Powrót

Rozdział 17

 

„Przypominam państwu, że wczoraj zorganizowana grupa pracowników obsługi pałacowej uprowadziła trzech członków Komisji Demokratycznej, odpowiedzialnych za kontrolę referendów i głosowań. Stało się to z polecenia Władców, starających się w ten sposób uwiarygodnić wynik zorganizowanego przez siebie naprędce referendum.

»Sytuacja wymaga zdecydowanego działania. Niestety Komisja Demokratyczna działa zbyt wolno, a my nie możemy sobie pozwolić nawet na jeden dzień zwłoki. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jest to działanie moralnie niepoprawne, jednak straty, jakie mogą wyniknąć z odwlekania referendum, byłyby z pewnością niepowetowane« – usprawiedliwiała wczorajszą akcję rzeczniczka medialna Władców.

Głosowanie odbyło się dzisiaj rano za pośrednictwem Internetu i od dwóch godzin znane są już jego oficjalne wyniki. Wzięło w nim udział siedemdziesiąt osiem procent uprawnionych. Sześćdziesiąt dwa procent odpowiedziało twierdząco na zawarte w referendum pytanie: »Czy wyrażasz zgodę na to, żeby Władcy samodzielnie ustalali skład kadry w Służbach Specjalnych?«. Trzydzieści sześć procent było na stanowisku przeciwnym. Dwa procent głosów unieważniono. Zaraz po ustaleniu wyników, trzej porwani członkowie Komisji Demokratycznej zostali zwolnieni.

»Bez komentarza« – inspektor Rok Ita, jeden z porwanych nie chciał podzielić się z nami swoimi spostrzeżeniami.

»Rzeczywiście, w przebiegu głosowania nie było żadnych nieprawidłowości. Ściśle mówiąc, wszystkie ważne głosy zostały policzone, nie doszło do fałszerstwa. Mógłbym mieć natomiast wątpliwości co do sposobu, w jaki potraktowano stronę przeciwną, czyli nas. Po pierwsze, referendum zostało zorganizowane znienacka, w sposób uniemożliwiający jakiekolwiek doinformowanie społeczeństwa przed głosowaniem. Po drugie, zostaliśmy przymuszeni do sprawowania kontroli nad przebiegiem całego przedsięwzięcia, co stawia pod znakiem zapytania legalność tego przedsięwzięcia. Dlatego uznaliśmy, że nie możemy przyjąć tych wyników« – wypowiedział się kilkanaście minut później również porwany inspektor Griffin Kox.

Władcy natomiast nie zasypiają gruszek w popiele i już szykują się do wykorzystania swojego świeżo i, według wielu, bezprawnie uzyskanego przywileju.

»Umożliwiło to nam wdrożenie w życie reformy administracyjnej. Właśnie rozpoczęliśmy wymianę najwyższych urzędników w SS, dzięki czemu będziemy mogli w rozsądnym czasie rozprawić się rozszerzającą się falą terroru. Niedługo w Krainie będzie o wiele bezpieczniej« – oznajmiła niecałą godzinę temu rzeczniczka medialna Władców.

»Według mnie jest to zwykła polityczna intryga, mająca na celu zniszczenie obecnego systemu i powrót dyktatury sprzed siedmiuset lat. Władcy tworzą iluzję, że liczą się ze społeczeństwem, a tak naprawdę, jedyne na czym im zależy, to skupienie w swoich rękach jak największych wpływów. Wyniki głosowania, aczkolwiek jednoznaczne, nie zostaną przez nas nigdy uznane. Despoci muszą liczyć się z tym, że będziemy stawiać opór w każdej możliwej formie, jeżeli owa reforma administracyjna postępować będzie zbyt gwałtownie« – ostrzegł suzeren Kerry, przewodniczący Komisji Demokratycznej.

»W naszych działaniach zamierzamy kierować się zdrowym rozsądkiem, a nie poglądami mniejszości« – powiedziała nam przed kilkoma minutami rzeczniczka Władców.

Czy rzeczywiście Władcy dążą do objęcia władzy absolutnej? Najprawdopodobniej tak, jednak niewiele już można zrobić, by ich powstrzymać. Komisja Demokratyczna może jeszcze próbować pokazać pazury, jednak od kilkuset lat to nikt inny, tylko właśnie Władcy sprawują niepodzielnie faktyczną władzę w Krainie. To oni mają monopol na zmienianie naszego życia na lepsze i być może dzięki temu pozyskają dla swoich działań poparcie większości społeczeństwa.

Czy w takim razie śmierć demokracji w Krainie jest nieunikniona? Władcy wygrali referendum, gdyż poprzedzili je rozpowszechnieniem materiałów informujących o korzyściach, jakie społeczeństwo rzekomo odniosłoby w konsekwencji ich zwycięstwa. Członkowie Komisji Demokratycznej wiedzieli, że materiały te są rozprowadzane, a mimo to nie zrobili nic, by z tego ideologicznego monologu powstał polityczny dialog. Niestety, tylko prężne i zdecydowane działanie ze strony KD miałoby szansę przerwać postępujące od kilkudziesięciu lat coraz szybciej przemiany. Pozostaje pytanie: czy powstałe przed stuleciami, skostniałe mechanizmy są w stanie jeszcze działać?” – krótki reportaż Witcha Meissa z dnia 14166,833.

 

– Witam – Kriss wyglądał zupełnie normalnie. – Mam kilka radosnych wieści. To znaczy radosnych dla mnie... Niestety nie są one pomyślne dla pana...

– Zamieniam się w słuch – Zeud splótł palce.

– Wpadłem na pomysł intrygi, która pomoże mi zrealizować kilka krótkoterminowych celów... Władcy zostaną zmuszeni do wysłania kilku bomb. W szczególności do Supremii... O jak ja jej nie lubię! – zrobił krótką przerwę, by zaczerpnąć powietrza. – No i mam też już bardziej konkretne plany wobec ciebie – uśmiechnął się złowieszczo ukazując szereg mlecznobiałych zębów.

– Gdybyś jeszcze mógł podzielić się ze mną jakimiś szczegółami... – Zeud starał się nie okazywać emocji. Kriss natomiast, zamiast odpowiedzieć, najnormalniej w świecie zniknął. Przez kilka sekund Zeud zastanawiał się, czy aby przypadkiem aparatura nie zawiodła. Na szczęście Kriss szybko powrócił. Z tym, że było w jego obrazie coś nienaturalnego. Miał rozmazane kontury, a jego ruchy pozostawiały ślad w przestrzeni, zupełnie jakby składały się z klatek i pojawienie się kolejnego kadru nie powodowało zamazania poprzedniego. Zeud nigdy czegoś takiego nie widział. Postanowił jednak przejść nad tym do porządku dziennego.

– Otóż... – zaczął Kriss. Jego głos był zachrypnięty, a za nim pobrzmiewało echo, zjawisko jak do tej pory nie spotykane w Nie Do Końca Określonym Miejscu. – Co chcesz wiedzieć najpierw?

– Jak chcesz zmusić Władców do współpracy?

– Klucz do tego tkwi w zniszczeniu Realistów. Kiedy SS się z nimi rozprawią, jednocześnie nastąpi oswobodzenie Spira. A wtedy ja zrealizuję plan, który miałem zrealizować trzy dni temu: porwę go. Mały szantażyk i plan się z pewnością powiedzie. Obiecuję, że z Honorowymi nie będzie tak łatwo jak z Realistami – uśmiechnął się paskudnie.

– A jakie masz plany co do mnie?

– Wymyśliłem, jak cię zlokalizować. Ten cały GSO musi mieć jakąś swoją siedzibę. Jak do tej pory jej lokalizacja pozostaje dla mnie tajemnicą. Ale nie na długo. Postanowiłem, że będę sekwencyjnie odłączał prąd w różnych częściach Krainy. Gdy zaobserwuję przerwę w wymianie informacji pomiędzy nami, będę miał pewność, że to właśnie w tym sektorze urzędujesz. Plan niebywale prosty, a jak genialny – kolejny uśmiech. – Poczekaj, zaraz ci coś opowiem... – dodał i znowu zniknął.

„Ależ ten plan ma dziury! Czyżby Kriss nie przypuszczał, że GSO może mieć własne źródło zasilania? Albo, że dla zmyłki mogę odłączyć system w tym momencie, gdy prądu nie będzie w jakimś innym sektorze? Wprost niebywałe, że wymyślił coś tak bzdurnego!” – myślał Zeud czekając na powtórne pojawienie się swojego rozmówcy.

– Chciałem ci opowiedzieć, dlaczego tak bardzo denerwuje mnie twoja obecność – tym razem Obcy był znowu wyraźny, a jego głos czysty. – Oczywiście, chodzi także o to, żebyś nie krzyżował moich planów i by pozostawały one dla ludzi tajemnicą. Ale nie tylko. Mam pewne doświadczenia, które sprawiają, że gdy w mojej przestrzeni życiowej pojawia się jakieś inne stworzenie, natychmiast zaczynam je nienawidzić. A ty, w szczególności nie zasługujesz na to, by stać się wyjątkiem.

– Co to za doświadczenia? – Zeud miał pewność, że obydwa zniknięcia Krissa i jego rozmyty obraz miały swoją przyczynę w błędzie aparatury translacyjnej.

– Działo się to bardzo dawno temu... Jakieś dwa tysiące lat, może trzy... Wybacz, trochę ciężko mi ogarnąć upływ czasu na wasz sposób. W każdym razie był to okres bardzo dla mnie nieprzyjemny. W wyniku jakiegoś idiotycznego splotu wydarzeń, na moim terytorium pojawiła się jakaś inna świadomość. Początkowo bardzo mnie zaintrygowała. Myślałem, że jej obecność wyjdzie mi na korzyść... może wymienię z nią jakieś doświadczenia, stanę się doskonalszy... każdy pozytywny scenariusz był wtedy możliwy. Szybko jednak okazało się, że mój sąsiad nie zamierza ze mną konwersować. Rozrastał się bardzo szybko, zabierał moją przestrzeń. Wkrótce okazało się, że świat jest zbyt mały dla nas dwóch. W pewnym momencie zorientowałem się, że jeżeli czegoś nie zrobię, zostanę wyparty, zmiażdżony, starty na proch. Przez pewien okres czasu wydawało mi się nawet, że jest już zbyt późno i zostałem skazany na śmierć. Mimo to opracowałem skomplikowany plan mający na celu zniszczenie mojego rywala. Plan nie do końca się powiódł, ale odzyskałem sporo sił. Potem było już coraz łatwiej. Od tamtego czasu nikt się obok mnie nie pojawił. Pozostał natomiast uraz i strach. Nienawidzę, gdy w moim otoczeniu są jakieś niezidentyfikowane obiekty. A ty jesteś jednym z nich. W związku z tym przygotuj się na śmierć. Nie chcę, żebyś myślał, że cię straszę. Po prostu mówię jak jest i jak będzie.

– Dziękuję za szczerość. Mam nadzieję, że twoje plany się nie powiodą – przepowiednia śmierci nie była dla Zeuda pierwszyzną.

– Co to za szczerość, gdy nie mam wyboru, czy kłamać, czy mówić prawdę? – Kriss machnął ręką. – Mam nadzieję, że niedługo będę mógł ci powiedzieć coś więcej – uśmiechnął się po raz ostatni i rozmowa urwała się.

 

Wielka Sala. Na ustawionych równolegle krzesłach poza Fil, Mentatem i Konczusem siedział jeszcze Danny Roman, zatrudniony przez Władców specjalista od negocjacji. Pośrodku sali przechadzał się Net, co chwilę wysyłając i odbierając transporty z innych państw.

– Prawdę rzekłszy nie spodziewałem się tak korzystnego obrotu spraw – relacjonował Danny. – Jeszcze wczoraj byli nieugięci, a dzisiaj zaczynają mącić i powoli wycofują się z niektórych żądań. Myślę, że wszystko zmierza do kulminacyjnego punktu, którym będzie sprawa Międzyświata. Przełamanie tej kwestii może się okazać bardzo trudne, ale ja jestem dobrej myśli...

– Chcesz powiedzieć, że może uda się wynegocjować uwolnienie Spira bez żadnych zobowiązań z naszej strony? – spytała Fil z niedowierzaniem.

– Tak, jest taka możliwość. Wydaje mi się, że morale u Realistów jest bardzo niskie. Zastanawiałem się nad tym, czy nie blefują, ale doszedłem do wniosku, że byłoby to nielogiczne. No bo jaki cel mogli by mieć w oszukiwaniu nas? A więc nie ma motywu. W tego typu sprawach jeszcze nigdy się nie pomyliłem. Jesteśmy na dobrej drodze do załatwienia tej sprawy bez użycia przemocy.

– I uda ci się ich do tego przekonać?

– Tak. To znaczy raczej tak. Zawsze może im się nagle coś odmienić. Mogą na przykład znaleźć jakieś wyjście, z którego istnienia my sobie jak na razie nie zdajemy sprawy.

– Ile może ci to zająć?

– Szacuję, że od pięciu do ośmiu dni. W tym czasie na pewno stanie się jasne, czy go uwolnią, czy trzeba będzie wziąć ich szturmem.

– Dziękuję. Jesteś wolny. Wieczorem, po raporcie, dostaniesz przesyłkę z instrukcjami.

Danny wyszedł. Władcy przez chwilę patrzyli na Neta, denerwującego się na Fabrów, którzy zamiast oczekiwanych czystych paczek celulozy przysłali złom przypominający zużyte puszki wymieszane ze starą makulaturą.

– No i co zrobimy? – spytał Mentat. – Zdaje się, że mamy ciężki orzech do zgryzienia. Będziemy czekać?

– Coś ty! – zaśmiała się Fil. – To nie jest żaden trudny wybór. Osobiście bardzo śmieszy mnie ta sytuacja. Realiści napytali sobie biedy i teraz wykręcają kota ogonem. Chcą poprzez ustępstwa dać nam do zrozumienia, że są gotowi do dialogu. A tak naprawdę, boją się, że niedługo zacznie gotować im się koło tyłka i że się z nimi rozprawimy. Nie będziemy się bawić w taką dziecinną ciuciubabkę. Niech Roman negocjuje. Jeśli wynegocjuje na czas, to dobrze, ryzyko będzie mniejsze. Jeżeli mu się nie uda... trudno. Tak czy siak zaatakujemy zgodnie z planem. Kiedy przewidujesz gotowość oddziałów?

– Na pojutrze – odparł Mentat.

 

W holu czekał już tłumek podenerwowanych pracowników.

– O co chodzi? Czemu nie możemy ich wpuścić? – rozległy się pytania, gdy tylko kierownik Brałn wychynął zza drzwi swojego gabinetu. Z tłumku wyłonił się przedstawiciel pracowników.

– Dlaczego nie możemy pracować, panie Brałn? – spytał.

– Niestety to nie ode mnie zależy – zaczął kierownik ze skwaszoną miną. – Sprawa wyszła z góry. Komitety Strajkowe zarządzają strajk generalny.

– Ależ panie Brałn! Tam na zewnątrz czeka około setka ludzi, którzy obdarzyli nas zaufaniem – protestował przedstawiciel pracowników. – Nie możemy tak po prostu...

– A co z naszymi dzisiejszymi dniówkami? – krzyknął ktoś z tyłu.

– No, niestety, dyrekcja nie przewidziała zapłaty za dni strajkowe... – kierownik głośno przełknął ślinę. – Chyba, że weźmiecie dzisiaj urlop...

– Chcemy pracy i pieniędzy, a nie urlopu! – wrzasnął ten sam mężczyzna. Kilka głosów mu zawtórowało.

– Czy rzeczywiście nie możemy podjąć dzisiaj pracy? A co jeżeli pracownicy się zbuntują? – spytał przedstawiciel.

– Wtedy będę miał obowiązek was wyrzucić – powiedział cicho kierownik, patrząc na swoje buty. – Zrozumcie, to nie jest ode mnie zależne.

– Od kogo w takim razie?

– Poczekajcie chwilę – powiedział kierownik i zniknął za drzwiami gabinetu. Wszyscy umilkli. Dały się słyszeć przytłumione głosy rozmowy, z której ponad dwa tuziny pracowników starały się wyłowić chociaż jedno słowo. Po chwili drzwi uchyliły się i wyszedł z nich nikomu nieznany jegomość. Ubrany był dość elegancko, a jego twarz wzbudzała zaufanie.

– Nazywam się Gudnius – oznajmił zebranym. – Jestem specjalnym wysłannikiem Komitetu Strajkowego „Wola” – zrobił krótką pauzę. – Bardzo miło mi was poznać. Wiem, że jak wielu w mieście ciężko pracujecie i z mozołem staracie się zapewnić sobie i swoim dzieciom lepszą przyszłość – zaczął przechadzać się w tę i z powrotem, wzdłuż ściany, pomiędzy drzwiami do gabinetu kierownika a toaletą. – Wasza przyszłość nie zależy jednak tylko od tego, ilu klientów obsłużycie i ile pieniędzy zostawią oni w kasie – zaczerpnął powietrza. – Na pewno zdajecie sobie sprawę z konsekwencji ostatnich najważniejszych wydarzeń w Krainie. Dla naszego wspólnego dobra musimy się zmobilizować i wywrzeć nacisk na Władców, by zwolnili w swojej pogoni za władzą. Niech wiedzą, że my, społeczeństwo, mamy jeszcze siłę, by się im sprzeciwiać...

– Ale my wcale nie chcemy się sprzeciwiać! – krzyknęła jedna z pracowniczek.

– Ćśś! – uciszył ją przedstawiciel pracowników. Gudnius przystanął i wzniósł wskazujący palec. Wszyscy skierowali na niego wzrok, jakby zaraz miał rozbłysnąć światłem wiedzy i oświecić ich ciemne umysły.

– W jedności siła! – oznajmił wysłannik Komitetu Strajkowego „Wola”. – Być może niektórzy z was nie są do końca przekonani jeśli chodzi o słuszność naszej sprawy. Spójrzcie jednak na swoich kolegów. W wielu zakładach strajki rozpoczęły się bez naszej interwencji, z inicjatywy samych pracowników! Czy te setki tysięcy ludzi mogą się mylić? Jestem pewien, że koledzy was przekonają...

– Ma rację! Nie pozwolimy, by kierowano nami niczym marionetkami! – krzyknął stojący gdzieś z tyłu starszy mężczyzna.

– Ależ ci się skleroza... – zaczął w odpowiedzi inny pracownik, został jednak uciszony przez stanowcze „ćśś” przedstawiciela.

– Jestem pewien, że z perspektywy czasu uznacie ten krótki dzień wyrzeczeń za nieunikniony w naszej walce o lepsze jutro – kontynuował Gudnius. – W ostatecznym rozrachunku wszyscy na tym zyskają.

– A co mamy powiedzieć stojącym tam? – spytał przedstawiciel pracowników wskazując dłonią na stojący za dźwiękoszczelnymi, pancernymi, szklanymi drzwiami kilkudziesięcioosobowy tłum klientów, przyglądających się ze zniecierpliwieniem odbywającej się w holu naradzie pracowników.

– Ja się nimi zajmę – odparł Gudnius. Przeszedł przez drzwi, które zamknęły się za nim, uniemożliwiając pracownikom usłyszenie wyjaśnień kierowanych do niezadowolonej ciżby.

– Przecież to jest jakaś paranoja! – odezwała się jedna z pracowniczek.

– Co ty tam wiesz! – odezwał jakiś mężczyzna.

– Lopez, ale ty?! – zdziwił się ktoś inny.

– Co się dziwisz! – oburzył się stojący z tyłu dziadek. – Rację miał.

– Chyba zaraz mnie coś trafi! – powiedziała pracowniczka, która jako pierwsza przerwała przemówienie Gudniusa.

– Uspokójcie się – starał się ochłodzić atmosferę przedstawiciel. – Teraz nie ma się już o co spierać...

 

Mulder zapukał.

– Proszę! – odezwał się głos ze środka. Mulder otworzył drzwi i wszedł do gabinetu.

– Hej, Max. Zebranie w transformatorowni za dziesięć minut.

– Obecność obowiązkowa? – skrzywił się Max.

– Tak – odparł Mulder. – Tylko nie marudź, proszę.

– Okay. Będę. Jak mus, to mus.

Mulder tylko kiwnął głową i opuścił pokój. Musiał przeprowadzić jeszcze trzy takie rozmowy. Przeszedł dziesięć metrów długim korytarzem i zapukał do następnych drzwi.

– Kto tam? – spytał kobiecy głos. Mulder westchnął i wszedł do środka. Po krótkiej wymianie zdań skierował się do innego skrzydła zakładu, gdzie pracowali pozostali dwaj członkowie Komitetu. Następnie udał się bezpośrednio do transformatorowni. Tam zastał już kilka osób i, podziwiając metrowej długości iskry pojawiające się od czasu do czasu pomiędzy olbrzymimi zwojami kabli, wraz z innymi czekał na spóźnialskich. Kiedy zjawili się już wszyscy, Mulder przemówił.

– Dostałem polecenie służbowe. Prosto od Komisji Demokratycznej.

– Ojej, już zaczynam się bać – powiedział jeden z zebranych.

– Mamy zorganizować strajk – kontynuował Mulder. – Wiem, nie musicie mówić. Nie podoba się wam to. Mi też się to nie podoba. Ale co z tego? Nasza prywatna opinia nie ma znaczenia.

– Ale to jest obłęd! – zaprotestowała jedna z uczestniczek zebrania. – Oni nie pamiętają już, co się stało w sektorze KK-34b, gdy odłączono tam prąd? Przecież to była Sodoma i Gomora!

– Rozumiem twoje obawy. Nie zapominaj tylko, że skuteczne działanie wymaga ofiar – odparł Mulder.

– Człowieku! – nie wytrzymał jeden z mężczyzn. – Weź ty się sam posłuchaj!

– Uspokój się – spojrzała na niego jedna z kobiet. – Nie pamiętasz już, po co wstąpiłeś do Komitetu?

Zapanowała konsternacja. Niektórzy drapali się po głowach. Inni usilnie wpatrywali się w swoje buty. Mulder wzrokiem podziękował swojej wybawczyni.

– Znów będą tarcia z dyrekcją – bąknął ktoś w końcu.

– A może nawet zwolnienia – dodał ktoś inny pod nosem.

– Ludzie się będą wściekać – padł kolejny cichy komentarz.

– Trzeba było się tu nie zaciągać – zripostowała dziewczyna, która przed chwilą swoją wypowiedzią zmroziła zebranych. Mulder znowu jej podziękował.

– Nie stójcie tak ze spuszczonymi głowami – podjął. – Trzeba działać. Bierzemy się do roboty.

 

„Służba Krainie”. Tak nazywała się tajna paramilitarna organizacja utworzona przez Władców w miejsce Służb Specjalnych, nad którymi kontrola została im wydarta przez Komisję Demokratyczną. Jednak w najbliższym czasie dawny układ miał powrócić. Władcy sukcesywnie zmierzali ku odzyskaniu kontroli nad SS i w niedługim czasie ta licząca kilkadziesiąt tysięcy agentów instytucja powinna stać się ich prawą ręką i wchłonąć o wiele mniejszą SK.

Des była pewna, że do tego czasu już jej tu dawno nie będzie. W Krainie co chwilę zaczynały się nowe strajki, a Władcy nie przebierali w środkach, by je stłumić. Gdzieniegdzie nawet utworzyły się ogniska zapalne rebelii. Atmosfera stawała się coraz bardziej gorąca. Des, nie mając najlepszych wspomnień z okresu niepokojów społecznych, miała tylko jedno marzenie: wynieść się jak najdalej stąd. Zaszyć się gdzieś na obrzeżach miasta i przeczekać burzę. Ale to oczywiście po misji. Jeżeli misja się powiedzie, będą mogli zaszyć się tam razem...

Z rozmyślań wyrwał ją sygnał do wymarszu. Do szatni wszedł Kruger, plutonowy, dowódca operacyjny ich niewielkiego oddziału. Jak zwykle niezadowolony i niepewny powodzenia misji, chociaż to właśnie na jego barkach powinien spoczywać obowiązek podnoszenia morale podlegającej mu grupy żołnierzy. Stary wyjadacz, miał na koncie kilkadziesiąt uwieńczonych sukcesem batalii, a jeszcze nie nauczył się cieszyć przyszłym zwycięstwem.

Na polecenie dowódcy, uformowali dwuszereg, opuścili szatnię i przeszli długim korytarzem do sali odpraw, w której czekał na nich major oraz dwa pozostałe plutony mające rozprawić się z Realistami w innych częściach Krainy. Major wygłosił krótką, acz płomienną przemowę i wydał ostatnie rozkazy. Kruger dodał jeszcze parę słów od siebie i ruszyli.

Pierwszy etap podróży stanowił przejazd wagonikiem EST. Trwał on niebywale krótko, około kilkudziesięciu sekund. Najdłuższy odcinek mieli przebyć w łaziku. Des zdążyła się już zorientować, że jej oddział w sytuacjach stresowych, a szczególnie przed akcją, stawał się nagle bardzo gadatliwy. Na ćwiczeniach twardzi mężczyźni i nie mniej zahartowane kobiety zazwyczaj milczeli, wykonując bez najmniejszego sprzeciwu wszystkie polecenia. Tymczasem wiozący ich ku bitwie łazik zamienił się niemal w ul. Nagle każdy stał się bardzo wylewny i ochoczo dzielił się ze swoimi towarzyszami swoimi spostrzeżeniami, jątrzącymi go problemami oraz obawami.

W ogólnym rozgardiaszu nie brali udziału tylko Des i plutonowy Kruger. On siedział w milczeniu, przyglądając się swoim podwładnym ponurym wzrokiem, ona natomiast znów zatopiła się w rozmyślaniach.

Dojechali. Kruger dał rozkaz opuszczenia wagonika. Upodobnieni do grupy niewinnie wyglądających przechodniów, przemierzających spacerowym krokiem arterie i alejki, nie zwracali na siebie najmniejszej uwagi. I oto stanęli u celu. Budynek, który mieli szturmować, był wykupioną przez jakąś tajemniczą osobistość starą przepompownią wody. Prowadziły do niej tylko jedne drzwi. W środku panowały ciemności i nic nie wskazywało na to, że mieści się tu tajna kryjówka i więzienie Realistów. Żołnierze włożyli noktowizory i rozeszli się po wielkiej hali, kryjąc się i osłaniając nawzajem przed ewentualnym ostrzałem.

Nagle, gdzieś z galerii otaczającej halę spadł jakiś niewielki, metalowy przedmiot. Wtedy się zaczęło. Atakujący skryli się pomiędzy maszyny stojące po środku pomieszczenia. Mimo gorszej pozycji, dzięki bardziej zaawansowanej broni szybko zaczęli uzyskiwać przewagę. W końcu Kruger dał sygnał do szturmu na schody prowadzące na galerię. Des znalazła się w grupie, która sforsowała wątłą obronę jedynego wejścia na górę i, przetarłszy drogę reszcie oddziału, zaczęła penetrować przylegające do galerii sale. W jednej z nich żołnierze zastali następującą sytuację: na podłodze leżał związany mężczyzna, a nad nim stał zamaskowany człowiek, celujący do leżącego z jakiejś dziwnej broni.

– Nie! – krzyknęła Des. Zamaskowany odwrócił się i jednocześnie wypalił. Des, nie mając już żadnych wątpliwości, skierowała na oprawcę strumień plazmy. Następnie podbiegła do leżącego. To był On. Na szczęście jej krzyk odwrócił uwagę mordercy, który zamiast w serce trafił Spira w ramię. Krew płynęła jednak wartkim strumieniem i brunatna kałuża szybko się powiększała. Niewiele myśląc, Des przecięła więzy i użyła ich do zatamowania krwotoku. Gdy niebezpieczeństwo zostało już zażegnane, zdjęła rannemu z ust knebel. Uśmiechnął się. Ona uśmiechnęła się do niego.

– Wiedziałem, że mnie nie opuścisz! – powiedział.

– I teraz będziemy już na zawsze razem – odparła.

– Będziemy! Tak bardzo cię kocham... – westchnął.

– Dobra, jesteśmy na miejscu – twarz Spira zmieniła się nagle w twarz Krugera.

– Nie wysiadasz? – spytał plutonowy. Des rozejrzała się. Ciągle siedziała w wagoniku. Pozostali stali już obok chodnika. Kruger kucnął przed nią i przyjrzał się jej uważnie.

– Dobrze się czujesz? – spytał.

– Tak, wszystko w porządku – zaczerwieniła się. – Już idę – wstała i dołączyła do reszty grupy.

– Murdock, Face, B. A. i Hannibal – Kruger zwrócił się do czwórki swoich najbardziej zaufanych podopiecznych. – Wy pójdziecie pilnować tylnego wyjścia. Macie nikogo nie przepuścić. Ani wychodzących, ani wchodzących. Zrozumiano? Ktokolwiek próbowałby skorzystać z tych drzwi, musi pożegnać się z życiem. Jasne?

– Jasne – odparł Hannibal, nie siląc się nawet by wyjąć z ust cygaro. Reszta pokiwała głowami.

– No to co tu jeszcze robicie?! – Kruger nie znosił nawet najmniejszej zwłoki. Czteroosobowa drużyna potulnie odłączyła się od reszty oddziału i po chwili znikła za zakrętem.

– My pójdziemy szturmować od frontu. Wszystkie nerwy musicie mieć napięte do granic możliwości. Prawdopodobnie nie będą się nas spodziewać właśnie teraz, ale być może ogólnie spodziewają się tego typu wizyty, w związku z czym mogą być nieźle przygotowani. Szczególnie ważny jest początek... I mam do was prośbę o jedno. Nie zapominajcie o niczym. Szczególnie o tym, że to my jesteśmy drapieżnikami, a oni ofiarą.

Drzwi były zamknięte. Zastosowanie niewielkiej ilości materiałów wybuchowych pozwoliło szybko rozwiązać ten problem. Jednak w momencie, gdy w drzwiach zrobiła się wielka dziura, natychmiast posypały się z wnętrza strzały. Kilka biopocisków ugodziło w stojącą niefortunnie naprzeciw dziury panią kapral. Szybko wgryzły się w jej ciało, czemu towarzyszył niewyobrażalny skowyt bólu, wydany przez poszkodowaną. Podczas gdy część oddziału zajęła się eliminacją pierwszego punktu oporu, pozostali zajęli się dobijaniem rannej pani kapral. I to raczej nie dlatego, by zaoszczędzić jej bólu, tylko dlatego, żeby przypominające kształtem glisty robaki nie wydostały się z jej ciała i przeniosły wraz ze swoja śmiercionośną trucizną na kogoś innego.

Na szczęście strażnika z miotaczem glist udało się zabić bez kolejnych ofiar. Niewielki problem stanowiły robaki, które wysypawszy się z magazynka, zaczęły z dość dużą szybkością kierować się ku nieproszonym gościom. Jednak na tę sytuację oddział SK był doskonale przygotowany. Wystarczył jeden granat z ciężkim, trującym gazem, który rozszedł się po podłodze kilkucentymetrową warstwą fioletowej mgiełki i błyskawicznie unieruchomił zagrożenie.

W pomieszczeniu było jasno. Wychodziły z niego dwa korytarze, zakręcające szerokimi łukami wokół nieczynnej od kilkudziesięciu lat maszynowni. Des znalazła się w czteroosobowej grupce przeczesującej korytarz zakręcający w prawo. Maiden, chłopak, z którym Des zdążyła się najbardziej zaprzyjaźnić w czasie treningów, odczepił od paska granat odłamkowy i rzucił go w korytarz. Śmiercionośny przedmiot odbił się od ściany i zniknął za zakrętem. Dało się słyszeć głośne „O, SHIT!”, a następnie wybuch, po którym zaległa cisza. Maiden uśmiechnął się. Pozostali też.

Tymczasem z tyłu dobiegły ich odgłosy strzelaniny. Doświadczenie jednak podpowiadało im, że to raczej sprzymierzeńcy mają przewagę a nie przeciwnicy. Ruszyli więc korytarzem, co chwilę zaglądając do pokojów, znajdujących się po zewnętrznej stronie łuku. Zobaczywszy w pierwszym z nich czterech jedzących mężczyzn, jedna z towarzyszek Des wrzuciła do pomieszczenia granat ciśnieniowy, po czym zamknęła drzwi. Po chwili drzwi wyleciały z zawiasów a podmuch nieomal przewrócił stojących przy ścianie żołnierzy. Tego, co zostało z biesiadników, z pewnością nie można było już nazwać istotami ludzkimi.

W jednym z kolejnych odwiedzonych pomieszczeń natknęli się niespodziewanie na dość silny opór. Jakiś młodzieniec przewrócił stół, zza którego zaczął ostrzeliwać napastników. Następnie próbował zdjąć kratkę z otworu wentylacyjnego i uciec przez nią, jednak jeden celny strzał Des skutecznie go unieruchomił. To był ostatni przeciwnik, z którym musieli się zmierzyć, zanim dotarli do wejścia do maszynowni. Uważnie obserwując wielkie, zrobione z jakiegoś ciemnego metalu drzwi, czekali aż oddział Krugera rozprawi się z najbliższym pokojem. Gdy to nastąpiło, plutonowy skontaktował się za pomocą komunikatora z drużyną pilnującą tylnego wyjścia. Przez znajdujące się naprzeciw wejścia do maszynowni drzwi wpadło czterech mężczyzn. Będąc już w trzynastkę przystąpili do ataku na maszynownię.

Z początku wydawało się, że w pomieszczeniu nikogo nie ma. Panowała w nim niemal idealna cisza, jednak każdy zdawał sobie sprawę, iż może to być zgubne złudzenie. Sięgające sufitu silniki i pompy tworzyły niezliczone ilości miejsc nadających się na zasadzkę oraz kryjówek, zza których można było spokojnie prowadzić ostrzał. Dlatego Kruger i jego pluton przeciskali się pomiędzy maszynami ostrożnie i powoli, wzajemnie się osłaniając.

Nagle jeden z kryjących się obrońców spanikował i zaczął strzelać. Prawdopodobnie, gdyby wytrzymał jeszcze chwilę, kilku z atakujących dostałoby się w zasadzkę, co mogłoby być tragiczne w skutkach dla powodzenia misji. Tymczasem strzały ze zbyt dużej odległości nie mogły dosięgnąć szturmujących, którzy błyskawicznie schowali się między wielkimi, milczącymi pompami. Jeden granat wystarczył, by uspokoić strzelającego na oślep panikarza.

– Poddajemy się! – krzyknął ktoś z przeciwległego końca hali. Dał się słyszeć szczęk metalu. Mimo to oddział nadal poruszał się bardzo ostrożnie. W pewnym momencie, przed celownikiem Des ukazała się grupka mężczyzn. Wszyscy stali pod ścianą z uniesionymi w górę rękami, a przed nimi leżała porozrzucana broń.

– Poddaje... – krzyknął rozpaczliwie jeden z mężczyzn. Nie dane mu było jednak dokończyć, gdyż krótka salwa dokończyła jego żywota. Inni stojący zostali zabici równie szybko. Pozostało tylko kilkadziesiąt wypalonych przez gorącą plazmę, czarnych, dymiących wgłębień w ścianie.

Zorientowawszy się, że poza sprzymierzeńcami w maszynowni nie ma już nikogo, Kruger dokonał przegrupowania – podzielił oddział na dwie drużyny, z których każda miała dostać się na piętro innymi schodami. Rozochoceni powodzeniami żołnierze nie dali sobie dwa razy rozkazu powtarzać i szybko przystąpili do dalszej eksterminacji wroga. Oddział Des spotkał na schodach jakiegoś przerażonego cywila, który zbiegał na dół wymachując rękami i krzycząc w niebogłosy „ratunku”! Jego strach nie trwał długo, gdyż położyła mu kres gorąca wiązka plazmy. Wytyczne misji były jasne: wszyscy w budynku, poza jedną osobą, mają zostać wyeliminowani. Spir był jedynym zakładnikiem Realistów.

Pierwsze piętro okazało się prawdziwym labiryntem korytarzy i pokoi. Zabijając kolejnych cywili, biegających lub leżących w pozycji embrionalnej gdzieś pod ścianą, Des i jej towarzysze utwierdzali się w przekonaniu, że nic im już nie grozi. Rozbiegli się więc po korytarzach i na własną rękę zaczęli przetrząsać korytarze, w których od czasu do czasu dawały się słyszeć wystrzały, krzyki, błagania, wybuchy i bulgoty. Des owładnięta była tylko jedną myślą: odnaleźć Spira. Odruchowo zabiła dwóch ludzi siedzących w jednym z rozlicznych pokojów, nie zwracając nawet uwagi na ich płeć czy wiek, po czym wpadła do sąsiedniego pomieszczenia.

Przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn i najspokojniej w świecie grało w karty. W rogu, na cienkim materacu, leżał związany człowiek. Des od razu rozpoznała w nim Spira. Tak się tym przejęła, że nie zwróciła uwagi na grających, którzy, początkowo zdziwieni, szybko zreflektowali się i wyciągnęli broń. Dopiero wtedy Des kątem oka dostrzegła, że właśnie do niej mierzą. Czując, że nie uda się jej ich wyprzedzić, dała gwałtownego susa w lewo. Pociski ją minęły, a ona w międzyczasie oddała dwa strzały, które powaliły strażników.

Przez chwilę stała, dysząc ciężko.

– Kim jesteś? – spytał Spir. Des nagle poczuła, że wargi błyskawicznie jej wysychają, a ciśnienie skacze jeszcze bardziej niż wtedy, gdy w panice palili plazmą trupa pani kapral. Stała naprzeciwko niego, czując w głowie zupełną pustkę. Czekała.

– Do diabła z wami! Sami popieprzeńcy! – burknął Spir i zaczął się szamotać. Nie udało mu się jednak wstać, zanim do pokoju nie wpadł Maiden.

– Dobra robota! – poklepał Des po ramieniu. Następnie podszedł do Spira.

– Jesteśmy ze „Służby Krainie” i przyszliśmy cię uwolnić. Nie musisz się już niczego obawiać – powiedział przecinając więzy.

– W samą porę – odezwał się Spir. Nie mógł samodzielnie chodzić, więc wsparł się na ramieniu Maidena i razem opuścili pomieszczenie. Des została sama, czując że krew uderza jej do głowy. Stała tak samotnie przez kilkadziesiąt sekund, nie wiedząc co ze sobą zrobić, aż usłyszała głos Krugera:

– Już po wszystkim. Misja zakończona. Zmywamy się.

Nie zwlekając dłużej, udała się za swoim przełożonym. Po chwili dołączyli do nich pozostali. Misja rzeczywiście była udana. Zakładnik ocalony, wszyscy przeciwnicy – a było ich ponad czterdziestu – zostali unicestwieni przy stracie tylko jednej pani kapral. Kruger nie krył zadowolenia.

– Jest tylko jeden problem – oznajmił. – Skontaktowała się ze mną centrala i poinformowała mnie, że nastąpiła nagła zmiana planu. Oddział Beryla miał przykrą przygodę. W trakcie akcji, elektrownia ni z tego ni z owego odłączyła prąd i nim zdążyli założyć noktowizory, część pacjentów uciekła. Ci na górze obawiają się, że uciekinierzy będą chcieli wziąć odwet na naszym podopiecznym. Dlatego zamiast do domu będziemy musieli odwieźć go do siedziby GSO – spojrzał na Spira. Ten wzruszył ramionami.

– Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że dowiemy się gdzie jest siedziba tajemniczego GSO? – spytał szeregowy Ryan.

– Właśnie tak się stanie – odparł Kruger.

Cały oddział załadował się na czekającego na nich łazika. Podekscytowani żołnierze wymieniali nazwy mijanych ulic albo rozmawiali z uwolnionym zakładnikiem. Des siedziała w rogu ze spuszczoną głową. Droga do GSO jej nie interesowała, bo znała ją już na pamięć. Poza tym o wiele bardziej intrygował ją Spir, który z kolei zupełnie nie zwracał na nią uwagi. Dopiero teraz przyszło jej do głowy że może to z winy będącej w wyposażeniu każdego z bojowników maski, która ukrywała jej rzeczywiste rysy twarzy. Ale było już za późno. Des popadła w apatię, z której nic nie mogło jej wyrwać. Myślała o tym, że cały plan spalił na panewce, że pięć dni ciężkiego szkolenia poszło na marne i że znowu znajdzie się w punkcie wyjścia nie wiedząc, co ma robić dalej.

W dalszych wydarzeniach brała udział mechanicznie, jako bierna obserwatorka, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Odwieźli Spira do GSO, wrócili do bazy, gdzie major poinformował ich, że pod groźbą kary śmierci muszą zachować umiejscowienie siedziby GSO wyłącznie dla siebie, Na koniec pożegnali się i rozeszli do domów.

 

Geof stał przed zdjęciem i uważnie mu się przyglądał. W czasie gdy je robiono, prapradziadek musiał mieć nie więcej niż czterdzieści lat. Włosy miał jeszcze bujne, nie znaczone nawet najmniejszym siwym pasmem. Wejrzenie pewne i dumne. Z opowieści rodzinnych wynikało, że na stare lata stracił wiele ze swojego idealizmu i wiary w wartości, będące od stuleci tradycją rodziny. Nie mógł też być zbyt młody – w kąciku ust znajdowała się już sławna blizna, którą zdobył broniąc jednego z ostatnich przyczółków niezależności i swobody.

Geof zasalutował. Prapradziadek był dla niego nie tylko wzorem. Pozostawił po sobie coś, co niejako zobowiązywało potomka do podjęcia działania, gdy tylko zajdzie taka konieczność. Geof wiedział, że ta potrzeba właśnie nadeszła. Rozumiał, że przeznaczenie nakazuje mu działać, choćby działanie to trzeba było ciężko okupić.

– Czemu salutujesz, tatku? – spytał go Pitt. Był to ostatni z potomków rodu. Geof bardzo dbał o jego wychowanie. Starał się jak mógł, by dziecko wyrosło na porządnego człowieka, liberała i demokratę oraz, gdy nadejdzie czas, przekazało całą wpojoną wiedzę swojemu potomstwu. Pitt miał dziewiętnaście lat i Geof co i rusz stwierdzał z dumą, że wypełnia swój ojcowski obowiązek w sposób nie budzący najmniejszych zastrzeżeń. Co prawda koniec ich wspólnej drogi był jeszcze daleko, jednak syn już od najmłodszych lat zapowiadał się bardzo obiecująco.

– Nigdy ci tego nie opowiadałem... – Geof odwrócił się od zdjęcia. – Po przegranej bitwie o Sunn, oddział, do którego należał dziadek, wycofywał się kanałami wentylacyjnymi. Mieli ze sobą jeszcze sporo broni, z którą nie wiedzieli co zrobić. Gdyby bowiem wyszli na ulice miasta uzbrojeni, natychmiast zostaliby rozpoznani jako rebelianci. W związku z tym postanowili ukryć działka, amunicję, granaty i osłony gdzieś w owych tunelach. Następnie wydostali się z nich i rozeszli do domów – ojciec wziął głęboki wdech. Syn patrzył na niego i słuchał. Geof zawsze starał się mówić tylko to, co ważne, dzięki czemu Pitt nigdy nie był znudzony rozmową ze swoim tatą.

– Po kilku latach, gdy prawie wszyscy już o tym zapomnieli, dziadek postanowił sprawdzić, czy ukryta w kanałach broń jeszcze się tam znajduję. Okazało się, że jego przypuszczenia były słuszne. W największej konspiracji zorganizował transport i przewiózł uzbrojenie do swojego domu. Nasz przodek był nie w ciemię bity. Wiedział, że z powodu ostatnich porażek rebeliantów, siły konspiracyjne były bardzo osłabione i żadna akcja militarna nie miała szans powodzenia. Władza również zdawała sobie z tego sprawę, dlatego kontrola na ulicach była dość słaba i udało mu się bezpiecznie dowieść ładunek na miejsce. Słusznie przewidywał, że nadejdzie kiedyś czas, w którym trzeba będzie go użyć.

– I taki czas właśnie nadszedł – powiedział Pitt patrząc ojcu bystro w oczy. Geof uśmiechnął się.

– Masz rację. Nadeszła chwila, w której będziesz musiał podjąć prawdziwie męską decyzję.

– Co będziemy musieli zrobić? – Pitt starał się ukryć podniecenie, co nawet nieźle mu wychodziło.

– Słyszałeś o GSO? Otóż dowiedziałem się dzisiaj, jaka jest przypuszczalna lokalizacja tego... urzędu.

– GSO? – zdziwił się Pitt. – A nie lepiej zaatakować coś ważniejszego? Jeżeli tej broni jest dużo, moglibyśmy zaatakować Pałac. Chłopaki z kółka na pewno bardzo by się ucieszyli...

– Nie – Geof pokręcił ze smutkiem głową. – Pałacu za nic w świecie nie udałoby się nam zdobyć. Broni starczy zaledwie na wyposażenie kilkunastu wojowników. Dlatego wybrałem GSO, gdyż, jak się dowiedziałem, Władcy ciągle myślą, że jego lokalizacja pozostaje tajemnicą. W związku z tym obrona będzie z pewnością słaba.

– Odetniemy Władców od możliwości manipulowania ludnością?

– Tak – Geof ponownie uśmiechnął się z powodu domyślności syna. – To będzie nasz mały wkład w ulepszenie tego świata. Już rozmówiłem się z ludźmi z Gwiazdy. Przystąpią do działania zaraz po tym, jak odniesiemy sukces.

– Tatku, z tobą to bym wszędzie poszedł – powiedział Pitt.

– W takim razie zobacz – podszedł do szafki. Wyjął z niej niewielkie czarne pudełeczko. – Podejdź do ściany – odezwał się do syna. Otworzył pudełko i wcisnął znajdujący się w nim guzik. Podłoga rozsunęła się, odsłaniając prostokątny schowek o wymiarach trzy na cztery metry. Pitt zajrzał do środka i przez chwilę z otwartymi ustami wodził oczami po zawartości.

– A więc stało się... – obaj nie zauważyli matki, stojącej od jakiegoś czasu w drzwiach.

– Wybacz kochanie... wiesz jakie to ważne...

– Na kiedy to planujesz? – spytała. Geof przez chwilę patrzył w jej wilgotniejące oczy. Spuściła wzrok.

– Jeszcze dokładnie nie wiem. Za jakieś dwa, trzy dni...

– Nie będę was zatrzymywać. Bardzo bym chciała, ale wiem, że to wasz obowiązek. Niewielu już zostało ludzi takich, jak ty – rozpłakała się.

 

Des obudził chłodny powiew z klimatyzatora. Leżała jeszcze przez kilka minut nie będąc pewną, czy obudziła się na dobre. Ponieważ jednak sen nie chciał powrócić, wstała, zostawiła pościel do posprzątania biopokojówce i udała się do łazienki. Tam, odświeżając się pod prysznicem, zamieniła parę słów z Muflonem a następnie udała się pokoju multimedialnego, gdzie przez kilkadziesiąt minut serfowała po kanałach informacyjnych i studiowała psi-gazetę.

Od zajęcia oderwał ją sygnał oznaczający, że ktoś czeka przed wejściem do mieszkania. Des niechętnie zdjęła z głowy hełm projekcyjny i udała się do drzwi. Na wyświetlaczu zobaczyła trójkę swoich znajomych z SK – Sux i Nexa, którzy stanowili parę oraz Maidena. Sux pomachała. Des otworzyła drzwi.

– Może wyskoczysz z nami do Powabu?

– Zamierzamy świętować nasze małe zwycięstwo – dodał Nex.

– No chodź, nie będziesz przecież siedzieć w domu i marnować czasu, który powinnaś poświęcić na zabawę...

Des nie trzeba było długo przekonywać i po kilku minutach byli na miejscu. W klubie panowała atmosfera sprzyjająca zacieśnianiu więzi towarzyskich. Grupka przyjaciół usadowiła się w staromodnie urządzonym, niewielkim, ciemnym pomieszczeniu dla spragnionych lub zmęczonych tańcem. Mimo że przez drzwi rozciągał się widok na wielki parkiet, w salce było na tyle cicho, że dało się rozmawiać. Od czasu do czasu rozmowę zagłuszał jedynie gromki śmiech podpitej młodzieży z sąsiedniej ławki.

Żołnierze z SK rozmawiali o zakończonej przed kilkoma godzinami akcji i o zmianach, jakie miała spowodować w Krainie. Wspominali swoją zmarłą towarzyszkę, ale raczej koncentrowali się na tych przyjemnych wspomnieniach – był to przecież czas, w którym chcieli się rozerwać a nie martwić. Wreszcie zaczęli rozmawiać o swoich planach na przyszłość.

– Ja postanowiłam, że wypisze się z SK – powiedziała w pewnym momencie Des. Trzy pary oczu zwróciły się na nią w osłupieniu.

– Ależ dlaczego?! – zdziwiła się Sux.

– Właśnie... przecież dzisiaj wyśmienicie ci poszło. Wyglądało to tak, jakbyś była stworzona po to, by przynależeć do jakichś służb specjalnych. Na początku, gdy się dowiedziałem, że jesteś klonem, myślałem nawet, że zostałaś zaprojektowana jako jakaś nowa broń Władców... Nie żartuję – dodał Nex.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ze spluwą w garści jest ci do twarzy – uśmiechnął się Maiden.

– No nie... – Des zawstydziła się. – Miło mi, że tak myślicie, ale wydaje mi się, że to nie jest dla mnie. Po tej misji stwierdziłam, że nie chcę więcej brać w czymś takim udziału.

– To dziwne. Nie kręci cię to? – zdziwił się Nex. – Bo ja sobie nie wyobrażam swojego życia bez szczęku broni i wrzasku mordowanych przeciwników.

– Może przestraszyłaś się tych robaków, które dorwały kapral Culili? – zgadywał Maiden.

– Nie, to nie to... – Des nie chciała oszukiwać swoich nowych przyjaciół.

– To powiedz dlaczego w ogóle postanowiłaś zaciągnąć się do SK? Musiałaś przecież bardzo chcieć... albo mieć potężnych popleczników... Nikt z nas nawet po miesiącu treningu nie został dopuszczony choćby do najmniejszej akcji. A tobie się to udało po pięciu dniach...

– Bo... – zamyśliła się. – Poczekajcie chwilę, pójdę do toalety. Opowiem wam jak wrócę, bo to dość skomplikowana historia.

Des wstała, przecisnęła się pomiędzy masywnymi stołami i wyszła na galerię otaczającą parkiet. Przeszła trzymając się poręczy i usiłując nikogo nie potrącić w dezorientującym stroboskopowym świetle. Muzyka była tu tak głośna, że poza nią nie słyszała zupełnie nic. Przeszła obok dwóch okładających się osiłków, minęła biegnących w ich kierunku wykidajłów, przecisnęła się obok idącej z naprzeciwka zwartej grupki młodzieży. Była już całkiem blisko, gdy nagle poczuła dziwny ból w kręgosłupie. Lampa stroboskopowa mrugnęła po raz ostatni. Des straciła przytomność.

 

„Świetne urządzenie” – pomyślał Spir. Dotykając panelu opuszkami palców, wydał komputerowi polecenie, by w oknie monitora pojawił się obraz przedstawiający wnętrze domu jego sąsiadów, z czasów gdy jeszcze mieszkał w normalnym mieszkaniu a nie w siedzibie GSO. Na wyświetlaczu ukazała się kopulująca para. Spir włączył dźwięk. Przez chwilę obserwował kochających się ludzi, po czym, stwierdziwszy że to obrzydliwe, zamknął okno.

W polu wyszukiwania wpisał dane Des. Na osi czasu zaznaczył najwcześniejszy moment zawierający dane wizualne. Na ekranie ukazała się Des rozmawiająca z Władcami. Włosy miała śnieżnobiałe i proste. Dredy prawdopodobnie zrobiła sobie później. Spir usiłował wpaść na jakiś jej wcześniejszy trop. Znalazł tylko niepewne dane zapachowe i próbki głosu porozrzucane w różnych rejonach miasta. Zniechęciwszy się do poszukiwań wstecz, zaczął poruszać się zgodnie ze zwrotem osi czasu, śledząc kolejne poczynania klonu swojej ukochanej.

Szybko natrafił na zapis ich pierwszej rozmowy. Skrzywił się, widząc siebie gapiącego się bezmyślnie w podłogę i nie rozumiejącego co się wokół dzieje. Uważnie obserwował ruchy Des oraz Fil. Nie wytrzymał całej sceny i przeskoczył do momentu, w którym rozmawiali idąc arterią. Tę scenę odtworzył sobie dwa razy. Następnie przez kilka sekund przyglądał się klonowi, gdy leżał na łóżku i płakał. Tę scenę również szybko wyłączył. Obraz przedstawiający ich siedzących obok siebie w łaziku i nie zamieniających nawet słowa naprawdę go zdenerwował. Już miał wyłączyć terminal i odejść od komputera, gdy natrafił na rozmowę Des z Muflonem. Obejrzał ją uważnie. Uspokoił się nieco. W końcu dotarł do momentu, w którym Des poszła zasięgnąć rady u Brzostusa. W zdumieniu pokręcił głową.

Jednak jeszcze większe zdziwienie wzbudził w nim fakt, że sześć dni temu Des znajdowała się dokładnie w tym samym pomieszczeniu, w którym on był teraz. Prześledził pobieżnie rozmowę z Zeudem oraz jej konsekwencje – kolejne rozmowy z Władcami, wizyty w siedzibie SK, treningi i wreszcie misję. Z rosnącym podnieceniem śledził Des idącą zakręcającym korytarzem, obejrzał likwidację poddających się obrońców w maszynowni oraz masakrę na piętrze. W końcu dotarł do sceny śmierci jego dwóch strażników. Zamknął oczy i przez chwilę próbował sobie przypomnieć drobną postać agentki, która go uwolniła. „Tak, to rzeczywiście mogła być ona” – pomyślał.

Właśnie przeglądał w przyśpieszonym tempie obrazy swojej eskorty do siedziby GSO, gdy drzwi raptownie otworzyły się. Spir nerwowo zamknął panel, po chwili sam dziwiąc się swojemu odruchowi.

– Mamy gości – powiedział Zeud. – Chodź.

Spir wyszedł za swoim gospodarzem i krótkim korytarzem przeszedł do pokoju konferencyjnego. Czekali tam na nich Fil, Mentat i Konczus.

– Siadajcie szybko – powiedziała Fil. Zeud i Spir wykonali polecenie.

– Mamy bardzo mało czasu, więc będę się streszczała – w głosie przywódczyni Władców dało się wyczuć niepokój. – Pierwsza sprawa jest do ciebie – jej oczy zwróciły się ku Spirowi. – Nie zamierzamy dłużej ryzykować. Masz nam najpóźniej na jutro przygotować receptę zawierającą wszystkie informacje potrzebne do dokończenia Międzyświata!

– Momencik... – odrzekł Spir i sięgnął do kieszeni. Po chwili wręczył Fil niewielki, pomięty karteluszek.

– Co...? – zaczęła Fil, jednak nie dokończyła, gdyż skupiła się na czytaniu. Gdy skończyła, westchnęła ciężko i wręczyła kartkę Mentatowi. Konczus nachylił się, by czytać mu przez ramię. – Żarty sobie z nas robisz?

– Nie śmiałbym – powiedział Spir.

– A nie mogłeś nam tego po prostu powiedzieć? Przecież to jest tyle co nic... To w ogóle jest konieczne?

– Według mnie tak.

– Niech zatem tak będzie – Fil znowu westchnęła. – gdy tylko tam, na zewnątrz, się uspokoi, zabierzesz się za to.

– Oczywiście.

– Jest jeszcze sprawa do ciebie – Fil zwróciła się do Zeuda. – Mam nadzieję, że panujesz nad naszymi ulubieńcami? Z tego co mi wiadomo, takie niepokoje służą Mrocznym o wiele lepiej niż nam.

– Wydaje mi się, że wszystko gra – Zeud zawahał się. – W razie czego będę informował.

– Kiedy zaczniesz korzystać z Niewidzialnych?

– Za kilka dni. Muszę stworzyć odpowiednie oprogramowanie łączące moduły.

– Dobrze. Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj prześlemy ci klucze do kanałów dostępu do posłusznych nam jednostek SS.

Zeud skinął głową.

– To tyle – powiedziała Fil. – Idziemy.

Trójka Władców wstała i po chwili Zeud i Spir zostali sami.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi, że Des tu była? – przerwał ciszę Spir.

– Co?... – Zeud najwyraźniej został właśnie wyrwany z rozmyślań. – A... a czy to ważne? Była tu i już jej nie ma. Teraz ty jesteś. Ale nawet nie myśl, żeby choć wyściubić stąd nos! Odpowiadam za ciebie głową!

 

– Otwieram 32768 posiedzenie Komisji Demokratycznej! – oznajmił otyły jegomość w czarnej marynarce i usiadł.

W dużym, pomalowanym na biało pomieszczeniu, przy okrągłym stole zebrała się piętnastoosobowa grupa mężczyzn i kobiet, mających sprawować kontrolę nad rządami partii będącej aktualnie u władzy. Członków Komisji wybierano co roku w powszechnych wyborach za pośrednictwem Internetu. Początkowo mieli oni bardzo duże uprawnienia. W razie gdyby uznali, że rządzący się nie sprawdzają, mogli odwoływać wyniki wyborów do parlamentu[1]. Komisja była również organem zwierzchnim Służb Specjalnych oraz Komitetów Strajkowych, stanowiących odpowiednio siłową oraz społeczną przeciwwagę dla tych, którzy spróbowaliby podważyć zasady demokracji.

– Obawiam się, że nie jesteśmy w najlepszej sytuacji – odezwał się inny mężczyzna.

– Tak, tak – podchwyciła siedząca obok kobieta. – Trzeba coś szybko zrobić, zanim Władcy przejmą absolutną kontrolę nad wszystkim, co się dzieje w Krainie.

– Ale co możemy zrobić? – spytał ktoś inny. – Jakiegokolwiek działania byśmy się nie podjęli, mogłyby być one wyłącznie destruktywne. Rozwiązać parlamentu już nie możemy, chyba że siłą. Ale to prawdopodobnie i tak nic nie da, bo przez te wszystkie lata Władcy uniezależnili się od niego. Komitety Strajkowe... to się nie będzie podobać mieszkańcom...

– Tak, ma pan absolutną rację – odezwał się inny głos. – Władcy sprytnie odebrali nam wędkę z marchewką a zamiast niej wyposażyli w pejcz. Czego byśmy nie zrobili, będzie to wymierzone przeciwko społeczeństwu. Nawet się nie zorientowaliśmy, jak drobnymi kroczkami przejęli monopol na poprawianie sytuacji mieszkańców, a nas nabili w butelkę.

– No właśnie. Sęk w tym, że oni od początku rządzili dobrze. Mogliśmy przewidzieć, że to się tak skończy i nie rozszerzać ich uprawnień.

– Mogliśmy? Czyżbyś obwiniał o to siebie?

– Proszę, nie kłóćcie się. To jest najmniej stosowny do tego moment. Mamy teraz ostatnią szansę by cokolwiek zrobić. Jeżeli jej nie wykorzystamy, będzie to koniec demokracji w Krainie.

 


 
[1] Parlament w Krainie, po rewolucjach z lat 13450-13650 był jednoizbowy. Bierne prawo wyborcze posiadał każdy mieszkaniec – głosowano nie na partie tylko na pojedynczych ludzi. Wpływy w parlamencie były proporcjonalne do liczby głosów jakie oddano na danego parlamentarzystę. Nie istniało coś takiego jak próg wyborczy. [przyp. aut.]