Powrót

Rozdział 2

 

Konczus otworzył jedno oko. Bardzo lubił tak robić, szczególnie, gdy w jego pokoju pojawiała się nowa biopokojówka. Ta była nowa i podobnie jak poprzednie kręciła się zdezorientowana w miejscu, nie wiedząc, czy Konczus ciągle jeszcze śpi, czy już się obudził. Postanowił nie męczyć jej zbyt długo i po chwili otworzył drugie oko. Przystanęła i w oczekiwaniu opuściła przednie macki. Wyglądało to tak, jakby odetchnęła z ulgą.

Wstał, rozejrzał się po pokoju i z radością stwierdził, że oto nadchodzi kolejny piękny dzień, pełen nowych, fascynujących odkryć i trudnych decyzji. Bardzo lubił trudne decyzje, szczególnie, gdy musiał je podejmować ktoś inny. On sam stronił od zajmowania jakiegokolwiek stanowiska, poprzestając na obserwacjach.

Już od bardzo dawna jego porannym obowiązkiem było budzenie pozostałych Władców, dlatego, nie zwlekając dłużej, przebrał się w swój roboczy strój i wyszedł przez drzwi, które otworzyły się i zamknęły za nim bezszelestnie. Znalazł się w długim, krętym korytarzu, po którego obu stronach znajdowały się niezliczone wnęki zawierające drzwi prowadzące do pozostałych pokojów Pałacu. Jego pokój znajdował się po wewnętrznej stronie łuku. W oddali dostrzegł chodzącą po suficie biopokojówkę, która niestrudzenie czyściła jakieś ledwo widoczne zacieki. Konczus przez chwilę zastanawiał się, co takiego mogło je utworzyć.

„Precyzja i niezawodność” – tak brzmiało motto firmy posiadającej w Krainie monopol na produkcje biopokojówek – i rzeczywiście widać było, że konskekwentnie go przestrzegają. Każdy z tych robotów nie spoczął póki nie doprowadził przydzielonego mu obszaru do stanu klinicznej czystości. „Dobrze, że nie produkują urządzeń sanitarnych” – pomyślał Konczus i wzdrygnął się na samą myśl o tym, co by się działo w toaletach.

Podszedł do pierwszych drzwi znajdujących się na lewo od jego komnaty. Wyciągnął rękę, by zapukać, gdy nagle odezwały się one zdenerwowanym głosem:

– Dobra, dobra...! Fil jest w środku i już nie śpi. Właź jak chcesz. Tylko nie rób mi więcej siniaków – po czym otworzyły się i Konczus wkroczył do niewielkiej komnaty urządzonej w stylu sprzed kilkudziesięciu lat. Fil od zawsze była konserwatywna.

– Jak się spało? – spytał.

– Mogło być lepiej. Śnił mi się dość dziwny sen. Były tam... drewniane grzyby, które biegały po suficie i krzyczały: „precz z urbanizacją!”. A potem sufit się zawalił i przygniótł wszystkie grzyby, więc przestały biegać i wołać „precz z urbanizacją!”.

– To chyba nie ma za bardzo sensu...

– No raczej nie. Szczególnie, że Antyurbaniści wymarli jakieś pół tysiąca lat temu.

– Chociaż... niektórzy ich potomkowie przystosowali się i żyją wśród nas. Skąd wiesz, czy twój sen nie jest zapowiedzią wielkich zmian? – zapytał z uśmiechem.

– Nie denerwuj mnie!!

Wyszedł śmiejąc się przez drzwi, które otworzyły się przed nim szybko, w obawie, czy przypadkiem nie zechce ich znowu zdzielić pięścią. Problemem większości drzwi na świecie było bowiem ciągłe walenie w nie pięściami przez osoby próbujące dostać się do środka lub wyjść na zewnątrz, podczas gdy wystarczyło jedynie powiedzieć im o swoich zamiarach. Czasami trudno było określić gdzie jest środek a gdzie zewnętrze, ale to już nikogo nie obchodziło.

Konczus skierował się do następnych drzwi, które otworzyły się przed nim bez chwili wahania. Wszedł do pomieszczenia, w którym na łóżku leżał wielki brodaty mężczyzna.

– Witaj, Pysiu! – powiedział Konczus. Pysio jednak kompletnie nie sprawiał wrażenia, jakby w ogóle zauważył czyjeś wejście. Nie drgnął nawet na milimetr.

– Wstawaj śpiochu! – tym razem Pysio ocknął się, bo Konczus wrzasnął mu to prosto do ucha, ciągnąc go jednocześnie za brodę.

– Eee... nie chcę... – ledwo rozbudzony grubas sprawiał wrażenie bardzo niezadowolonego z powodu zaistniałej sytuacji. Niedoświadczony obserwator mógłby przypuszczać,  że Pysio za chwilę się rozpłacze.

– Nie marudź, tylko wstawaj. Przed tobą mnóstwo pracy... jak zwykle. – dodał na pocieszenie Konczus i wyszedł. Obudzenie Neta, bo tak formalnie miał na imię Pysio, było jego najtrudniejszym zadaniem. Przy nim budzenie pozostałych Władców było bułką z masłem. Może dlatego, że poza Fil, należał do nich jeszcze tylko Mentat, który sypiał tak słabo, że budziło go przełknięcie śliny.

– Tak, wiem... – usłyszał szorstki głos, gdy tylko przełknął ślinę po przekroczeniu trzeciego progu.

 

Po obudzeniu całej trójki, Konczus wyszedł na przechadzkę, którą zwykł był odbywać codziennie o poranku. Jedne z zewnętrznych drzwi korytarza nie prowadziły do żadnej komnaty, tylko na zewnątrz pałacu. Właśnie z nich skorzystał i znalazł się na wielkim dziedzińcu. Był to rynek, na którym od czasu do czasu gromadziła się bogatsza ludność miasta, by wysłuchać woli Władców przemawiających okazjonalnie z tarasu umieszczonego  na dachu pałacu. Ostatnimi czasy, takie spotkania zdarzały się coraz rzadziej.

Cała ludność Krainy mieszkała w tym mieście. Liczyło ono sobie około dwustu trzydziestu milionów mieszkańców i miało powierzchnię szesnastu tysięcy kilometrów kwadratowych. Kiedyś była to tylko duża wioska zbudowana z drewnianych domków, ale kto (poza Konczusem) pamiętał te stare dzieje?

W miarę upływu czasu drewno zmieniło się w beton, a domki wrosły głęboko w ziemię i zrosły ze sobą, tworząc coś w rodzaju grubej na około kilometr skorupy, okrywającej pierwotną ziemię. Na samym dnie tego tworu znajdowały się ściśle tajne laboratoria a powyżej nich zaawansowane technologicznie zakłady przemysłowe. Jeszcze wyżej zostały umiejscowione zwykłe zakłady przemysłu codziennego i biura usługowe, a od stu metrów aż do powierzchni mieszkali zwykli mieszkańcy Krainy.

Oczywiście nie wszędzie tak było. Na obrzeżach miasta jego grubość znacznie malała, płynnie przechodząc w stan, w którym można było stąpać po powierzchni ziemi nie mając nad sobą sufitu, który jednocześnie byłby dla innych podłogą. Niestety, z powodu stale zwiększającej się populacji obrzeża te nie były miejscem spokojnym, gdyż ciągle prowadzono tam prace mające na celu zwiększenie ilości mieszkań oraz miejsc pracy.

Konczus bardzo nie lubił wszechotaczającego go betonu. Razem z pozostałymi Władcami postanowili przyznać bardzo duże fundusze naukowcom prowadzącym badania nad zimną fuzją jądrową, która umożliwiłaby uzyskanie dowolnego pierwiastka chemicznego z każdego innego. Mając taką możliwość pozamienialiby ten beton w węgiel i azot i ożywili martwe ściany. Niestety w Krainie panował niedobór substancji organicznych, a prace nad fuzją jądrową trwały już od paru ładnych stuleci i ich końca zupełnie nie było widać.

Rozmyślał tak idąc wzdłuż zakręcającej w lewo ściany pałacu, gdy nagle wyłoniła się zza niej drobna postać. Stała oparta plecami o mur i obserwowała znajdującą się po drugiej stronie placu rezydencję jednego z magnackich rodów. W pewnym momencie, prawdopodobnie usłyszawszy kroki, odwróciła głowę w kierunku Konczusa i podbiegła do niego.

– Słyszałeś najnowsze plotki? – spytała.

– Nie. Coś się stało?

– Podobno bracia Fud przeszli na luddyzm.

– Żartujesz?!

– Jak słowo daję! Wywalili z zakładów tysiąc siedemset robotów.

– To jeszcze nic nie znaczy. Mogli to zrobić chociażby dlatego, że były przestarzałe... lub na prośbę jakiegoś gubernatora mającego problem z bezrobociem...

– Tak myślisz? A jak wytłumaczysz to, że żona Esena wybiegła wczoraj z gabinetu prezesów drąc się na całe gardło: „pieprz się, ty jebany luddysto!”?

– Fakt. To już coś znaczy.

– Zrobicie coś z tym?

– Nie. Przynajmniej na razie. Jak chcą się męczyć, to ich sprawa. W każdym razie dzięki za informacje – powiedział Konczus i, obserwowany z niesmakiem przez swojego informatora, ruszył dalej wzdłuż muru. Przez chwilę patrzył na rysującą się w oddali okazałą rezydencję, od której wcześniej nie mógł oderwać wzroku jego rozmówca. Bracia Fud byli znanymi i poważanymi przemysłowcami zajmującymi się produkcją energii elektrycznej. Była to oczywiście bardzo ważna gałąź gospodarki, jednak na szczęście nie mieli w niej monopolu i zawsze można ich było odsunąć od zajmowanych stanowisk. Na tym właśnie polegała dyktatura oświecona od zawsze panująca w Krainie. Władcy rozważali, co będzie lepsze dla państwa jako osobnego organizmu a nie jako sumy jednostek i takie podejmowali decyzje.

Luddyzm szerzący się od jakiegoś czasu w Krainie, polegał na odsuwaniu od pracy maszyn i zastępowaniu ich zwykłymi robotnikami. Była to filozofia stanowiąca reakcję na zwiększające się możliwości techniki. Mimo że w Krainie miała już miliony wyznawców, Konczus nie przejmował się nią zbytnio. Razem z pozostałymi Władcami doszli do wniosku, że jest to zwykła reakcja na przemiany, którą opisano w modelu zwanym „Teorią Spirali”. Była to młoda, ale powszechnie uznawana teoria rozwoju układów dynamicznych. Na podstawie jej twierdzeń Władcy stwierdzili, że luddyzm jest konieczny po to, by mieszkańcy Krainy poznali zalety i wady postępu technologicznego, zrozumieli go i świadomie wybrali jako drogę ku lepszej przyszłości.

Zastanawiając się nad tym Konczus obszedł dookoła pałac i znów znalazł się przy drzwiach łączących płytę placu z krętym korytarzem. Wszedł do środka i zauważył, że zapanował tam dość duży ruch. Przepychając się między licznymi służącymi przenoszącymi worki, skrzynki, pudła i wiadra, dotarł na drugą stronę okręgu wyznaczonego przez korytarz. Otworzyły się przed nim drzwi do Wielkiej Sali.

– ... do pomyślenia. A wy nie chcecie wysłać im tego z powrotem! – krzyczał Net.

– Zaczekaj, nie możemy działać pochopnie – odparła Fil. Konczus wszedł do dużego, wykładanego marmurami pomieszczenia. Z lewej strony, między kolumnami stało pięć krzeseł. Na środkowym siedziała Fil, a po jej lewej stronie zasiadał Mentat. Pozostałe trzy krzesła były puste. Wokół nich krzątało się wielu służących. Na środku Wielkiej Sali leżał stos odpadków i śmieci, którego operacyjna nazwa brzmiała „prezencik”. Wokół prezencika biegał wymachując rękami Net i ciskał na wszystkie strony przekleństwa.

– Widzisz, co oni robią?! – orbita Neta zmieniła trajektorię, gdy zauważył wejście Konczusa. Pokazał palcem na służących wynoszących pomału prezencik przez duże drzwi znajdujące się naprzeciw Fil i Mentata, którzy posępnie przyglądali się ich żmudnej pracy. – Co my śmietnisko jesteśmy, do jasnej cholery?

– Uspokój się. Wiem, że to niemiłe. Nikt z nas tego nie lubi.

– I dlaczego nic z tym nie zrobimy?

– Na pewno coś zrobimy. Jak zwykle... uspokój się. Fil i Mentat na pewno coś wymyślą – w trakcie rozmowy podeszli do siedzącej posępnie dwójki.

– Co jest? Znowu prezencik? Od kogo? – spytał Konczus.

– Od tych z teleportami. – odparła Fil.

– Śmierć teleportom! Nie lubimy teleportów! Nie potrzebujemy ich – Konczus zdawał się podzielać stanowisko Neta.

– Nie tak zaraz. Mimo wszystko przydają się czasami... Usiądźcie obaj, zamiast się wydurniać – Konczus i Net posłusznie wykonali polecenie.

– Postanowiliśmy, że wyślemy do teleporciaków ostrzeżenie... – zaczął mówić milczący do tej pory Mentat. Nie skończył jednak, gdyż do Fil podbiegł jeden ze służących.

– Gubernator Leg chce się z wami widzieć – powiedział.

– Niech wejdzie. Załatwimy go szybko i zajmiemy się prezencikiem, dobrze? – ostatnie pytanie skierowane było do Mentata, na co ten pokiwał z aprobatą głową. Wejściem, którym służący pozbywali się prezenciku na salę wszedł grupy jegomość. Podszedł do siedzących Władców i stanął w milczeniu.

– Co was sprowadza? – spytała Fil.

– Brak funduszy – odparł bez ogródek gubernator Leg. – Chciałem wprowadzić pewne ulepszenia do naszej administracji, a do tego niestety potrzeba dodatkowej energii.

– Dużo wam potrzeba?

– Dokonałem wstępnych kalkulacji... i wychodzi na to, że równowartość około trzydziestu ton.

– Masz szczęście. Akurat tak się składa, że mamy trochę rezerwy. Zostaniesz dodany do listy oczekujących.

– Dziękuję bardzo – powiedział gubernator i w niezręcznych ukłonach opuścił Wielką Salę. Zaraz za nim wyszedł służący, by poinformować zarządcę budżetu o podjętych decyzjach.

 

Ludność Krainy miała bardzo wysoki współczynnik świadomości społecznej. Nauczeni doświadczeniami swoich przodków Krajanie starali się być możliwie jak najbardziej uczciwi, nie kraść i gospodarnie zarządzać powierzanymi im funduszami. Oszczędzało to wielu problemów. Na przykład, uczciwy człowiek nie ryzykował, że zostanie zamknięty w zakładzie dla umysłowo chorych, co było gorąco popierane przez Władców, którzy niszczyli w ten sposób indywidualizm przestępców. Poza tym spadek przestępczości pozwolił zaoszczędzić znaczne ilości energii, które wcześniej rozdysponowywane były na policję i wszelkiego rodzaju siły porządkowe. Ową energię można było przeznaczyć na tworzenie miejsc pracy dla byłych recydywistów. Dzięki temu żyło się wszystkim o wiele wygodniej i bezpieczniej.

Tak wyglądała oficjalna wersja sprawy bezpieczeństwa publicznego, od młodości wpajana szarym mieszkańcom Krainy. Nie zawierała ona informacji na temat Tajnej Policji, mającej na celu stałe monitorowanie społeczeństwa oraz jej Oddziału Specjalnego składającego się ze specjalnie spreparowanych agentów, pół ludzi, pół robotów. Indywidua te specjalizowały się w mordowaniu, porwaniach i innych nietypowych działaniach potrzebnych w każdym szanującym się państwie. Służby te sprawdzały się nad wyraz dobrze i rzeczywisty poziom drobnej przestępczości był w krainie bardzo niski. Niestety dotyczyło to wyłącznie drobnej przestępczości.

Wyższe instytucje państwowe były jednak przeważnie krystalicznie czyste, a to za sprawą umiejętnego doboru kadry. Dlatego właśnie Fil bez wahania przyznawała gubernatorom dotacje. Wiedziała, że gdyby nie była im ona naprawdę potrzebna, nie przychodziliby po nią. Zresztą, jeżeli tylko któryś spróbowałby zagarnąć ją dla siebie, od razu znalazłby się jakiś porządny obywatel, który by na niego doniósł. Poza tym trzydzieści ton nie stanowiło bardzo dużej kwoty, jak na budżet Krainy. Tona była to najmocniej stojąca waluta, której jednostka odpowiadała dokładnie jednej tonie substancji organicznych. Inną powszechną w Krainie walutą była kilowatogodzina. W momencie, w którym Leg poprosił o swoją dotację wartość jednej tony wynosiła około miliona trzystu tysięcy kilowatogodzin.

Ponadto powszechnie stosowaną pomiędzy gubernatorami walutą były robale. Robal oznaczał jednego mieszkańca zamieszkującego terytorium danej guberni. Różnica pomiędzy tą walutą a pozostałymi polegała na tym, że każdy wolał mieć pięć ton lub kilowatów niż trzy, a robali lepiej było nie mieć wcale.

– Postanowiliśmy, że wyślemy do teleporciaków ostrzeżenie – podjął Mentat. – niby nic wielkiego, ale mamy z Fil nadzieję, że to zrozumieją i sytuacja się nie powtórzy.

– A ja jestem święta Klementyna – powiedział Net.

– W każdym razie zobaczymy. Jeżeli ciągle będą się nam naprzykrzać, to podziękujemy im – dodała Fil.

– Mam nadzieję – odparł Net.

– Przygotujcie bryłkę – powiedziała Fil do stojącego najbliżej służącego. – Czy to nie jest już pora obiadowa? – zwróciła się do Mentata.

– W rzeczy samej – odparł.

– W takim razie chodźmy jeść.

 

„Mieszkańcy Krainy zaspokajali potrzeby swoich organizmów na surowce energetyczne i budulcowe na dwa sposoby. Pierwszy z nich, znany był pod nazwą »szamanie«. Szamanie polegało na napełnianiu wklęsłego naczynia specjalną papką, a następnie stopniowym przenoszeniu tej papki do ust, za pomocą mniejszego wklęsłego naczynia, i połykaniu. Papkę ową tworzono w specjalnych automatach, które umożliwiały ustawienie jej gęstości, temperatury, smaku, zawartości mikroelementów oraz wielu innych właściwości. Była to niestety metoda dość czasochłonna, gdyż równocześnie z przenoszeniem papki nie dawało się wykonywać wielu innych czynności.

Mimo poparcia udzielonego przez Władców »szamaniu«, upowszechniła się druga metoda znana powszechnie pod nazwą »ssanie«. Była ona co prawda mniej zdrowa dla organizmu niż »szamanie«, ale za to pozwalała zaoszczędzić wiele czasu. Osobnik stosujący »ssanie« podłączał się do przenośnej kroplówki, która dostarczała mu wszystkich potrzebnych substancji prosto do krwi. Wystarczyło codziennie wymienić pojemnik z cieczą odżywiającą, by być najedzonym. Lekarze zalecali by osoby stosujące »ssanie«, przynajmniej raz w tygodniu »szamały«, w celu zachowania sprawności żołądka.” – fragment z „Jak się kiedyś żyło...” Jasza Długonia.

 

Po obfitym, choć niezbyt urozmaiconym posiłku Władcy udali się z powrotem do Wielkiej Sali, gdzie służący uporali się już z prezencikiem. Zamiast niej na środku leżał sześcian o boku długości jednego metra, zrobiony w całości z żelazobetonu. To właśnie była bryłka.

– Do dzieła – powiedziała Fil do Neta. Podczas, gdy pozostali Władcy zasiadali na krzesłach, on stanął naprzeciw bryłki, zamknął na chwilę oczy, a gdy je otworzył, wokół jego prawej ręki pojawiła się niebieska poświata. Wyciągnął dłoń w kierunku bryłki, która także zaczęła emitować błękitne promienie. Nagle szybka błyskawica połączyła rękę Neta z bryłką, która momentalnie zniknęła, jakby jej materia została wchłonięta przez jego dłoń.

– Plof! – powiedziało powietrze wypełniając próżnię, która pozostała w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się żelazobeton.

– Kolejna bryłka z głowy... – powiedział Mentat, który przyglądał się całemu zajściu melancholijnym wzrokiem. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, zanim Fil odezwała się do niego:

– Hm... pamiętasz może, co opowiadał nam ostatnim razem Sigt?

– Chodzi ci o to źródło?

– Tak. Może by spróbować nawiązać z nimi kontakt. Co proponujesz im wysłać?

– Standardowo... coś dla ciała... i coś dla ducha.

– Przygotujcie dwieście kilo bananów, dwieście litrów gazu i trzy pługi – wyrecytowała bez zastanowienia Fil do najbliższego służącego.

Nie minęło kilka minut, a wejściem z drugiej strony Sali zaczęli wchodzić obładowani tragarze. Nieśli ze sobą skrzynki z bananami i butle z gazem. W pewnym momencie przez drzwi wjechał łazik, z którego wyładowano na podłogę trzy pługi. W Krainie nie korzystano z nich już od bardzo dawna i produkowano je tylko ze względu na możliwość eksportu.

Kiedy wszystko zostało już elegancko ustawione pośrodku Sali, wstał Net i zrobił ze stosem skrzynek, butli i żelastwa to samo, co wcześniej zrobił z bryłką.

– Plof! – usłyszeli wszyscy.

– Teraz pozostaje nam tylko czekać... – powiedział Mentat.

 

W tym samym momencie kapłan osady Fabrów, małych zielonych ludzików, poczuł, że przychodzi transport od kogoś nieznanego. Machnął ręką w stronę wolnego miejsca, które pozostało na niewielkim placyku pośrodku wioski. Z jednego z jego trzech wskazujących palców wystrzelił w tym kierunku czerwony promień.

– Bum! – powiedziało powietrze, które zostało gwałtownie rozepchnięte przez materializujące się przedmioty. W miejscu, w które trafił promień stojący nieopodal Fabrowie zaobserwowali pojawienie się elegancko ułożonego stosu różnych dziwnych przedmiotów.

– Lazło przelukać! [Podejdź proszę i obejrzyj, co przyszło.][1] – powiedział kapłan do stojącego nieopodal gapia. Ten z ociąganiem podszedł do stosu i ze znajdującej się najbliżej niego skrzynki wyjął długi, zakręcony, żółty przedmiot.

– Żarło...? [Czy to przypadkiem nie jest coś do jedzenia?] – spytał się kapłana wyciągając dziwny przedmiot w jego stronę. Nieopatrznie ścisnął go trochę za mocno i żółta półpłynna maź wytrysnęła wprost na twarz stojącego nieopodal ochroniarza.

– Buuu...! [Zaraz zginę! Wezwijcie pogotowie...!] – zawył ochroniarz i uciekł z miejsca wypadku. Kapłan odsunął się z obrzydzeniem.

– Nie tykać! [To pewnie jakiś rodzaj broni biologicznej. Lepiej tego nie dotykajcie!] – powiedział. Tymczasem zatrudniony do przejrzenia zawartości transportu gap, zachęcony efektownym początkiem, zaczął szamotać się z butlami z gazem. Próbował przegryźć żelazne ścianki i odkręcić denko, ale żadna z tych czynności nie została uwieńczona sukcesem.

– Ni grzyba. [Niestety, nie jestem w stanie sprawdzić, co jest w środku.] – powiedział.

– Dawaj z gnata. [Spróbuj posłużyć się pistoletem laserowym.] – odparł kapłan i wręczył mu krótką metalową rurkę. W miejscu, w którym ciemnoniebieski świetlny promień wydobywający się z rurki zetknął się z metalowym pojemnikiem, buchnął kilkumetrowy płomień, momentalnie topiąc plastikową instalację stojących nieopodal pługów. Operator metalowej rurki odskoczył oparzony.

– He! Hardkor! [Widzę, że jest to jakaś wysoce energetyczna substancja! Bardzo dobrze!] – kapłan zaczął podskakiwać z radości.

 

– Nie!... nie zniosę dwóch porażek jednego dnia! – marudził Net. Atmosfera Wielkiej Sali była, delikatnie mówiąc, wisielcza.

– Daj im szansę – powiedział Konczus.

– Nie wszyscy są tak, jak ty w gorącej wodzie kąpani – dodał Mentat. W jego ustach zabrzmiało to naprawdę lodowato. Net uspokoił się na chwilę.

– Może tymczasem zastanowimy się nad jakimiś wewnętrznymi problemami? – spytała Fil.

– Czekajcie! Coś mam!... – wykrzyknął Net. – Zaraz będę miał połączenie! – zamknął oczy. Zapadła głęboka cisza. Wszyscy patrzyli na niego, a on przez chwilę siedział bez ruchu a następnie wyprostował gwałtownie rękę, z której wystrzelił niebieski promień.

– Bum! – na środku Wielkiej Sali pojawiła się bezładna sterta. Tłum służących zbiegł się do niej tak szybko, że Władcy nie zdążyli dostrzec żadnych szczegółów.

Rozpoczęła się prezentacja. Polegała ona na tym, że każdy służący wyciągał ze sterty jakiś przedmiot, starał się rozgryźć co to jest, a następnie stawał w kolejce i prezentował swoje znalezisko Władcom, którzy decydowali, co z tym dalej zrobić. Służący uczestniczący w prezentacji musieli przejść specjalne szkolenia, by wiedzieć jak się obchodzić z nieznanymi im przedmiotami i nie zniszczyć ani ich, ani siebie.

Pierwszy podszedł sługa niosący długi, metalowy pręt, z jednej strony zakończony trójnogiem, z drugiej sześcioma ramionami wyglądającymi jak szkielet parasola. Do końca każdego ramienia, za pomocą przezroczystej żyłki, przytwierdzona była, zrobiona ze sztucznego tworzywa, kulka wielkości pięści.

– Pewnie lampa lub coś do przetwarzania energii. Ewentualnie ozdoba pokojowa. Do laboratorium – powiedział Mentat.

Kolejna prezentacja dotyczyła niewielkiej czarnej skrzynki i również została skierowana do laboratorium. Większość nieznanych przedmiotów tam trafiała, jednak niestety bardzo rzadko zdarzało się, żeby odkryto w nim jakieś wartościowe właściwości badanych obiektów. Najczęściej wycieczka do laboratorium równoważna była z wyrokiem złomowania.

W pewnym momencie przed oczami Władców pojawił się duży metalowy pojemnik. Z jednej strony miał małą, idealnie okrągłą dziurkę, wokół której widoczne były ślady sadzy.

– To przecież nasza butla! – wykrzyknął z radością Net. – Ciekawe, co z nią zrobili...

– Nie wiem, ale nieważne – rzekła uradowana Fil. – Przynajmniej wiemy już, czego chcą.

– Tylko że my jeszcze nie wiemy, czego chcemy – ostudził atmosferę Mentat.

Po następnych kilku prezentacjach, których przedmioty zostały skierowane do laboratorium, pojawił się...

– Kartofel! Przecież to kartofel...! – Net nie mógł opanować podniecenia.

– W takim razie będziemy wymieniać gaz na kartofle.

W tym samym momencie drzwi prowadzące do krętego korytarza otworzyły się i stanął w nich Sigt – piąty i ostatni z Władców.

– Mamy gościa – zauważył bystro Konczus.

– To chyba oznacza koniec pracy na dzisiaj – dodał Mentat.

– Przygotujcie nam na jutro tysiąc litrów gazu – zwróciła się Fil do najbliższego służącego. – Idziemy.

Całą piątką wyszli na korytarz i skierowali się w prawo.

– Co tam? Wyspałeś się brachu? – Net klepnął Sigta przyjacielsko po plecach. Sigt jednak nie był z tego zbytnio zadowolony, ponieważ przyjacielskie klepnięcie Neta dla ważącego cztery razy mniej Sigta było niczym straszliwy cios, który będzie dawał o sobie znać w postaci siniaków przez najbliższe trzy dni.

– Na pewno się nie wyśpię, jeżeli dalej będziesz obijał mi kości.

– Ej... to było tylko przyjacielskie klepnięcie...

– Ja myślę, że marudzisz. Choćby nawet Net był mistrzem sumo, to nie byłby w stanie zrobić Ci krzywdy – zwrócił się Konczus do Sigta.

– Ja? Mistrzem sumo? Skąd ten pomysł? – Net wyglądał na bardzo zdziwionego.

– Ech... wiem, że z natury nie jesteście w stanie zachowywać się poważnie... ale spróbujcie chociaż raz! Dla mnie! Proooszę... – powiedziała z ironią Fil. Tymczasem grupka doszła do drzwi, które prawie niczym nie różniły się od dziesiątek pozostałych, znajdujących się w krętym korytarzu. Weszli do środka.

Znaleźli się w niewielkim, ciemnym pomieszczeniu bez okien, którego wystrój bardzo przypominał gabinet psychoanalityka. Pośrodku stał okrągły stół otoczony pięcioma krzesłami, a pod ścianami stały fotele i komfortowe leżanki umożliwiające zrelaksowanie się w chwilach stresu. Była to Sala Obrad. Władcy zajęli miejsca przy stole.

– Może najpierw wy opowiedzcie co się dziś działo, bo ja zdążę się jeszcze nagadać – oznajmił Sigt.

– O! Czyżby przyśniło ci się coś ciekawego? – zainteresował się Konczus.

– Tak. Być może was to zaintryguje... Ale to później. Mówcie.

– To był zwyczajny dzień – odparł Konczus. – Dostaliśmy prezencik od teleporciaków...

– Z tymi teleporciakami to się chyba źle skończy – skomentował Sigt.

– ...i nawiązaliśmy nowy kontakt.

– Żeby się tylko zorientowali, czego nam trzeba!...

– A pamiętacie, jak kiedyś wysyłaliśmy nasze profesjonalne światłowody? Goście używali ich jako uszczelek do okien i przysyłali nam w zamian drewniane skrzynki, których my używaliśmy jako pojemników na papier. A później okazało się, że to są fotoogniwa! – wtrącił śmiejąc się Konczus. Fil spojrzała na niego z niesmakiem i Konczus momentalnie przestał się śmiać.

– Dowiedziałem się jeszcze, że bracia Fud przeszli na luddyzm – dodał.

– Ich sprawa – odparła Fil.

– Rozważam wprowadzenie nowych strategii propagandowych – wtrącił nieśmiało Mentat.

– Ale to tylko w ostateczności? – spytała Fil.

– W ostateczności będziemy musieli wznowić działanie jawnej policji. Na szczęście jeszcze wiele brakuje, by tak desperacki krok stał się konieczny... Natomiast teraz może niech Sigt opowie nam co dzisiaj zobaczył.

– Miałem dwa sny. Pozwolicie, że najpierw opowiem wam ten drugi, bo był o wiele krótszy i raczej nie miał żadnego związku z pierwszym – zaczął Sigt.

– Mów – zachęciła go Fil.

– Śnił mi się – kontynuował – świat małych zielonych ludzików. Właśnie przyszła do nich dostawa i dokonywali prezentacji. W dostawie były trzy rodzaje towarów: banany w skrzynkach, butle z jakąś wybuchową substancją i takie dziwne urządzenia, co do których nie miałem pewności... chyba świdry do wierceń geologicznych...

– Pługi – uświadomił go Konczus.

– Może i pługi... w każdym razie banany chyba im się nie spodobały, a pługi niechcący rozwalili. Zauważyłem natomiast, że zainteresowali się butlami...

– To nasz gaz fosforowy.

– ... i w tym momencie sen się urwał – zakończył swoją krótką opowieść Sigt.

– To oznacza, że dobrze zgadliśmy. Jutro będziemy wysyłać gaz – powiedziała Fil.

– W zamian za co? – spytał Sigt.

– Kartofle.

– Dobry ziemniak nie jest zły... – zauważył filozoficznie Sigt. Zapadło milczenie. Konczus przez chwilę starał się wyobrazić sobie dobrego ziemniaka, który jest jednocześnie złym ziemniakiem. Doszedł do wniosku, że wszystkie ziemniaki spełniają te dwa warunki.

– No dobrze. Opowiedz nam teraz swój pierwszy sen – podjęła Fil po chwili ciszy.

– Wydaje mi się, że to był sen z kategorii tych, które są czymś więcej, niż tylko odbiciem rzeczywistości... Zastanawiałem się nawet nad nim, ale nie doszedłem do żadnych głębszych wniosków. Zresztą, sami posłuchajcie...

W tym momencie Sigt zaczął opowiadać. Opowiadał o tym, jak spotkał na stoku góry stado kóz i jak zorientował się, że sam jest kozłem. Opowiadał, jak wspinali się ku zamglonemu szczytowi i jakie wypadki spotkały ich podczas wspinaczki. Historia była dość długa i w miarę, jak się w nią zagłębiał, na twarzach pozostałych Władców pojawiało się zainteresowanie i skupienie. Tylko Mentat przez cały czas zachowywał dystans. W chwili, gdy Sigt doszedł do momentu, w którym stado wkraczało w mgłę, Net nie wytrzymał:

– O, kurczę! Chyba wiem, co będzie dalej... – pomylił się jednak, bo wydawało mu się, że po przejściu przez chmurę kozy dotrą do podnóża góry, robiąc tym samym pętlę w przestrzeni i znajdując się na koniec w punkcie, z którego zaczynały.

Sigt natomiast opowiadał dalej i gdy skończył, w Sali Obrad zapanowała konsternacja.

– I co na to powiecie? – spytał z ironicznym uśmieszkiem.

– No... trzeba to przemyśleć... – Fil spojrzała błagalnie na Mentata.

– I mówisz, że byłeś obserwatorem pierwszoosobowym? – skrzywił się Mentat.

– Dokładnie! – odparł śmiejąc się drwiąco Sigt.

– To chyba nic dobrego nie oznacza? – spytał nieśmiało Net.

– Oj... przypomniałem sobie, jak kiedyś śniło ci się, że jesteś bokserem i trenujesz przed walką swojego życia. Trenowałeś stopniowo zwiększając ilość ćwiczeń, ale pewnego dnia zapomniałeś się i cały dzień spędziłeś robiąc brzuszki, pompki na jednej ręce i biegając. W wyniku tego przetrenowałeś się i nie mogłeś w ogóle ćwiczyć przez następny tydzień. Pamiętacie, co się potem stało? – powiedział Konczus.

– Ja pamiętam – odparła Fil.

– Ale ja nie... – powiedział Net.

– Kilka dni później mieliśmy awarię w elektrowni jądrowej i z powodu skażenia musieliśmy się na prawie dwieście lat wynieść na pustynię.

– A, rzeczywiście! Pamiętam!

– Jak mogłeś zapomnieć coś takiego? – spytał Mentat.

– No... to było z tysiąc lat temu...

– Pięć tysięcy siedemset czterdzieści dwa lata temu – powiedział chłodno Konczus.

– No dobrze... przepraszam... – zakończył Net.

– Zamiast kłócić się o bzdety, zastanówmy się lepiej nad poważniejszym problemem. Co może oznaczać dzisiejsza wizja Sigta? – powiedziała Fil.

– Ostatnim razem doszliśmy do wniosku, że sny z obserwatorem trzecioosobowym dotyczą zewnętrza, a z pierwszoosobowym naszych wewnętrznych problemów – podjął Mentat.

– Zgadza się – odpowiedział Konczus.

– Biorąc pod uwagę nasze wcześniejsze doświadczenia dotyczące tego typu snów oraz fakt, że Sigtowi śniła się własna śmierć... wiecie do czego zmierzam?

– Tak...

– Być może zbliża się koniec Krainy...

 

„Koniec Krainy? Jak można sobie coś takiego wyobrazić? Czego tak właściwie będzie on dotyczył? Cały nasz świat zostanie zdmuchnięty, zniknie razem z Ziemią, niebem i Słońcem? A może koniec dotyczyć będzie tylko życia? Jeżeli tak, to zginą wszyscy, czy tylko zwykli mieszkańcy Krainy? A może właśnie tylko Władcy? I dlaczego mieliby zginąć? Czeka nas jakiś kataklizm?” – myśli te ciągle towarzyszyły Konczusowi, gdy znalazł się sam w swoim pokoju.

Dawno temu, pod wpływem mrocznych wizji Sigta, Władcy doszli do wniosku, że na pewno kiedyś ich coś takiego spotka. Tamta rozmowa odbyła się jednak bardzo dawno temu i nie pod wpływem tak poważnych przesłanek, jak dzisiejsze. Zakończyła się wnioskiem, że i tak nic na to nie poradzą, więc lepiej się nad tym nie zastanawiać. „To był wielki błąd! Trzeba się było zastanawiać! Może gdybyśmy wtedy coś wymyślili, nie musielibyśmy teraz w panice szukać pomocy u Wyroczni.”

Konczus uświadomił sobie, że od zawsze ich życie sprowadzało się do patrzenia w przyszłość. Dlaczego wymieniali się towarami z innymi, używając specjalnych zdolności Neta? Po co stanowili prawa i przyznawali fundusze na badania? To wszystko miało swój cel: zapewnić lepsze bytowanie społeczeństwu zamieszkującemu Krainę, zapewnić im lepszą przyszłość.

I właśnie tej przyszłości nagle zabrakło. Po co iść tunelem, jeżeli światełko na końcu to tylko lampa oświetlająca napis „PRZEJŚCIA DALEJ NIE MA”?

 

Fil natomiast nie bardzo wierzyła w koniec. „Wiem, jak wytłumaczyć zakończenie snu Sigta. Niedługo staniemy przed wyborem. W najbliższych dniach będziemy musieli podjąć decyzje, które wpłyną na to, czy ów koniec nastanie, czy nie. Pewnie okaże się, że są jakieś nowe możliwości i jeżeli tylko będziemy umieli je wykorzystać, to nasz świat będzie trwał wiecznie...”.

Przypomniała sobie, jak Mentat i Konczus bawili się z nią kiedyś w dość prymitywną grę. Polegała ona na ciągłym zadawaniu pytania „dlaczego?”. Gdy podjęła jakąś decyzję, na przykład o imporcie szklanej waty, oni pytali się jej:

– Dlaczego?

– Żeby w domach było ciepło – odpowiadała.

– A po co w domach ma być ciepło? – pytali.

– Żeby mieszkańcom Krainy wygodniej się żyło, gdy nadejdą mrozy.

– Dlaczego chcesz, żeby im się wygodniej żyło?

I tak w kółko.

– Dlaczego chcesz, żeby nasz świat trwał wiecznie?

– Bo tak! – nie znosiła tego.

„Najpierw musimy się dowiedzieć, co ten koniec naprawdę oznacza.” – Fil nie lubiła Wyroczni, ale rozumiała, że wizyta u nich jest konieczna. „Ciekawe, czy pozostałe szczegóły z tego snu Sigta coś znaczą...”

 

„Dobrze chociaż, że nie jest to wszystko tak do końca jednoznaczne” – pomyślał Sigt na chwilę przed zaśnięciem. „Może nie jest z nami tak źle, jak się wydaje na pierwszy rzut oka”.

Zasnął. Śnił mu się świat zamieszkany przez malutkie organizmy zwane Łańcuszkami. Łańcuszki nie umiały robić nic poza rozmnażaniem się i budowaniem. Każdy z nich budował wokół siebie wielką narośl, która umożliwiała mu wykonywanie czynności takich jak poruszanie się lub obserwacja innych Łańcuszków. Ten Łańcuszek, który zbudował lepszą narośl, miał większe szanse spotkać się z innym i rozmnożyć.

 

 „A więc nasz czas jest skończony. Nie będziemy mogli wiecznie rządzić w Krainie. Dlatego właśnie musimy poradzić się Wyroczni. Może one wiedzą coś, czego my nie wiedzieliśmy, co umożliwi nam postawienie nowych założeń dla rozwoju naszego państwa.” – Mentat był o tym święcie przekonany.

 

Net zasnął zmartwiony, że teleporciaki przysłały mu prezencik.

 

 

 


 
[1] Ze względu na dobro Czytelnika, w nawiasach kwadratowych będę zamieszczał tłumaczenia fabrańskich wypowiedzi. [przyp. aut.]