Powrót

Rozdział 4

 

Stali, oparci o siebie plecami, oboje nad wyraz urodziwi w promieniach wschodzącego słońca.

On, wysoki i barczysty, ubrany w luźny, zielony, lniany kaftan bez rękawów, związany w pasie grubym rzemieniem z przymocowanym doń krótkim sztyletem. Jego tors, między lewym ramieniem a prawym bokiem, opasywał szeroki, skórzany pas, na którym z tyłu, poniżej lewego ramienia, zamocowany był w drewnianej pochwie lekki, obusieczny miecz. Na prawej łopatce znajdował się, zaczepiony w podobny sposób, duży łuk oraz kołczan zawierający tuzin długich strzał. Całości dopełniała skórzana obręcz na lewej ręce oraz sięgające pod kolana wykończone futrem i powiązane sznurami buty.

Ona, piękna jak dziki kot, na głowie miała białą opaską utrzymującą odrobinę ładu w jej niebywale kręconych, sięgających do ramion czarnych włosach. Ubrana była w krótką żółtą tunikę bez rękawów, z dekoltem związanym ciasno brązowym rzemykiem oraz sięgające do pół uda brązowe, skórzane buty. Sztylet przy pasku oraz niewielki łuk wraz ze strzałami, podobnie jak jej towarzysz, przymocowany miała do pleców. Obok sztyletu, również przy lewym biodrze, do paska umocowana była cienka, ale bardzo wytrzymała szabla.

Poza szmerem strumienia i śpiewem ptaków z lasu, na skraju którego postanowili rozbić obóz, słychać było tylko przytłumione tupanie wydawane przez nerwowo przestępującego z nogi na nogę dowódcę bandy, która ich napadła. Des przymrużywszy oczy, powiodła spokojnym wzrokiem po otaczających ją i Spira napastnikach. Ich brudne ubrania i licha broń, na którą składały się topory, włócznie i maczugi, komponowały się z brzydkimi, gęsto pokrytymi szpecącymi bliznami twarzami, wywołując w zaatakowanych uczucie bardziej zbliżone do litości niż strachu.

Dowódca przystanął na chwilę, wzniósł w górę swój topór i wykrzyknął coś w nieznanym języku. W tym samym momencie siedem postaci ruszyło ku otoczonej parze. Ci szybko dobyli swojej broni i rozpoczęła się krwawa walka. By w bitewnym chaosie wzajemnie się nie poranić, Spir i Des szybko się rozdzielili. Spir przedarł się przez biegnących ku niemu przeciwników rozcinając jednemu nogę i szczęśliwie unikając ciecia toporem drugiego. Ściągnął na siebie trzech napastników, których niezgrabne ciosy nie były w stanie go dosięgnąć.

Des natomiast nie miała tyle szczęścia co jej kompan. Nie udało się jej z początku zabić żadnego z trzech przeciwników, którzy, próbując ją otoczyć, zmuszali do ciągłego cofania się. W końcu jeden z napastników trochę za bardzo wysunął się przed swoich towarzyszy, co dało jej okazję do wykonania szablą karkołomnego cięcia, wiodącego od dołu, przez brodę nieszczęśnika, aż po sam czubek jego głowy. Oddając ten cios, Des odchyliła się do tyłu i niefortunnie stąpając potknęła o leżący za nią kamień. W tym samym czasie jeden z jej przeciwników zdobył się na odwagę i cisną w jej stronę włócznią, która wbiła się głęboko w jej nogę, kilka centymetrów powyżej końca prawego buta.

– Ach!... – krzyknęła z bólu. Zobaczyła nad sobą zamachującego się maczugą rozbójnika. Przez chwilę myślała, że to już koniec, jednak zamiast ciosu, zwaliło się na nią całe brudne i śmierdzące cielsko. W jego plecach, na wysokości serca, tkwiła strzała. Des szybko sięgnęła, po upuszczoną w trakcie upadku szablę. Ta jednak okazała się zupełnie niepotrzebna – jedyny pozostały przy życiu napastnik, ten, który przed chwilą celnie rzucił włócznią, właśnie próbował podnieść leżący nieopodal topór, gdy druga strzała przebiła mu szyję. To Spir, który uporał się w walce wręcz ze swoimi przeciwnikami, postanowił pomóc towarzyszce.

– Jesteś ranna? – spytał, gdy tylko się przy niej znalazł.

– Tak, w nogę... – Des zepchnęła z siebie trupa odsłaniając krwawiącą ranę.

– Wytrwaj tak jeszcze chwilę, przyniosę maść, którą dostaliśmy od Alchemika – powiedział pospiesznie i pobiegł do tlącego się jeszcze ogniska, przy którym leżały pozostawione na czas potyczki bagaże podróżnych. Z jednego z zawiniątek wyciągnął płaską i szeroką buteleczkę, którą królewski alchemik dał im na wypadek, gdyby któreś z nich zostało ranne. Wziął jeszcze jeden z zapasowych rzemieni i szybkim krokiem powrócił do leżącej Des.

– Ostrożnie... – syknęła, gdy uniósł ją lekko za biodra, by obwiązać rzemieniem udo powyżej rany.

– Policzę do trzech. Uważaj... raz... dwa... trzy... – powiedział Spir i silnym szarpnięciem wyciągnął włócznię.

– Uhh... – westchnęła Des.

– Miałaś wyjątkowego pecha... dawno nie byłaś tak ranna, zgadza się?

– Tak... to było... ostatnim razem w tej karczmie w Vicitti.

– Ale wtedy obojgu nam się nieźle dostało... i nie mieliśmy takich magicznych specyfików – w czasie, gdy to mówił, skończył smarować okolice rany mazidłem z płaskiej buteleczki. – Mówił, że w kilka minut powinno przejść.

– A co zrobimy z tamtym? – Des wskazała na leżącego nieopodal jedynego pozostałego przy życiu napastnika, tego samego, któremu Spir na początku odciął nogę.

– Niestety... nie mamy tyle maści, by sobie pozwolić na rozrzutność. Niedługo się wykrwawi... – mówiąc to Spir wstał, wyjął strzałę z pleców leżącego obok Des trupa i skierował kroki ku drugiej ofierze swojego łuku.

– A nie spytasz się go, o co im chodziło?

– Spytam... – Spir wyciągnął drugą strzałę i podszedł do strumyka, by obie oczyścić. – Chociaż wątpię, by byli kimś więcej niż zwykłymi rzezimieszkami napadającymi na przejezdnych... – włożył strzały do kołczanu, podszedł do ostatniego leżącego nieopodal niedobitka. Złapał go za brodę i spytał szorstko:

– Czego chcieliście?!

Zapytany odpowiedział coś w niezrozumiałym języku.

– Aaa... zapomniałem, że oni nic nie rozumieją... – skomentował Spir.

– Zaczekaj! Czy przypadkiem jednym ze słów, które wypowiedział nie było „Eoy”?

– Eoy?!! – Spir potrząsnął brodą nieszczęśnika. Ten wybałuszył ze strachu oczy i zaczął nerwowo kręcić głową, jakby starał się zaprzeczyć własnym myślom.

– Raczej nic więcej z niego nie wyciągnę.

– Trudno.... Ale zdaje się, że moja rana już się zagoiła! – wykrzyknęła z radością Des.

– Prawdziwy cudotwórca, ten Getronimus. Możesz chodzić?

– To się okaże... – powiedziała wstając – chyba tak. Pozwolisz teraz, że się obmyję... mała chwilka relaksu po bitwie chyba nam nie zaszkodzi...

– Ja tymczasem poznoszę te resztki do lasu... – odpowiedział wskazując na porozrzucane na polu bitwy ciała. – Na wypadek, gdyby ludzie Eoya zechcieli patrolować tę okolicę...

Tak też zrobili. W czasie, gdy Des obmywała w strumieniu swoje ciało z krwi i potu, Spir wyniósł do lasu trupy sześciu zabitych. Ponieważ jedyny pozostały przy życiu rzezimieszek, z powodu utraty krwi, stracił przytomność, po chwili cała siódemka leżała bezładnie wśród gęstych zarośli.

Przeniósłszy ciała, Spir zajął się siodłaniem koni i przytraczaniem do nich niewielkiego bagażu. Des tymczasem ubrała się i skierowała ku obozowisku.

– Nie lubię tego robić... – powiedział do niej poważnym tonem Spir. – Wolałbym, żeby na nas nie napadli... Wydaje mi się, że zabiłem już więcej ludzi, niż dni liczy całe moje życie. Myślisz, że nie będziemy musieli kiedyś zapłacić, za nasze czyny?

– A komu chciałbyś płacić? Jesteś odpowiedzialny tylko przede mną – uśmiechnęła się. – Broniliśmy się... – powiedziała, zarzucając mu delikatnie ręce na szyję.

– I zwyciężyliśmy – dodał po cichu obejmując ją w talii.

– Jak zwykle – szepnęła mu do ucha. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem ich usta złączyły się w krótkim pocałunku.

– A teraz przez Bagnistą Puszczę... – powiedziała Des ciągle się uśmiechając. – Nie jesteś ciekaw, jakie niespodzianki tam na nas czekają?

– Sądząc po tym, jak zaczął się dzisiejszy dzień... myślę, że możemy spodziewać się wszystkiego...

Skończywszy siodłać konie, ruszyli w stronę lasu, do którego przed chwilą Spir zaniósł zwłoki siedmiu napastników. Niestrudzone słońce znajdowało się już wysoko na niebie, gdy dwójka bohaterów zagłębiła się w mroczną gęstwinę.

Początkowo konie z trudem przedzierały się przez wysokie trawy i drzewiaste paprocie. Niekiedy, nie mogąc przedostać się przez gąszcz krzewów, musieli zawracać i omijać je szerokim łukiem. Podróż utrudniały ciemności, gdyż rozłożyste korony kilkusetletnich, gęsto porośniętych lianami i innymi pnączami drzew zupełnie zasłoniły słońce. W resztce światła, która z trudem się przez nie przedzierała, widać było, jak ruchliwym miejscem jest dżungla. Poza licznymi ptakami, których śpiew roznosił się już na obrzeżach lasu, wśród gałęzi dało się dostrzec skradające się za podróżnymi dzikie koty lub majestatycznie sunące węże. Czasem jakaś przestraszona jaszczurka uciekała, unikając śmierci pod końskimi kopytami. Liczne porosłe mchami zwalone pnie, zagradzając drogę, bardzo utrudniały marsz, męcząc nie tylko konie, ale i ludzi, którzy często musieli z nich zsiadać, by prowadząc je przebyć trudniejsze fragmenty puszczy.

Po kilkudziesięciu minutach uciążliwej podróży, las znacznie się przerzedził. Krzaki ustąpiły miejsca znacznie mniejszym i delikatniejszym mchom i paprociom. Także obecność zwierząt stała się o wiele słabiej wyczuwalna. Ptaki umilkły a jaszczurki oraz drapieżniki zupełnie znikły. Słychać było jedynie charakterystyczny dla tej dżungli szum, wydawany przez drzewa niezależnie od wiatru. Szum, który dla puszczy jest tym, czym oddech dla każdego zwierzęcia – oznaką życia.

Nie było żadnych wątpliwości, że ta część lasu jest o wiele starsza niż obrzeża. Drzewa były tu znacznie grubsze, a ich korony równie nieprzeniknione dla światła. Mniej gęsta roślinność sprawiała, że koniom szło się tu o wiele łatwiej, co znacznie wpłynęło na prędkość podróży.

Nagle, tuż przed podróżnymi, jakiś zbłąkany promień światła przeciął półmrok, trafiając w znajdującą się na liściu paproci kropelkę wody. Nastąpił krótki błysk i na wprost jeźdźców pojawiła się niewyraźna postać. Spir i Des przystanęli, przyglądając się z zaciekawieniem niecodziennemu zjawisku i odruchowo sięgnęli po swoje łuki. Minęła krótka chwila, podczas której rozmazane kontury świetlistej zjawy nabrały realnych kształtów.

Postacią, która im się ukazała, był wysoki, łysy starzec z białą jak mleko, sięgającą aż do pasa brodą. Ubrany był w biały habit, zdobiony żółtą szarfą, której jeden koniec przyszyty był do prawego rękawa, a drugi do boku, na wysokości biodra. Powyżej dolnego końca szarfy, w okolicach pasa przewiązany był grubym złotym sznurem. Zwieńczenie jego ubioru stanowił żółty, sięgający za kolana płaszcz oraz trzymana w prawej ręce długa, prosta, wykończona żelazem laska.

– Witajcie! – powiedział do zdumionych podróżnych. – Nazywam się Yoe. Niewątpliwie o mnie słyszeliście... chociażby dlatego, że to właśnie mój dom jest celem waszej podróży. Król Juger, rozmawiając z wami, z pewnością nazywał mnie „wielkim czarodziejem z północy”. Zawsze tak o mnie mówi.

– Bardzo nam miło... – powiedział Spir w imieniu swoim i Des. – Ja nazywam się Spir, a to...

– Obędzie się bez zbędnych grzeczności – przerwał mu Yoe. – Doskonale wiem, kim jesteście. W końcu sam was wybrałem do tej misji... Ale to nieważne. Macie Kryształ Prawdy?

– Być może mamy... – odparła szybko Des nie dając Spirowi dojść do słowa. – Skąd jednak możemy mieć pewność, że jesteś tym, za kogo się podajesz? Zanim obdarzymy Cię zaufaniem, musisz nam to udowodnić.

– Nawet nie wiesz, moja droga, jak się cieszę z twojej podejrzliwości! – odparł uśmiechając się czarodziej. – Zawsze czujni!... Jednak nie pomyliłem się!... To prawda, co o nich mówią!... – przez chwilę mówił sam do siebie. Następnie jego wzrok znów skoncentrował się na rozmówcach. – Czy to rozwiewa wasze wątpliwości? – spytał pokazując im zwiniętą wokół kciuka pięść.

– Tak. Teraz możesz zadawać pytania – Des wyraźnie się uspokoiła.

– Macie Kryształ?

– Mamy – odparł Spir.

– Gdzie go macie?

– O to się nie martw – w kąciku ust Des pojawił się ironiczny uśmieszek. – Prawdziwy profesjonalista nie zdradza swoich sekretów.

– No i dobrze – Yoe bynajmniej nie wyglądał na urażonego. – Jak wam upływa podróż?

– Dość spokojnie – powiedziała Des. – Było oczywiście kilka incydentów... ale raczej niegroźne.

– To mnie cieszy. A gdzie teraz jesteście? – starzec rozejrzał się uważnie. – To jakaś dżungla?

– W Bagnistej Puszczy.

– O! To już dość blisko! Szczerze mówiąc nie spodziewałem się was tak szybko... Muszę was jednak ostrzec. W tej puszczy żyje wielki potwór, od czasu do czasu pożerający tych, którzy nierozważnie postanowili wkroczyć na jego terytorium...

– Nie martw się o potwora. Pokonaliśmy już takich wiele... z reguły są one co prawda silne i żywotne... ale za to bardzo głupie. O wiele gorszymi przeciwnikami są ludzie.

– Niech ci będzie... w sumie nie pozostaje mi nic innego jak wam zaufać... w końcu to wy jesteście bohaterami. Pamiętajcie tylko proszę, że w waszych rękach spoczywają losy całego świata... Jeżeli stracimy Kryształ, to będziemy zgubieni... – zamyślił się na chwilę. – Ile czasu zajmie wam dojście do Heim?

– Myślę, że jeszcze około dwóch tygodni...

– Bardzo się cieszę, że wszystko idzie tak gładko... – przez moment obserwował dwójkę jeźdźców – Gaja byłaby z was dumna... No, ale na mnie już czas. Do zobaczenia – powiedział i zniknął.

– Widziałaś kiedyś coś podobnego? – spytał po chwili milczenia Spir.

– Pierwszy raz – odparła z uśmiechem Des. – Na naukę nigdy nie jest zbyt późno, prawda?

– Zgadza się – powiedział, pochylił się w stronę towarzyszki i pocałował ją w usta.

Przez chwilę jechali rozmawiając o ostatnich wydarzeniach. W pewnym momencie usłyszeli dobiegający gdzieś z góry głośny szelest. Wysoko ponad ich głowami, na gałęzi, przysiadł piękny rajski ptak. Jego fioletowe skrzydła, niebieski brzuch i otoczony złotym puchem długi, czerwony ogon sprawiały, że był doskonale widoczny wśród zielonych liści. Mimo panującego półmroku, patrzącym na niego bohaterom wydawało się, że mieni się on kolorami tęczy i otacza go złota poświata. Od razu widać było, że nie jest to zwykłe zwierzę.

– No to mamy obiad – rzekł Spir, zdjął łuk i złożył się do strzału. Wówczas ptak krzyknął głośno, wydając z siebie dźwięk bardziej podobny do skrzeku sępa niż słowiczych treli, rozłożył duże skrzydła i poderwał się do lotu. Spir zawahał się. Ta chwila niepewności trwała jednak zbyt długo i niezwykłe zwierzę zdążyło zniknąć w koronie jednego z drzew, zanim dosięgła go szybka strzała.

– No to nie mamy obiadu – powiedziała z uśmiechem Des.

Przez pewien czas jechali bez większych problemów wśród niewielkich paproci. W pewnym momencie pojawiła się przed nimi bardzo gęsta kępa krzewów. Spir zsiadł z konia i przyjrzał się jej dokładnie.

– Nie do przejścia – powiedział.

– Obejść też się nie da – odparła rozejrzawszy się Des i również zsiadła z konia. – Będziemy musieli wyrąbać sobie drogę.

Oboje dobyli mieczy i zaczęli wycinać przejście. Były to bardzo dziwne rośliny, nie miały liści a cienkie i sztywne łodygi gdzieniegdzie tylko rozdwajały się przy końcach. Rosły za to tak gęsto, że, gdyby nie zielony kolor, z łatwością mogłyby uchodzić za kolce jakiegoś gigantycznego jeża.

– Bardzo dziwna te krzaki. Z zewnątrz wydaje się, że porastają taki wielki obszar, a tymczasem okazuje się, że rosną zupełnie jak żywopłot... – rzekł Spir, gdy już przedarli się przez kilkumetrową warstwę zarośli.

– Tym lepiej dla nas – stwierdziła Des. – Możemy wracać po konie.

Tak też zrobili. Gdy, już jako jeźdźcy, przedarli się wcześniej wyciętym przejściem przez ścianę roślin, dostrzegli, jak bardzo tutejsza dżungla zmieniła się w stosunku do tej, którą pozostawili po tamtej stronie. Przed sobą zobaczyli coś co przypominało długi i szeroki korytarz. Po obu stronach w regularnych odstępach rosły grube i niskie drzewa. Ich konary były tak rozłożyste, że nie dawało się rozróżnić, gdzie kończy się jedna korona a zaczyna następna. Tak jakby całą okolicę osłaniało jedno wielkie drzewo o wielu pniach.

Nie dość tego, liście tych drzew były tak liczne i zwarte, że tworzyły swego rodzaju strop. Między ich pniami rosły zaś gęsto takie same krzewy, jak te, które musieli wyciąć by się tu dostać. Całość wyglądała jak jaskinia, której ściany, zamiast ze skały zrobiono z roślin.  Chociaż zupełnie odizolowane od świata zewnętrznego – w miejscu tym panował taki sam półmrok jak w pozostałej części dżungli.

Podłoże tego dziwnego fragmentu lasu także bardzo różniło się od tego, po którym stąpali do tej pory. Wszystko pokrywała kilkunastocentymetrowa warstwa wody, z której gdzieniegdzie wyrastały zielone rośliny przypominające swoim wyglądem jednocześnie grzyby i kaktusy. Woda ta była tak mętna, że zupełnie nie można było dostrzec dna, co oczywiście czyniło marsz po nim niezwykle ryzykownym.

– Nie podoba mi się to – odezwał się Spir wyciągając miecz.

– Ani mnie – dodała Des, zdjęła łuk i założyła na niego strzałę.

Przejechali ostrożnie kilka metrów, gdy nagle jeden z koni zarżał cicho.

– Co u...?! – zaczął Spir, jednak nie dane mu było skończyć. Grzybokaktusopodobne rośliny zaczęły nagle wydawać z siebie bardzo nieprzyjemną woń, która natychmiast oszołomiła jeźdźców i konie. W tym samym momencie ukryte pod warstwą wody podłoże zaczęło poruszać się w stronę zgodną z ich dotychczasowym kierunkiem marszu. Ruch ten był tak gwałtowny, że ogłupiałe konie wraz ze swoimi właścicielami momentalnie się poprzewracały. Des wypuściła trzymaną strzałę, która wbiła się na kilkadziesiąt centymetrów w liściany sufit, natomiast Spir, dostrzegając kątem oka, że podłoże niesie ich ku wielkiemu okrągłemu otworowi, podobnemu do pozbawionej obudowy starożytnej studni, ostatkiem sił zamachnął się i z całej siły wbił miecz w miękkie ruchome dno.

Dał się słyszeć głuchy pomruk, okoliczne drzewa zatrzęsły się a dno przystanęło. Chwilę później, z odległego o kilka metrów otworu z głośnym hukiem wydobyły się niezliczone ilości wymieszanego z powietrzem rozwodnionego szlamu, który błyskawicznie wypchnął z korytarza, przez wycięty wcześniej otwór, cztery ciała z taką siłą, że wylądowali kilkanaście metrów poza obrębem rosnących jak żywopłot krzewów.

Łyk świeżego powietrza sprawił, że Spir i Des momentalnie odzyskali świadomość.

– Niebieskie światełka! – wykrzyknęła Des, wskazując na niewielkie niebieskie punkciki znajdujące się ponad wyciętą kępą krzewów. Mimo, że cały las wydawał się falować w rytm dudniącego pomruku a niebieskie punkciki unosiły się coraz wyżej wraz z podobnymi do kalafiorów koronami drzew ponad krzewami, bez zastanowienia wyjęła drugą strzałę i strzeliła trafiając prosto w cel.

Tymczasem Spir także zdjął swój łuk i kilka sekund później również jego strzała dosięgła drugi niebieski punkt. Rozległ się ogłuszający grzmot, las zatrząsł się i nagle zielony korytarz, w którym jeszcze przed chwilą byli, zapadł się z wielkim pluskiem, pozostawiając po sobie wzburzoną taflę wody.

Gdy jezioro już się uspokoiło, Spir podszedł do brzegu i spojrzał z niedowierzaniem w wodę.

– To był ten potwór? – spytał sam siebie. – Duży... – powiódł wzrokiem po konturze niewielkiego jeziora, które utworzyło się w miejscu niecodziennych wypadków.

– Ale nas zmylił! – powiedziała siedząca ciągle w miejscu upadku Des. – Ale na szczęście jesteśmy cali... Szkoda tylko, że jeden koń padł... – rzeczywiście: lądując, czarny koń Spira niefortunnie roztrzaskał sobie czaszkę o pobliskie drzewo.

Postanowili długo nie zwlekać ze względu na potwora, który co prawda chwilowo zniknął, ale nie było pewne, czy przypadkiem za chwilę znów się nie wynurzy. Oczyściwszy się pobieżnie ze śmierdzącego brunatnego mułu, przepakowali bagaże na jedynego pozostałego przy życia konia i w dalszą wędrówkę ruszyli pieszo.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dotarli do skraju Bagnistej Puszczy. Dziwnym zbiegiem okoliczności, nieopodal miejsca, w którym z ulgą opuścili gęstwinę, siedział pod lasem stary żebrak.

– Wielcy bohaterowie! – zawołał ich. – Nie znam waszych imion, lecz od razu widzę, że mam do czynienia z godnymi i wspaniałymi rycerzami – powiedział do brudnej i śmierdzącej pary. – Jestem pewien, że nie sprawi wam problemu podzielenie się kawałkiem chleba z biednym głodnym starcem?

Spir westchnął cicho, zdjął łuk i wypuścił szybko, jedna po drugiej, dwie strzały,  trafiając w dwa ptaki, których stado akurat szczęśliwie przelatywały właśnie nad ich głowami. Następnie poniósł je, strzały schował do kołczanu i podszedł do starucha.

– Jeden dla ciebie, jeden dla nas – powiedział podając mu mniejszą zdobycz. – Wiesz może gdzie w okolicy jest najbliższy strumień?

– Dziękuję, wielki Panie – odparł. – Najbliższy strumień przecina Wielką Równinę, jakieś piętnaście minut marszu stąd na wschód. Bądźcie pozdrowieni....

 

Słońce zupełnie już zaszło, gdy Spir i Des, umywszy się i wyprawszy swoje brudne odzienie, zjedli upolowanego ptaka i położyli się przy dogasającym ogniu. Mimo późnej pory było bardzo jasno, zbliżający się do pełni księżyc świecił silnym blaskiem a na niebie widniały niezliczone ilości gwiazd, które jakby specjalnie tłumnie zeszły się, by być świadkami nadchodzących zdarzeń.

Pobliski potok szemrał cichutko a świerszcze odgrywały swoje prastare pieśni. Poza nimi nic nie zakłócało spokoju tej ciepłej nocy. Wszystkie zwierzęta zamieszkujące Wielką Równinę, wszystkie duszki i skrzaty dawno zaszyły się w swoich schronieniach, by wypocząć po kolejnym dniu. Dla leżących obok siebie Des i Spira było jednak za wcześnie na odpoczynek...

– Jak myślisz?... Yoe dotrzyma obietnicy? – spytała Des.

– Chyba tak... zresztą jeżeli nie dotrzyma, to nie wróżę mu zbyt dobrze...

– Ani ja. Czasem tylko się martwię, że tak naprawdę, to nawet on nie wie, gdzie jest Wyspa Szczęśliwości.

– Myślisz, że nas podstępnie wykorzystuje?

– Mam nadzieję, że nie... – położyła mu rękę na piersi.

– Nawet jeżeli tak, to obiecuję Ci, że kiedyś znajdziemy tę wyspę... – powiedział spokojnie Spir i pocałował ją delikatnie w usta.

– Obiecujesz?... – spytała szeptem.

– Obiecuję!... – odparł. Tym razem pocałunek był o wiele głębszy.

Kilkadziesiąt minut później zmęczeni leżeli spokojnie, wtuliwszy się  w siebie jak dwójka niewinnych dzieci.

– Zanim zaśniemy... chciałabym, żebyś mi zaśpiewał... – poprosiła Des.

– Jak mogę to zrobić, skoro jedną rękę mam tak bardzo zajętą? – spytał z udawaną powagą Spir. – Myślisz, że cię puszczę?

– Pomogę ci – odpowiedziała.

– Jak sobie życzysz – roześmiał się. Następnie sięgnął wolną ręką, do leżącego za ich głowami tobołka i wyjął z niego niewielką pozłacaną lirę. Podał ją Des, która oparła ją o swoje biodro i przytrzymała mocno. Spir trącił delikatnie palcami struny i zaśpiewał pieśń, której nauczył go kiedyś pewien stary trubadur:

 

Gdy w Ogrodach Rajskich chociaż raz się znajdziesz,

Owoców z drzew ziemskich wnet dostrzeżesz podłość.

O tym, co tam czułaś, ciągle myśleć będziesz –

– Bez tego – szczęścia brak – to jest właśnie miłość.

 

Przed nami na skale cień... nie! Rzeczywistość!

Dookoła szarość, ciemności, kamienie...

I ten z nielicznych, co zauważy światłość,

Ten jedyny się z gada w ptaka przemieni.

 

Jak dwa drzewa, których splatają się korzenie,

Których konary nad ziemią się zrastają,

Liście oświetlają te same promienie,

Tylko tak prawdziwie się ludzie kochają.

 

Każde z nich jest inne, ale są jednością –

– Jak dzieci ufają sobie bezgranicznie.

Co dzień, gdy ich liście na wietrze szeleszczą,

Powierzają myśli drugiemu najskrytsze.

 

Gdy wiosna przychodzi, życie się zaczyna,

Razem rodzą pąki, później przekwitają,

A kiedy wiatr srogi do ziemi je zgina,

Razem o byt walczą, razem umierają.

 

Gdy w Ogrodach Rajskich chociaż raz się znajdziesz,

Przyniesiesz na skrzydłach miłości nasienie,

Nigdzie indziej, nigdy szczęśliwa nie będziesz,

Póki tam nie wrosną trwale jej korzenie.

 

W miarę jak zbliżał się do końca pieśni, uścisk Des słabł, aż do momentu, gdy przy ostatniej zwrotce zupełnie puściła lutnię a jej dłoń opadła bezwładnie na brzuch Spira. On natomiast, patrząc w gwiazdy, rozmyślał jeszcze przez chwilę i również zasnął.