był to obrazek przedstawiający dwa ptaki siedzące obok siebie na gałązce jakiegoś nieznanego drzewa. Nie wiedzieć czemu, z pozoru śliczna scenka zupełnie nie poprawiła Des nastroju a tylko sprawiła, że z obu oczu pociekły jej kolejne strumienie łez. Mimo to patrzyła na kartonik jeszcze przez chwilę, a następnie schowała go do kieszeni. Gdy z powrotem podniosła wzrok na swojego rozmówcę, okazało się, że zniknął tak samo szybko i niespodziewanie, jak się zjawił. Tylko jego jasna czupryna zamajaczyła jej gdzieś wśród innych głów, sunących powoli w stronę najbliższej arterii.

 

Leżała na swoim łóżku już dobre pół godziny, patrząc na wygrzebaną gdzieś z szafy fotografię dwóch ptaków, którą dostała od Spira przy ich pierwszym spotkaniu. Od tamtego czasu minęły już ponad dwa lata. Przypomniało jej się, że tego dnia pod wieczór zupełnie już nie pamiętała o tym niecodziennym zdarzeniu. Ale Spir pojawiał się w okolicy dość często, bo, jak się okazało, regularnie kupował u jej sąsiada sterydy mentalne. Tymczasem stosunki z Jokiem nie układały się najlepiej a Spir starał się wykorzystać każdą okazję, by nawiązać z Des kontakt.

Odłożyła obrazek i zamknęła oczy. Miarowe szuranie wydawane przez sprzątającą po cichu w jej pokoju biopokojówkę, w połączeniu z panującą w pozostałych częściach domu ciszą, wpływało na nią bardzo uspokajająco.

Przypomniał się jej inny dzień, kilka miesięcy później, gdy dostrzegła, że nigdy żaden chłopak nie zadał sobie tyle trudu, by ją zdobyć i pomimo jego brzydoty zaczęła się do niego coraz częściej uśmiechać. Coraz więcej też rozmawiali, zaczęli się spotykać i w końcu definitywnie rzuciła Joka.

„Sama mu weszłam w ręce, a ten troglodyta zupełnie tego nie docenił!” – myślała o swoim byłym chłopaku Des.

Zasnęła.

 

Minęło kilka minut od wyjścia Des, gdy Spir wreszcie doszedł do siebie. Założywszy swoje wyjściowe ubranie wyszedł na korytarz, gdzie przypadkiem spotkał swoją o pięć lat młodszą siostrę. Minęli się, nie odzywając się do siebie ani słowem. Ona poszła do łazienki, a on opuścił dom i znalazł się na Alei 127. Początkowo podążył pustym korytarzem w tym samym kierunku co jego dziewczyna, jednak gdy dotarł do Arterii 230, zmuszony był przejść na drugą stronę ulicy podwieszoną pod sufitem kładką, gdyż uczelnia była w zupełnie przeciwnym kierunku niż winda, ku której właśnie zbliżała się Des.

Podróż monotonnymi korytarzami a potem windą na wyższy poziom upłynęła mu na bezmyślnym gapieniu się na spotykanych po drodze ludzi. Spir pokonywał tę drogą codziennie od pięciu lat i nawet przez myśl mu nie przeszło, że jadąc do szkoły mógłby zauważyć coś, czego jeszcze nie widział, a co urozmaiciłoby mu tę stratę czasu, za jaką uważał przemieszczanie się. I tym razem wszystko było po staremu.

Okazało się, że tego dnia miały odbyć się ćwiczenia z „Kooperacji i planowania własnego czasu”. Ćwiczeniowcem był ten sam wykładowca, który prowadził wykład z „Rozwiązywania problemów”, najtrudniejszego przedmiotu na kierunku, na którym studiował Spir.

– Wygląda to tak – zaczął wyjaśniać ćwiczeniowiec. – Za chwilę rozlosuję, kto będzie z kim w parze. Następnie każda para dostanie zestaw dwudziestu zadań oraz pomocnika. Oceny dostaniecie za ilość poprawnie zrobionych zadań, przy czym liczy się sumaryczna ilość zadań rozwiązana przez parę, a nie przez poszczególnych jej członków. Jakieś pytania? ... W takim razie, przystępuję do losowania...

Los chciał, że Spirowi przydzielono do pary Karen, najładniejszą i najbardziej ambitną dziewczynę w ich dwunastoosobowej korporacji. Karen jednak nie była z tego zbytnio zadowolona.

– Nie zbliżę się do tego kretyna bardziej niż na trzy metry! – oznajmiła, gdy tylko usłyszała z kim jest w parze.

– Chyba jednak będziesz musiała się przemóc. Chyba, że wolisz nie zaliczyć ćwiczeń... – odpowiedział surowo wykładowca.

– Nie! Po prostu nie! – awanturowała się dalej Karen. – Wolałabym już być sama. Ten debil pewnie jak zwykle wszystko zepsuje – rozejrzała się po sali. Jej wzrok padł na siedzącego w rogu i wodzącego po pozostałych mętnym wzrokiem, spadochroniarza sprzed dwóch lat. – Hej, Joh, na pewno z wielką chęcią się ze mną zamienisz.

– To będzie kosztowało ślicznotko – powiedział i bezwstydnie pomachał jej językiem.

– Tak...? Jesteś pewien, że chcesz, żebym ci zapłaciła? ... samotniku!? – na jej ustach pojawił się jadowity uśmiech. Ten uśmieszek najwidoczniej przypomniał Johowi o jakimś kompromitującym, nieznanym reszcie grupy zdarzeniu, bo skrzywił się i wymamrotał:

– A niech cię!...

– To co? Zmieniamy skład? – spytał prowadzący.

– Tak! – powiedziała Karen.

– Jasne! – powiedział uradowany cudowną odmianą dotychczasowy partner Joha.

– Ta... – wymamrotał od niechcenia Joh.

– Mhm – pokiwał niechętnie głową Spir, który do tej pory przysłuchiwał się biernie dyskusji mającej na celu umieszczenie go w parze z najgorszym studentem.

– Dobrze – zgodził się ćwiczeniowiec. – W takim razie zmieniamy.

– Powodzenia! – Karen uśmiechnęła się szyderczo do Spira. Słysząc to, na twarzach kilku studentów też pojawiły się podobne uśmiechy.

Nastąpiło rozdanie treści zadań. Każda para siadła przy niewielkim stole, na którym stały po dwa terminale a obok leżał przydzielony pomocnik. Był to niewielki robot specjalnie przystosowany do pomocy w pracy umysłowej, służący użytkownikom swoją bardzo dobrą pamięcią i wpojonymi zasadami wydajności i higieny pracy.

– „Zaprojektuj optymalny plan produkcji i zarządzania zasobami w okresie kryzysu nadrobocia” – przeczytał Spir pierwsze zadanie. – Biorę to.

– Taa...? – spytał przeciągle Joh. – A ja sobie chyba wezmę szesnaste... „Wyjaśnij na gruncie psychologicznym zależności między mentalnością niższych warstw społecznych a najpopularniejszą instrumentacją w utworach muzycznych na przestrzeni dziejów”.

Rozwiązywanie zadań polegało na wyszukiwaniu odpowiednich informacji w terminalach i tworzeniu w swoich notatnikach rozwiązań. Dzięki temu studenci uczyli się umiejętności wyszukiwania istotnych informacji i natychmiastowego ich stosowania. Po zakończeniu wykonywania któregoś z zadań, prezentowano je pomocnikowi, który oceniał, czy zostało zrobione dobrze, czy źle.

– Źle – powiedział do Spira pomocnik przy czwartej z kolei próbie uporania się z planem produkcji i zarządzania.

– Stary! Weź się w garść... – powiedział Joh. – Ja już robię trzecie...

– Proponuję przejść do innego zadania, a do tego powrócić, gdy starczy czasu – powiedział pomocnik.

– Nie! Zrobię to! – odparł zdenerwowany Spir.

„Przecież każde z tych zadań da się zrobić. Nie mogli dać takiego, którego wykonanie jest niemożliwe.” – myślał analizując narysowane przez siebie w notatniku wykresy. „A jeżeli to jest jakieś trudne zadanie i zrobię je jako jedyny, to na pewno dostanę premię.”

Czas mijał. Z przeznaczonych na ćwiczenia sześciu godzin zostały tylko dwie. W ciągu czterech pierwszych, Joh uporał się z pięcioma zadaniami, natomiast Spir ciągle borykał się z pierwszym.

– Nie mogę patrzeć, jak się męczysz – powiedział Joh po siódmej nieudanej próbie Spira. – Pokaż mi to – przez chwilę wpatrywał się w zapiski Spira. – Dlaczego nie korzystasz ze schematu tego, no... – na chwilę zajrzał do własnych notatek – Brentda. Dlaczego?

– Co to za schemat? – spytał ze zdziwieniem Spir?

– Służy do... [chcąc uniknąć bełkotu technicznego pominę tę część wypowiedzi – przyp. aut.]

– I skąd to wiesz?

– Ponieważ był potrzebny do zrobienia siódmego zadania. Patrz: „Wyznaczyć za pomocą schematu Brendta maksymalne zadowolenie społeczeństwa jako funkcję pracy i rozrywki”. Gdybyś najpierw spróbował siódmego, to spokojnie zrobiłbyś pierwsze.

Ostatnie zdanie Joha sprawiło, że Spir poczuł, jak do gardła podchodzi mu wielka kula.

– T... ty to zrób – powiedział z trudem łapiąc oddech.

– Jak sobie chcesz... Głupie te ćwiczenia, nie? – spytał ironicznie Joh.

W ciągu pozostałych dwóch godzin Johowi udało się rozwiązać owo zadanie, natomiast Spir zrobił dwa inne i skończyli na przedostatnim miejscu z wynikiem ośmiu punktów. Dwie drużyny miały zrobiony komplet zadań, a jedną z nich była drużyna Karen. Na zakończenie, wykładowca, który przez cały czas ćwiczeń obserwował studentów i notował coś w swoim rejestrze, rzekł:

– Wszyscy poza jedną parą, która uzyskała siedem punktów, mają zaliczone. Chciałbym wyróżnić Minta i Karen, którzy samodzielnie uzyskali największe ilości punktów. Mint uzbierał ich dla swojego zespołu trzynaście, a Karen jedenaście. Chciałbym też, żeby Spir został tu na chwilę ze mną, gdy już wszyscy wyjdą.

– Panie Grontudski... – zwrócił się do Spira, gdy pozostali wyszli. – To czego pana uczymy nie jest propozycją, którą może pan zaakceptować albo nie... Wiedza i zasady, które panu staramy się wpoić są konieczne do prawidłowego funkcjonowania na urzędach wyższego szczebla, czy tego pan chce, czy nie... Bardzo nie chciałem tego panu mówić, ale po dzisiejszym dniu nie mam już żadnych wątpliwości... Jestem bardzo rozczarowany pana postępami. Zaniża pan poziom korporacji. Czy zdaje sobie pan sprawę z faktu, że gdyby nie pan, to prawdopodobnie wasza korporacja byłaby na pierwszym miejscu w rankingu?

– Co mam więc robić?

– Nikt tu nie będzie nikomu mówił co ma robić. My tylko przedstawiamy kryteria, a to pan musi dojść do tego, jak je wypełnić. Wydaje mi się, że problem leży w pańskiej postawie.

Spir pokiwał pokornie głową.

– I jeszcze jedno – kontynuował ćwiczeniowiec. – Obawiam się, że będzie miał pan problemy z zaliczeniem semestru. Dziękuję. To wszystko.

– Do widzenia – powiedział Spir i opuścił salę. Gdy wychodził z uczelni, zaczepiły go dwie dziewczyny z innej korporacji:

– I co twardzielu? Słyszałyśmy, że nieźle ci dziś poszło! – Spir starał się na nie nie patrzeć, co przyprawiło je tylko o falę śmiechu. – Jeszcze pogadamy! – krzyknęła za nim jedna z nich, gdy wybiegał przez główne wyjście.

Gdy już znalazł się poza terenem uniwersytetu, przypomniał sobie, że ostatni raz własnymi oczami widział niebo jakiś tydzień temu. W związku z tym postanowił przejść się po powierzchni, szczególnie że wiążące się z nią wspomnienia zawsze wprawiały go dobry humor, przypominając o latach beztroskiego dzieciństwa. W chwili obecnej nie był w najlepszym nastroju, co za wszelką cenę chciał zmienić przed wizytą u Des, którą zwykł odbywać zawsze po ćwiczeniach. Pamiętał, w jaki sposób Des opuściła go dzisiaj rano i nie chciał jej jeszcze dołować własnymi ponurymi myślami.

Znalazłszy się na dworze, stwierdził, że niewiele się tu zmieniło. Niebo było jak zwykle jednolicie niebieskie a złote słońce świeciło mocno, dokładnie nad jego głową. Lekki wietrzyk owiewał jego twarz powietrzem, którego zapach był zupełnie inny niż tego sztucznie oczyszczanego, jakie wdychał na codzień.

W tej części Krainy zabudowa powierzchniowa składała się głównie z jednorodzinnych domków stojących osobno na niewielkich działeczkach. Jedynymi nieogrodzonymi fragmentami terenu były tu ulice oraz wybudowane gdzieniegdzie ku uciesze mieszkańców niewielkie parki składające się na ogół z czterech drzew, czterech ławek, fontanny i kilku metrów kwadratowych trawy. Do takiego właśnie parczku dotarł Spir, idąc przypadkowo wybraną ulicą w przypadkowym kierunku.

Siadł na ławce i przez chwilę obserwował przejeżdżające od czasu do czasu pobliską ulicą łaziki. Nie było w nich jednak nic specjalnie ciekawego, w związku z czym położył się, zajmując swoim ciałem całą powierzchnię ławki. Początkowo patrzył w słońce, rozmyślając o wydarzeniach, które miały miejsce na uczelni. W myślach zmieszał z błotem swoich kolegów i koleżanki z korporacji („zakłamani zarozumialcy”), po czym stwierdził że nie będzie tak jak oni dążył do pieniędzy i władzy („sram na ten wyścig szczurów”), jednocześnie podejmując decyzję o świadomym sprzeciwieniu się decyzji ojca („ograniczony dziad”), który planował, że Spir zastąpi go, gdy sam będzie musiał przejść na emeryturę.

Zdecydował, że nie zależy mu na tym, co od urodzenia wpajali mu rodzice. Zależało mu tylko na tym, żeby zamieszkać z Des i trwać w pokoju z rzeczywistością oraz w bezpiecznej przygodzie bajki kreowanej przez projektor. Wyobrażał sobie swoje życie, jak wstaje rano, zjada z Des śniadanie, rozmawiają o różnych ciekawych rzeczach a potem wchodzą do projektora, by na kilka godzin zatopić się w przyjemnej podróży do innego świata. Na koniec dnia, aby do reszty się nie odizolować, spotykają się ze swoimi przyjaciółmi („chciałbym mieć przyjaciół; ale tylko dwóch lub trzech, więcej to już by było za dużo”), by po krótkiej zabawie iść spać. Wyobraził sobie, że nic nie jest w stanie przerwać tej wiecznie trwającej idylli i zrobiło mu się bardzo przyjemnie na duszy.

Jego myśli przerwał lecący z wiatrem niewielki, suchy listek. Przykuł on jego uwagę, ponieważ przeleciał na tle słońca, na ułamek sekundy prawie całkowicie je zasłaniając. Spir stwierdził, że znudziło mu się leżenie, siadł i zaczął obserwować ów element martwej natury, który wyrwał go rozmyślań.

Listek przeleciał jeszcze kilkanaście metrów i osiadł delikatnie na ulicy. Przez chwilę nie działo się nic, ale wkrótce nadjechał łazik i podmuch wiatru wywołany jego przejazdem ponownie wprawił go w ruch. Przeleciawszy kolejnych kilka metrów znów osiadł, jednak tym razem na betonowym deptaku. I znów przez chwilę nie działo się nic, dopóki nie nadszedł człowiek, który zupełnie nie przejmował się leżącym na jego drodze niewielkim brązowym kształtem. Przechodzień rozdeptał liść, który przyczepił mu się do buta.

Spir zdecydował, że czas wracać pod powierzchnię („to powietrze sprowadza na ludzi dziwne myśli”). Skierował kroki ku najbliższej windzie i, dojechawszy bezpośrednio na odpowiedni poziom, złapał łazika, który zawiózł go w miejsce, gdzie najbliższa arteria łączyła się z zamieszkałą przez Des alejką. Spir wkroczył na zatłoczony ruchomy chodnik, zupełnie nie zwracając uwagi na stojące niedaleko najbliższej windy dwie czarne, uważnie przyglądające mu się postacie.

Od razu po wejściu do mieszkania swojej dziewczyny, jego uwagę przykuł powszechnie panujący bałagan, będący efektem urządzonej przez aktualnie nieobecnego Zena nocnej imprezy. Ostrożnie omijając porozrzucane po podłodze resztki, przeszedł odcinek korytarza łączący wejście do mieszkania z pokojem Des. Przez chwilę wahał się stojąc pod drzwiami, po czym wkroczył bez uprzedzenia do pokoju. Des leżała z zamkniętymi oczami na łóżku.

Spir podszedł do niej i pogładził jej włosy, które wydały mu się niebywale miękkie i jedwabiste. Postanowił jej chwilowo nie budzić. Siadł na skraju łóżka, przy jej stopach, oparł się plecami o ścianę i przez kilka minut obserwował leżącą postać. W drodze tutaj wymyślił kilka rzeczy, o których chciał jej powiedzieć i teraz, patrząc na jej spokojną twarz, zastanawiał się jak je ubrać w słowa.

W końcu postanowił, że ją obudzi. Potrząsnąwszy ją lekko za ramię, szepnął do ucha:

– Wstawaj śpiochu!

– Co?!... – półprzytomna Des zwróciła gwałtownie twarz ku Spirowi uderzając go czołem w nos.

– Aj!... – jęknął zdziwiony Spir.

– Oj, przepraszam... – powiedziała ciągle jeszcze nie do końca kontaktująca Des. – Daj, rozmasuję... – mówiąc to skierowała dłoń ku twarzy chłopca, jednak niefortunnie zamiast złagodzić jego ból, uderzyła go w to samo miejsce co poprzednio spodem dłoni.

– Heh... – westchnął Spir odsuwając przezornie twarz poza strefę zagrożenia.

– Ale ze mnie niezdara... – powiedziała Des spuszczając wzrok. – Długo spałam? – jej oczy znów zwróciły się ku obliczu Spira.

– Nie wiem, dopiero przyszedłem – odrzekł.

– Wiesz... śnił mi się koszmar.

– Tak? Co takiego? – spytał zaintrygowany.

– Śniło mi się, że jestem zamknięta z tobą w jakimś bardzo ciemnym pomieszczeniu. Przez chwilę rozmawiamy, zastanawiając się kto nas tam zamknął i czego może od nas chcieć oraz dlaczego nic nie widać. W pewnym momencie ty mówisz, że może tak naprawdę jest jasno, tylko ktoś nam zasłonił oczy. Rzeczywiście, gdy dotykam swoich oczu, czuję na ich miejscu dwie niewielkie plastikowe półkule. Udaje mi się je zdjąć i okazuje się, że w pomieszczeniu, w którym przebywamy jest zupełnie jasno. Tylko że ty jesteś cały obdarty ze skóry. Śmiejesz się takim strasznym śmiechem, wstajesz i zaczynasz mnie gonić. Ja uciekam, ale nie mam gdzie się schować, bo pokój w którym jesteśmy jest bardzo mały. I nagle z miejsc gdzie podłoga łączy się ze ścianami zaczynają wychodzić niezliczone pająki. Obłażą cię a ty się ciągle śmiejesz i... dalej nie pamiętam... Ale to było straszne.

– Ho, ho...! To co by się mogło stać, gdybym cię nie obudził... – skomentował niezręcznie.

– Jestem ci jak zwykle bardzo wdzięczna – odparła zarzucając mu ręce na szyję.

– Nie gniewasz się już na mnie za to, co było rano? – spytał nieśmiało.

– Nigdy się nie gniewałam... po prostu było mi smutno...

– Wiesz... – zaczął po krótkiej chwili ciszy. – Coś znowu zaczyna się dziać wokół naszej rodzinnej przeprowadzki. Może, jeżeli się nam poszczęści, wylądujemy nawet na powierzchni... Jeżeli zechcesz, postaram się namówić ojca, by zbudował w nowym domu dodatkowy pokój... co ty na to?

– A co ja bym tam robiła podczas twojej nieobecności?

– Coś by się na pewno znalazło...

– Hm... ogólnie pomysł mi się podoba. Będzie mi bardzo miło.

Słysząc to, Spirowi też zrobiło się bardzo miło. Objął Des w pasie i mocno przytulił. Przez chwilę siedzieli na jej łóżku nic nie mówiąc, tylko delektując się bliskością własnych ciał.

– Wiesz... – powiedział po chwili. – Chciałbym byśmy stanowili idealną parę.

– Jak to? – zainteresowała się.

– Chciałbym, żebyśmy się nie kłócili, ufali sobie we wszystkim i wszystko sobie mówili.

– A co byś na przykład chciał, żebym ci powiedziała? – spytała zalotnie.

– Masz jakiś swój największy sekret? Taki, którego nie powiedziałabyś nikomu?

– No... może... – powiedziała niepewnie.

– Jak do ciebie jechałem, to pomyślałem, że każdy człowiek ma taką swoją tajemnicę, której nikomu nie chciałby zdradzić. Ale ja myślę, że jeżeli naprawdę bardzo się kochamy, to nie powinniśmy mieć przed sobą żadnych tajemnic, nawet tych najbardziej wstydliwych.

– Tak myślisz? A jaka jest twoja tajemnica? – Des najwidoczniej przypadł do gustu ten pomysł.

– Powiem ci, ale obiecaj mi, że później ty powiesz mi swoją.

– Dobrze. Obiecuję.

– Kiedy miałem dziesięć lat – zaczął – bardzo chorowałem. Często zdarzało się, że dostawałem napadów duszności i trzeba było mi aplikować specjalne leki. Chcąc, bym ciągle był obserwowany, rodzice kupili mi specjalną biopokojówkę, która nie odstępowała mnie ani na krok i w razie potrzeby szybko mi pomagała. Początkowo mi to zupełnie nie przeszkadzało, ale z czasem zaczynałem coraz bardziej mieć dosyć łażącego za mną wszędzie robota.

Pewnego razu miałem bardzo zły dzień. Zdaje się, że jakiś kolega mi coś zabrał albo mnie pobił... dokładnie już nie pamiętam. W każdym razie byłem bardzo zdenerwowany, a łażąca za mną biopokojówka doszczętnie wyprowadziła mnie z równowagi. Zamknąłem się w swoim pokoju, wziąłem żyletkę i pociąłem jej skórę. A ona zupełnie się nie broniła. Odciąłem jej jedną nogę, potem drugą... i wtedy nagle dostałem ataku duszności. Nie mogłem krzyczeć, zresztą, na nic by się to nie zdało, bo poza mną nie było w domu nikogo. Przez chwilę myślałem, że już po mnie, ale na szczęście pocięta biopokojówka, której, jak się okazało, nie uszkodziłem aż tak bardzo, użyła swoich pozostałych czterech kończyn i wstrzyknęła mi do gardła dawkę lekarstwa. Tym samym uratowała mi życie.

W wyniku tych zdarzeń, rodzice kupili mi nową biopokojówkę, bo stara już się do niczego nie nadawała, a mi zrobiło się strasznie wstyd, że chciałem zabić stworka, który uratował mi życie. Przysiągłem sobie wtedy, że nigdy więcej nie zrobię krzywdy żadnemu żywemu stworzeniu, nawet jeżeli byłby to tylko ludzki wytwór... Straszny jestem, prawda?

– Ee... – skrzywiła się Des. – Przecież to było jedenaście lat temu. Chyba trochę się zmieniłeś od tamtego czasu?

– No... trochę...

– Wcale nie taka straszna ta twoja historia.

– Tak?! A jaka jest twoja? – spytał zaczepnie Spir.

– Poczekaj chwilę, muszę się zastanowić... – powiedziała Des i po krótkiej pauzie dodała: – już wiem! Opowiem ci o moim ojcu. To nieprawda, że zmarł na nowotwór. To ja, razem z Zenem, postanowiliśmy jakieś trzy lata temu, że będziemy tak mówić ludziom. Ale prawda jest zupełnie inna. Hm... – zamyśliła się.

– Miałam wtedy trzynaście lat – kontynuowała po chwili zastanowienia. – mieszkaliśmy we trójkę razem z ojcem. Nie będę ci opowiadać szczegółów, ale od śmierci mamy ojciec ogólnie dość dziwnie się zachowywał... W każdym razie gdy miałam trzynaście lat, zaczęło to przybierać na sile. Co tu dużo gadać... – wzięła głęboki wdech – dobierał się do mnie. Człowiek, z którym się wcześniej bawiłam, którego pamiętałam z wcześniejszego dzieciństwa jako swoją podporę w trudnych chwilach, zaczął mi sprawiać ból w najokropniejszy sposób, jaki mogłam sobie wyobrazić.

Postanowiliśmy z Zenem, że nie może tak być i zgłosiliśmy to do Urzędu Kontroli. Ale wierz mi, decyzja ta nie przyszła nam łatwo. Mimo że już nie ten sam co kiedyś, ojciec pozostawał mi ciągle w pewnym sensie bliski. Nie chciałam skazywać członka swojej rodziny na więzienie. Ale nie miałam wyboru. Kto wie do czego by doszło, gdybyśmy wtedy z Zenem podjęli inną decyzję?...

Kilka dni później zabrali go i zostaliśmy z bratem sami. Początkowo nie dawaliśmy sobie rady, ale sąsiedzi nam pomagali i wkrótce przyzwyczailiśmy się do samodzielnego trybu życia. Po roku ojciec wrócił, ale był nie do poznania. Wielu rzeczy ze swojej przeszłości nie pamiętał, jąkał się a w nocy miewał często napady lęków. Krzyczał wtedy i rzucał się na swoim łóżku, dopóki nie podało mu się środków uspokajających. Okazało się, że na leczeniu w więzieniu lekarze pomylili wpisy i zamiast terapii psychiatrycznej poddano go lobotomii. To były chyba najcięższe chwile, jakie pamiętam. Nie dość, że musieliśmy się z Zenem martwić sobą, to jeszcze musieliśmy się opiekować nieobliczalnym ojcem. I kiedy pół roku później z niewiadomych przyczyn uciekł od nas, nie wiedziałam czy się zmartwić czy cieszyć... W każdym razie od tego czasu więcej już o nim nie słyszeliśmy. Na pewno już nie żyje...

W miarę jak opowiadała, Spirowi coraz bardziej rozszerzały się oczy.

– O... oszukiwałaś mnie! – rzucił oskarżenie.

– No tak... ale teraz powiedziałam ci prawdę... – odparła. Mimo spokoju, który starała się zachować, pomiędzy parą wytworzyło się to specyficzne napięcie, które pozornie nie ma żadnych fizycznych objawów, a mimo to obie strony je czują. Napięcie, które nie wróży nic dobrego.

– To co powiedziałaś... – wydusił z siebie – trochę mnie zaskoczyło...

– Przecież sam powiedziałeś, że nie powinniśmy mieć przed sobą żadnych tajemnic! – odparła podenerwowanym tonem.

– Tak, ale... – zawiesił na chwilę głos. – Wiesz... muszę już iść. W domu czeka mnie rodzinny obiad... – powiedział unikając za wszelką cenę jej wzroku.

– To idź! Ja cię nie zatrzymuję – odparła wyraźnie zdenerwowana Des.

Spir wyszedł pośpiesznie i podobnie jak za pierwszym razem nie zauważył obecności dwóch czarnych postaci, tak teraz nie zauważył, że już ich nie było.

„Coś podobnego...” – myślał wracając do domu prawie pustym łazikiem – „W życiu bym się czegoś takiego nie spodziewał... I ona przez cały ten czas mnie oszukiwała...!” – Przez jego serce przechodziły burzliwie uczucia zawodu i złości – „Jak ona mogła mi to zrobić!”

Spojrzał na swoich współpasażerów. Los chciał, że była to młoda para. Przez chwilę obserwował rękę chłopaka sunąca powoli po udzie dziewczyny, potem spojrzał na ich radośnie do siebie szczebioczące, uśmiechnięte twarze i odwrócił wzrok.

Poczuł, jak ściska mu się serce. Dotychczasowe negatywne uczucia ustąpiły miejsca żalowi i tęsknocie.

„Kurczę! Ja też bym tak chciał...” – pomyślał. Przyszło mu do głowy, że Des musiała się zdobyć na wiele odwagi, żeby mu o tym powiedzieć, szczególnie że rozgrzebywanie niechcianych wspomnień jest bardzo bolesne. Nagle zdał sobie sprawę, że potraktował ją bardzo niesprawiedliwie („ale ja jestem głupi!...”). Postanowił, że jak tylko zje obiad z rodziną, natychmiast do niej wróci i ją przeprosi. A ona mu jak zwykle wybaczy... i będą się kochać... a następnie pojadą do niego i będą się bawić projektorem... i będzie jak zwykle bardzo fajnie.

Tymczasem zbliżył się do miejsca, w którym znajdowała się pasująca mu winda, opuścił łazik i skierował się na swój poziom. Tam wkroczył w swoją alejkę, przejechał kilkaset metrów ruchomym chodnikiem i znalazł się w domu.

Od kiedy tylko Spir sięgał pamięcią, w ich domu panował zwyczaj, że co trzy dni cała rodzina, składająca się z rodziców, jego młodszej siostry i starszego, nie mieszkającego z nimi już od kilku lat brata, spotykała się przy wspólnym posiłku. To był właśnie ten dzień. Spir nie bardzo lubił te spotkania, gdyż wydawało mu się, że tę tradycję podtrzymuje się tylko po to, by zachować złudzenie jedności rodziny. Mimo to chodził na nie jak wszyscy i jak wszyscy uczestniczył w nudnych dyskusjach i częstych kłótniach.

– Przyszedł Brzydal! – oznajmiła radośnie reszcie domowników zmierzająca właśnie do swojego pokoju Kub, siostra Spira, gdy ten tylko przekroczył próg. Zignorowawszy ją dumnie, skierował swoje kroki do jadalni, w której przy stole siedzieli rodzice gawędząc ze starszym bratem.

– Słyszałem o twoim ostatnim wyczynie... – zwrócił się do nowoprzybyłego ojciec, zanim jeszcze ten zdążył usiąść w swoim fotelu.

W Krainie pokoje jadalne urządzano zazwyczaj w dość specyficzny sposób. Ponieważ „szamanie” nie wymagało bogatej zastawy stołowej, nie było jednego stołu, przy którym zasiadali biesiadnicy, tylko kilka osobnych foteli, z których każdy wyposażony był we własny składany stolik. Na takim stoliku stawiało się talerz z papką oraz ewentualnie jakieś inne naczynia.

– Jeżeli dalej tak będziesz postępował to nie wróżę Ci dobrze... – kontynuowała głowa rodziny.

– Jemu już nic nie pomoże! – wtrąciła Kub, która właśnie weszła i zajęła swoje miejsce.

– Czy musicie na mnie wsiadać od samego początku?! – odparł zdenerwowany Spir.

– Ja myślę, że ojciec ma rację – powiedział brat. – Zamiast uczyć się i spotykać z normalnymi ludźmi, ciągle zabawiasz się tylko z tą... rudą...

– Nie za późno się wam zebrało na wychowywanie mnie? – spytał Spir ze złością w głosie nie dając mu dokończyć. – Mam już dwadzieścia jeden lat i sam potrafię stanowić o swoim losie...

– Jak widać nie za bardzo... zobaczysz... kiedyś zrozumiesz swój błąd... ale będzie już za późno – powiedział starszy brat.

– Daj mu spokój – dodał ojciec. – Niech robi co chce, ja umywam ręce. Ale pamiętaj – ponownie zwrócił się do Spira – że  kiedyś nas zabraknie.

– Uspokójcie się – powiedziała milcząca do tej pory matka. – Jeśli powiedziałeś, że umywasz ręce, to chyba znaczy, że chcesz już zakończyć ten temat, prawda?

W tym momencie rozmowa dotycząca Spira się zakończyła i rodzina zaczęła wspólnie roztrząsać inne zagadnienie. Tym razem chodziło o to, że większość mieszkańców Krainy popierała politykę rozwojową Władców, natomiast ojciec zupełnie się z nią nie zgadzał i zachodził w głowę jak to możliwe, że tylu ludzi to durnie. Szczególnie, że w ciągu ostatnich kilku lat, warunki życia w Krainie znacznie się pogorszyły. Zupełnie, jakby Władcy stracili zdolność podejmowania rozsądnych decyzji.

Po niespełna godzinie zniesmaczony Spir opuścił własne domostwo i znowu udał się do mieszkania Des. Przez całą drogę myślał o tym, co zamierzał jej powiedzieć i bardzo cieszył się na myśl, że pewnie uda mu się swoimi przemyśleniami poprawić jej humor, który ostatnio zepsuł. Tym większe było jego zaskoczenie i zawód, gdy wszedłszy do mieszkania nie zastał w nim swojej ukochanej.

„Na pewno się obraziła i gdzieś poszła” – było pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy. – „Chociaż nie, to nie w jej stylu. Może poszła gdzieś z bratem?”

– Hmm... – mruknął do siebie. Przez chwilę czuł, że coś tu jest nie tak.

„Ale za mnie idiota!” – pomyślał – „Przecież wystarczy, że do niej zadzwonię!” – w porę przypomniał sobie o komunikatorze, z którego nie wiedzieć czemu korzystali z Des bardzo rzadko. Wyjął z kieszeni niewielki urządzenie i delikatnie je potarł.

– Nie można nawiązać połączenia – odpowiedział po chwili komunikator.

„Co u licha?!” – w głowie Spira zaczęły się chaotycznie kłębić najgorsze przypuszczenia. Drżącym palcem znowu potarł komunikator. Tym razem celem był brat Des.

– Cześć... Co u ciebie? – spytała go z niewielkiego ekranu pełna, uśmiechnięta twarz. W tle widać było znajdujące się powyżej Zena krzesła, ustawione tak, jak to ma miejsce w teatrze lub na stadionie.

– Wiesz gdzie jest Des?

– No... chyba w domu. Przynajmniej tam była, kiedy wychodziłem...

– A kiedy to było?

– Jakieś cztery godziny temu... A coś się stało?

– Na razie nie wiem. Nie ma jej – odparł powoli Spir.

– Jak się czegoś dowiesz to daj znać – powiedział Zen, uśmiechnął się i rozłączył.

„To na pewno przeze mnie... Nie chciałem jej zrozumieć i uciekła... Co ja najlepszego zrobiłem... jak ja ją teraz znajdę?” – wyrzucał sobie Spir kierując kroki w stronę własnego domu.