Pewnego dnia, Rafik, dwumiesięczny kot należący do Doroty, córki artysty specjalizującego się w układaniu zastaw stołowych, zachorował na koci katar. Zwierzątko prychało, kichało i od czasu do czasu sklejały mu się powieki. Zaniepokojona właścicielka poprosiła o pomoc mamę, która zabrała kociaka do weterynarza. Przepisane przez niego tabletki w ciągu trzech dni złagodziły objawy choroby. Po około tygodniu Rafik był zdrowy jak koń.
Przypadek sprawił, że nie była to jednak zwykła choroba. Agresywnie rozmnażający się w błonach śluzowych herpeswirus w pewnym momencie zmutował, przechodząc w formę niezdolną do wnikania w kocie komórki. Nieprzystosowany egzemplarz opuścił przez nos ciało swojego gospodarza i wylądował na miseczce, z której pupil Doroty zwykł był popijać mleko. Podczas gdy dziewczynka myła to naczynie, wirus niespodziewanie znalazł się na skórze jej dłoni.
Kolejnym etapem jego wędrówki była twarz panny Garfield, ulubionej przedszkolanki Doroty. Następnie wirus wtarty został w poduszkę łóżka w mieszkaniu państwa Garfield. Chcąc nie chcąc, przystąpił do infekcji biologicznych elementów poduszki, która niestety szybko wytworzyła odpowiednie przeciwciała i zniszczyła powstające kolonie patogenu. Ostało się zaledwie kilka egzemplarzy na powierzchni poduszki.
Panna Garfield wyszła wkrótce za mąż i wyprowadziła się. Rodzice świeżo upieczonej mężatki, żywiąc sentyment do przeszłości, postanowili nie pozbywać się łóżka swojej dorosłej córki. Jak się okazało, był to dobry pomysł, gdyż pewnego dnia przyszedł do nich na noc stary znajomy. Mężczyzna ten pracował w KRMŻiM i kiedy w dwa dni później wybierał się do pracy, nieświadomie przyprowadził ze sobą zmutowanego mikroba. Zahaczając po drodze o ścianę i innego pracownika, wirus zainfekował jedną z dopiero co narodzonych biopokojówek. Ta uporała się z chorobą równie szybko co poduszka. Nim jednak to nastąpiło, zakażony został pomocnik nabywczyni zarażonej biopokojówki. Kobieta ta była inwentaryzatorem w Zakładach Oczyszczania Miasta. Ponieważ często zabierała pomocnika do pracy, wirus przeniósł się na sprzątaczkę #215, a następnie ponownie zmutował, tym razem w formę, z którą zarażone stworzenie nie mogło sobie samodzielnie poradzić. #215 została zwolniona z pracy i umieszczona w zakładach leczniczych ZOM (potocznie zwanych „serwisem”). Zastępować ją miała #79.
Sprzątaczka #79 kończyła właśnie obchód swojej nowej trasy. Aleja 81 wydawała się dość czysta. Trochę kurzu, kilka plamek krwi. I czarna torba stojąca pod ścianą, niedaleko odnogi alejki. Ze wskazań skanera wynikało, że torba zawierała wyłącznie plastik, śladowe ilości kurzu i przetrwalników Bacillus anthracis, nie stanowiących większego zagrożenia dla zdrowia przechodniów. Torba, jako obiekt potencjalnie celowo umieszczony w tym miejscu podlegała dwudziestodniowemu okresowi przejściowemu. Jeżeli w tym czasie nie znajdzie się właściciel, zostanie ona potraktowana jako śmieć i ulegnie utylizacji. #79 zostawiła znalezisko w spokoju i zajęła się zakrzepłą na podłodze krwią.
Des wzięła do ręki leżącą na stoliku ulotkę. Głosiła ona, że doktor Michał Brzostus był najlepszym specjalistą w Krainie. Miał stopień naukowy doktora habilitowanego w dziedzinie manipulacji związkowej. Studiował manipulację na wydziale psychologii Uniwersytetu Nauk Społecznych. Des co prawda nigdy nie słyszała o tym uniwersytecie, ale wydało jej się, że brzmi to dość dumnie.
Ulotka zawierała jeszcze informacje na temat sukcesów doktora. Szczycił się trzydziestoma dwoma uratowanymi małżeństwami, siedemdziesięcioma czterema rozbitymi związkami i dwudziestoma dwoma skutecznymi pomocami w podrywie. Pod spodem znajdowały się zdjęcia uśmiechniętych ludzi – wszystkie przedstawiały trzymające się za ręce pary. Niektóre były w całości, a niektóre były przedarte symbolizując zniszczenie związku.
Na samym dole, małym drukiem napisane było, że w ratowaniu związków skuteczność Brzostusa wynosiła 25%, w ich burzeniu 85%, a przy pomocy w podrywie zaledwie 18%.
„Nie szkodzi” – pomyślała Des. „Pewnie przychodzą do niego sami desperaci, tacy jak ja. Z góry wiadomo, że mają małe szanse, dlatego skuteczność jest taka niska. Jak widać tonący brzytwy się chwyta.” Des była zdeterminowana do tego stopnia, że nie zawahałaby się wypróbować nawet najgłupszego pomysłu.
W poczekalni poza nią nie było nikogo. Przyszła trochę przed czasem i musiała zaczekać, aż poprzedzająca ją osoba opuści gabinet doktora. Wizyta przedłużała się i Des zaczęła się powoli denerwować. W końcu drzwi otworzyły się i wychynął z nich łysiejący facet. Mężczyzna obrzucił Des pogardliwym spojrzeniem i energicznym krokiem opuścił pomieszczenie.
Wnętrze gabinetu było urządzone w dość oryginalny sposób. Dominował brąz i beż. Zamiast dywanu, na podłodze leżał wielki płat szytej skóry o nieregularnym kształcie. Meble też były skórzane, a ściany oklejono imitującymi ten materiał tapetami. Nad głową siedzącego za biurkiem otyłego mężczyzny wisiał długi dezintegrator.
– Witam panią – odezwał się Brzostus. Des przyjrzała mu się uważniej. Długie, siwiejące, nieco przetłuszczone włosy otaczające nalaną twarz z nieogolonym zarostem nie robiły najlepszego wrażenia.
– Nazywam się Des – oznajmiła.
– Bardzo mi miło, Michał Brzostus – wyciągnął dłoń. – Proszę siadać – wskazał stojące naprzeciwko biurka krzesło. – Widzę, że zainteresował panią mój dezintegrator.
– Tak, muszę przyznać, że nie buduje on we mnie poczucia bezpieczeństwa.
– Takie jest jego zadanie – grubas uśmiechnął się. – Stanowi on ostrzeżenie dla wszystkich zapalczywych, chcących zemścić na mnie za jakieś swoje niepowodzenia. Doradzanie ludziom nie jest niczym niemoralnym, ale ci, przeciwko którym stosowane były moje rady, często szukają odwetu właśnie na mojej osobie. Miałem już kilka takich przypadków... Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna i niebezpieczna – zadumał się na chwilę. – Ale niezwykle potrzebna. Wielu ludzi chciałoby zmienić swoje życie – przyjrzał się uważnie Des. – Pani na przykład nie powinna mieć z tym większych problemów. Jest pani ładna i pewna siebie. Razem na pewno uda nam się pokonać wszystkie trudności... No właśnie, co tak właściwie panią do mnie sprowadza?
– Chciałabym, żeby pomógł mi pan kogoś uwieść – Des pokrótce przedstawiła zarys sytuacji. Doktor od czasu do czasu kiwał ze zrozumieniem głową i wydawał z siebie potwierdzające „mhm”.
– Chyba wiem o co chodzi – odezwał się, gdy skończyła. – Chodzi o „zespół gloryfikowanego cierpiętnictwa”. Pani chłopak wypiera z pamięci przyjemne wspomnienia i urządza swoje życie tak, żeby było w nim jak najwięcej cierpienia. Niektórzy ludzie niestety tak mają i, co gorsza, są z tego dumni. Patrzą na innych z góry i szczycą się tym, że nie są zwykłymi zjadaczami chleba goniącymi za szczęściem, czują się dzięki temu bardziej szlachetni. Osobiście uważam, że „cierpienie uszlachetnia” jest beznadziejnym powiedzonkiem – odkaszlnął. – Ale wracając do problemu. Musi mi pani podać jak najwięcej szczegółów z przeszłości Spira. Kuracja w takich przypadkach jest bowiem określona jednoznacznie. Do jego świadomości musi dostać się jakiś bodziec, który uwolni lawinę wspomnień. Miłych wspomnień. Mają one obudzić refleksję na temat: „jeżeli kiedyś było dobrze, to czemu teraz jest źle?”. Wtedy chłopak powinien otworzyć się na otaczający go świat. Trzeba tylko zaaranżować jakąś sytuację, która przypomni mu coś bardzo miłego... Jak się pani wydaje, z czym Spir wiąże najmilsze wspomnienia?
– Wydaje mi się, że z projektorem. Zawsze mówił, że cały otaczający go świat jest nic nie wart i że najchętniej zamknął by się ze mną w wiecznej projekcji.
– W takim razie prosiłbym panią o przygotowanie jak największej ilości danych na temat owych projekcji. Szczególnie istotne są informacje o momentach, w których wydawał się być naprawdę szczęśliwy. Wybierzemy jeden z takich momentów i spróbujemy mu go przypomnieć. Potrzebuję także danych na temat jego obecnego życia. Jakie ma zwyczaje, gdzie chadza i z kim się spotyka. Z taką wiedzą łatwiej nam będzie wymyślić coś niezbyt nachalnego, wyglądającego na przypadkowy zbieg okoliczności.
– Dobrze – odparła Des. – A w jakiej formie mam to przygotować?
– Jak pani wygodniej. Mam tu prawie wszystkie dostępne na rynku czytniki pamięci. Najważniejsze, to żeby nie pominęła pani najistotniejszych szczegółów. Reszta jest o wiele mniej potrzebna... Tylko proszę nie zwlekać, bo sprawa wydaje się być nie cierpiąca zwłoki. Z czasem będzie pani w coraz gorszej sytuacji.
– Dziękuję – Des wstała.
– I koniecznie proszę jeszcze dzisiaj zapisać się na kolejną wizytę, bo mam nawał klientów, a pani sprawa nie może czekać.
– Dobrze, do widzenia.
– Do widzenia.
Des wyszła z gabinetu. W poczekalni nie było nikogo.
Alejką 1482 jechało dwóch zamaskowanych mężczyzn. Przy wejściu do jednej z licznych restauracji zeszli z ruchomego chodnika i ustawili się we wnęce przy drzwiach. Mimo że na głowach mieli metalowe hełmy odsłaniające jedynie oczy, nie wzbudzali w przechodniach podejrzeń. Ludzie widząc, że innych też to nie interesuje, skłonni byli przypuszczać, iż mężczyźni odziani w błękitne peleryny, czarne obcisłe stroje i błyszczące srebrnie ochraniacze na przedramiona i golenie są elementami akcji reklamowej jakiejś mało znanej firmy. W Krainie nigdy nie brakowało dziwnych pomysłów.
Jeden z przebierańców trzymał w ręku urządzenie przypominające paralizator. Drugi dzierżył duży purpurowy worek. To także nie zainteresowało żadnego przechodnia. Najwidoczniej tak właśnie miało być.
Mężczyźni stali, wypatrując kogoś w sunącym miarowo tłumie. Przez kilka minut nie odzywali się.
– O, idzie – mruknął w końcu trzymający worek.
Spir zmierzał właśnie ku swojej ulubionej restauracji – Arkadii. Podawano tam niebywale smaczną jajecznicę, która tak bardzo przypadła Spirowi do gustu, że nie wyobrażał sobie dnia bez zjedzenia przynajmniej jednej porcji. Skręcił z Arterii 13 w Alejkę 1482, na której znajdowała się najbliższa jego domostwu placówka Arkadii.
Spir mimo lekkiego ssania w żołądku nie myślał jednak o jedzeniu. Porządkował właśnie myśli po kolejnej filozoficznej rozmowie z Yoem. Powoli zaczynał dochodzić do wniosku, że projektor był niebywale idiotycznym wynalazkiem. Umożliwiał niczemu nie służącą ucieczkę od rzeczywistości. A rzeczywistość i tak prędzej czy później każdego dopadnie. Nie da się przed nią uciec. Projektor to zwykła strata czasu.
Spir był dumny ze swojego toku rozumowania. Powziął postanowienie, że już nigdy więcej nie będzie uciekał. Zostanie tutaj, w Krainie i będzie zmagał się ze światem aż poczuje się szczęśliwy albo umrze. Zacznie od dokończenia projektu „Międzyświat”. To mu pewnie przysporzy trochę sławy. Dzięki niej łatwiej będzie znaleźć jakąś fajną dziewczynę. I intratną posadę. A jeżeli się nie uda, przynajmniej będzie miał pewność, że nie zmarnował życia na rozczulanie się nad sobą i niczemu nie służącą zabawę.
Tak rozmyślając zbliżył się do drzwi, nad którymi wisiał czerwony szyld, głoszący wielkimi białymi literami: „Arkadia”. Spir zupełnie nie zwrócił uwagi na dwóch dziwacznie ubranych mężczyzn, stojących przy wejściu. Mijając ich, niespodziewanie poczuł lekkie ukłucie, a następnie palący ból w kręgosłupie. Świat zaczął wirować i po chwili zrobił się zupełnie czarny. „Nie zjem dzisiaj jajecznicy” – pomyślał na chwilę przed utrata świadomości.
W czasie gdy Spir został sparaliżowany przez pierwszego z mężczyzn, drugi naszykował worek, który wprawnym ruchem naciągnął na chwiejącą się ofiarę. Specjalny materiał błyskawicznie zesztywniał, tak, by nie było widać, że jego zawartość ma kształt ludzkiego ciała. Porywacze wzięli tobołek pod pachę i nie śpiesząc się, skierowali kroki ku Arterii 13. Tam czekał na nich specjalnie podstawiony, prywatny łazik.
Żaden z przechodniów nie zareagował. Ludzie, widząc, że inni też tylko się przyglądają, uznali to za jakąś mało zrozumiałą akcję marketingową albo nieszkodliwe wybryki młodzieży. W Krainie nigdy nie brakowało dziwnych pomysłów. Dlatego każdy podążył w swoją stronę.
Jak zwykle na wstępie, twarz Krissa była niczym wykuta w kamieniu. Nie oznaczało to bynajmniej, że jest on w tym samym humorze co zwykle. Wokół jego głowy, niczym elektrony wokół jądra atomu, latały bezładnie czerwone świetliste punkty. Gdy Kriss otworzył oczy, Zeud spostrzegł, że szare tęczówki jego rozmówcy, a także źrenice i białka przybrały jasnoczerwoną barwę. Zeud widział to już kilka razy. Latające czerwone punkty i czerwony oczy zwiastowały niechybną śmierć przynajmniej dziesięciu osób. Na szczęście skóra Krissa zachowała swoją naturalną barwę. Gdyby i ona się zmieniła, oznaczałoby to, że Obcy jest naprawdę wściekły.
– Realiści – powiedział Kriss do przyglądającego mu się Zeuda. – Tym razem przeholowali.
– Porwanie? Czyli to jednak oni?
– Tak. Teoretycznie to ja powinienem być teraz na waszym celowniku. Ale nie. Pieprzeni Realiści musieli się wtrącić i pokrzyżować mi plany.
– Nieczęsto się to zdarza? – to pytanie niosło ze sobą sporo satysfakcji.
– Oj, nieczęsto – Kriss spojrzał na rozmówcę spode łba, a jego oczy zaświeciły silnym, czerwonym blaskiem. – I zamierzam doprowadzić do tego, by takie sytuacje już nigdy więcej nie miały miejsca.
– I jak to zamierzasz zrobić?
Oczy Krissa przygasły.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie denerwuje, że muszę odpowiadać na twoje pytania. Obiecuję ci, że kiedyś cię dopadnę... i na dobre skończy się era infiltracji. Już nikt nigdy mnie więcej nie uchwyci, panie Zeud.
– Póki co jesteś jednak w mojej mocy – Zeud starał się sprawiać wrażenie pewnego siebie.
– Póki co... – Kriss zaczerpnął powietrza. – Postanowiłem ofiarować trochę więcej wpływów Władcom. Nie jestem pewien, czy biedacy dadzą sobie radę z zadaniem wyeliminowania Realistów. To jest teraz naszym wspólnym celem i dlatego postanowiłem pójść im na rękę. Tymczasem z centralizacją władzy wiąże się dla mnie jeszcze jedna korzyść. O wiele łatwiej będzie manipulować, łatwiej będzie wpływać.
– Dlatego właśnie powstali Honorowi?
– Tak. Kiedyś posługiwałem się wyłącznie niebezpośrednim schematem wpływów. Potem postanowiłem utworzyć Honorowych. Kreacja bezpośrednio reprezentującej mnie organizacji, aczkolwiek niezbyt bezpieczna, znacznie przyśpieszyła moje działania. To właśnie Honorowi mieli porwać Spira. Nie udało się to tylko przez idiotyczny zbieg okoliczności. Straciłem kontrolę nad Realistami i boję się, że nie odzyskam jej na czas. Dlatego czeka ich wymarcie – jego oczy znów na moment rozbłysły.
– Widzę, że nie możesz przestać o tym myśleć. Nie zastanawiałeś się nigdy nad tym, żeby po prostu dać sobie spokój?
– Ty chyba jednak czegoś nie rozumiesz – skrzywił się. – Jeżeli dam sobie spokój – ostatnie trzy słowa wypowiedział pogardliwym tonem – to co będę robił? Moje istnienie opiera się na działaniu. Jeżeli go zaniecham, po prostu zniknę. Jeżeli w moim działaniu zakodowane byłoby przyzwolenie na zniknięcie, już dawno by mnie tu nie było. Zresztą... może byli tu przede mną inni... podobni do mnie. I być może to właśnie brak instynktu samozachowawczego sprawił, że oni przestali istnieć, a ja zająłem ich miejsce. Rozważ to.
– Nie przeczę, że musisz działać... lub przynajmniej myśleć, żeby istnieć. Nurtuje mnie pytanie... czemu akurat takie cele sobie wyznaczyłeś? Przecież zamiast rozsyłania prezencików i bomb, mógłbyś mieć na celu rozwijanie kontaktów handlowych z innymi państwami... dbać dobro naszych obywateli...
– Na ten temat też mogę snuć jedynie przypuszczenia. Prawdopodobnie natura Krainy sprawia, że zło – to słowo też wypowiedział z pogardą – to jedyny możliwy sposób na istnienie w tym miejscu waszego nędznego państewka. Może chęć przetrwania jest jakoś połączona z tymi moimi celami, które tak bardzo ci się nie podobają. A może po prostu taka jest moja natura i nie da się tego uzasadnić w żaden sposób? Pewności nie mam. Nie jestem dobry w introspekcji.
Rozmowa zakończyła się.
Weszli na aleję. Przemykali między jadącymi ruchomym chodnikiem podróżnymi, starając się nikogo nie dotknąć. Niewidzialni. Czasami zdarzało się im kogoś musnąć. Czasami ktoś rozglądał się zaniepokojony, co takiego wprawiło w ruch jego pelerynę. Zdarzało się, że jakiś przechodzień czując lekki podmuch powietrza nie mógł się oprzeć wrażeniu, że tuż przed jego twarzą przemknął duch. Duchy jednak zwykły straszyć ludzi krzycząc i dzwonią łańcuchami, natomiast Niewidzialni starali się zachowywać się tak cicho, jak to tylko możliwe. I nikogo nie straszyli. Po prostu wykonywali swoją pracę.
„Mężczyzna ubrany w czerwony sweter i brązowe spodnie. Kod 213. Żonaty. Dwójka dzieci. Artysta od kompozycji kwiatowych.” – rozległo się w nadajnikach wmontowanych w hełmy Niewidzialnych. Każdy z nich błyskawicznie przypomniał sobie schemat misji 213. Przerabiali to już wielokrotnie na treningach w bazie. Mężczyznę należy lekko wyprowadzić z równowagi. Wzbudzić w nim niechęć do ludzi. Sprawić, by poczuł się niepewnie. Skołowany, oszołomiony, niepewny, nie rozumiejący świata. Ale by obwiniał o to kogoś innego. Tylko nie można przesadzić. Pod żadnym pozorem nie powinno dojść do rękoczynów.
Niewidzialni rozdzielili się. „Jest!” – po kilkunastu sekundach poszukiwań jeden z nich zlokalizował ofiarę. Mężczyzna jechał aleją w kierunku od arterii. Wyglądał na około czterdzieści lat. Lekko siwiejący, wyłysiały na czubku głowy. Smutnymi, spuszczonymi oczami wpatrywał się w sunący szybko ruchomy chodnik, od czasu do czasu zerkając na stojącą przed nim starszą kobietę. Widać było, że jego myśli zaprzątają jakieś niewątpliwie poważne kłopoty. Niewidzialni byli jednak szkoleni tak, by w trakcie misji zapomnieć o istnieniu czegoś takiego jak współczucie. Każdy z nich wiedział, że jest tylko trybikiem wielkiej maszyny. Musi się podporządkować i wypełnić rozkazy – inaczej plan może się nie udać. A plan był tak skomplikowany, że nie rozumiał go żaden, nawet najmądrzejszy, hodowany na pożywkach neuronalnych człowiek. Dlatego nie mogło być mowy o wahaniu. Misja musiała zostać wypełniona z najmniejszymi szczegółami.
Przez kilka sekund krążyli wokół celu, analizując otoczenie. Potem przywódca wydał polecenie i przystąpili do akcji. Pierwszy zaczaił się przy torbie mężczyzny. Drugi stanął obok poprzedzającej go kobiety. Trzeci ustawił się naprzeciwko niej i lekko dmuchnął jej w twarz. Starsza pani odruchowo cofnęła się. Stojący obok podstawił jej nogę, tak, że poleciała wprost w ramiona stojącego za nią przedmiotu misji. Wtedy trzeci otworzył niepostrzeżenie jego torbę i wyjął z niej komunikator.
– Nic się pani nie stało? – spytał mężczyzna w czerwonym swetrze i brązowych spodniach, pomagając poszkodowanej stanąć na równe nogi.
– Chyba nie... – wystękała niewiasta. – Musiałam się o coś potknąć – rozejrzała się w poszukiwaniu przyczyny swojego upadku. – Nie wiem, jak to się stało... – dodała po chwili nie mogąc zlokalizować nic, o co mogłaby zahaczyć jej noga. – Bardzo pana przepraszam.
– Nic nie szkodzi – odparł. Spuścił wzrok, znów zagłębiając się w swoich problemach.
Minęło kilkanaście sekund. Starsza pani przeszła na chodnik prowadzący w odnogę alejki. Jeden z niewidzialnych lekko szarpnął za pasek na którym wisiała torba smutnego mężczyzny. Ten spojrzał na swój bagaż i ze zdumieniem stwierdził, że jest rozpięty. Rozejrzał się nerwowo po swoich towarzyszach podróży. Następnie wsadził rękę do torby i po chwili miał już pewność – został okradziony. Przez moment zastanawiał się, gdzie mogła zniknąć jadąca przed nim kobieta. Przeszedł na jadący w przeciwnym kierunku chodnik i zaczął się przeciskać pomiędzy stłoczonymi podróżnymi. Niewidzialni podążyli za nim, niczym cienie.
Mężczyzna w czerwonym swetrze zszedł z sunącego podłoża, na którym panował nie lada ścisk, i zaczął biec prawie pustym klasycznym chodnikiem. Dopadł do skrzyżowania w kształcie litery „T”, a następnie skręcił w odnogę. Szybko wypatrzył w tłumie niską staruszkę i dogonił ją. Złapał kobietę za ramię i mocno potrząsnął.
– Gdzie jest mój komunikator?! – krzyknął, zwracając na siebie uwagę okolicznych przechodniów. Niewiasta wyglądała na zupełnie zaskoczoną. Rozejrzała się z przerażeniem na boki po czym spojrzała w twarz zdenerwowanego mężczyzny.
– Jaki komunikator? – zachrypiała.
– Ten! – zamaszystym ruchem wskazał na swój bagaż. – Nieopatrznie zostawiłaś otwartą torbę! – skrzywił się.
– Sugeruje pan, że ja... – staruszka odzyskała pewność siebie i podparła rękami boki.
– Nic nie sugeruję! – rozdarł się posiadacz czerwonego swetra. – Oddawaj mój komunikator!!
– Proszę się uspokoić – odezwał się jakiś młody mężczyzna stojący obok.
– Czy pan nie rozumie – zwrócił się do niego okradziony – że ta... – ugryzł się w język – że ona wyciągnęła mi z torby koma?!
W tym samym momencie, Niewidzialny, który posiadał przedmiot, będący przyczyną całej tej sceny, wyjął z kieszeni komunikator i położył go na przedramieniu żywo gestykulującego poszkodowanego. Urządzenie ześlizgnęło się i spadło trafiając w stopę mężczyznę, który wcześniej prosił o spokój.
– Au!... A co to jest? – spytał podnosząc z ziemi niewielki przedmiot.
– To... e... – zawahał się łysiejący czterdziestolatek – to jest mój komunikator...
Starsza pani z obrzydzeniem wyrwała się z zelżałego uścisku.
– Niech pan teraz uważa, bo zaraz ukradnę panu kalesony – syknęła.
– Zdaje się, że niepotrzebnie się pan tak awanturował – dodał młody mężczyzna. – Zguba się znalazła. I wygląda na to, że nie była to wina tamtej pani – uniósł brwi, jakby tłumaczył pięciolatkowi, że nie można bić kolegi tylko dlatego, że ma fajniejsze samochodziki.
Niedoszły okradziony obrzucił swoich rozmówców niepewnym spojrzeniem, schował zgubę, jeszcze raz obdarzył nieufnym spojrzeniem patrzącą na niego z wyższością kobietę i przeszedł na chodnik jadący w przeciwną stronę. Wlepił wzrok w buty jadącej przed nim kobiety i pogrążył się w rozmyślaniach. Niewidzialni uznali misję za wykonaną. Chwilę później centrala to potwierdziła.
„Za moich czasów panował tu o wiele większy porządek. A początkowo zdawało mi się, że przez te siedemset lat świat zmienił się na lepsze...” – pomyślał Spir. Otaczające go twarze nie wyglądały przyjaźnie.
Mimo wczesnej pory, stacja Duordaj była już nieźle zatłoczona. Co i rusz z wagoników wylewały się kolejne grupy ludzi nadając tłumowi formę falującej rzeki, której źródła znajdowały się na peronach stacji, a koryto stanowił korytarz prowadzący na powierzchnię, ku rynkowi miasta.
– Siła ludzi – odezwał się mężczyzna idący w jednej z takich ludzkich fal.
– Ano – odparł podążający obok. – Ale nie dziwota. Nie często ma miejsce taka gratka.
– Naprawdę miło ze strony Władców, że zwołali ten wiec. Ciekawym o czym zamierzają traktować – dodał pierwszy.
– Czegoś takiego to u nas nie było chyba od setekleci. Na pewno nie za mojego żywota. Dziwuję się zatem razem z tobą – odparł drugi.
Tłumek, którego stanowili cząstkę, przemierzył już cały korytarz i wspinał się właśnie po klasycznych schodach prowadzących na powierzchnię. Po chwili oczom gawiedzi ukazał się rozległy plac. Na środku, w kilkudziesięciu rzędach ustawione były krzesła, stanowiące ogrodzony niską metalową barierką sektor dla vipów. Większość z kilku tysięcy siedzących miejsc była już zajęta. Na otaczającej je wielkiej przestrzeni kłębiły się grupki ludzi starających się zająć jak najlepsze miejsca stojące. Z oczywistych względów nikt nie chciał stać z tyłu, nikt też nie chciał być zbyt blisko, gdyż musiałby w niewygodny sposób zadzierać głowę.
Nad rynkiem górowała wielka, półkolista kopuła pałacu oraz dobudowany do niej olbrzymi taras. Na tarasie nie było żywej duszy. Audiencja miała się zacząć dopiero za kilkanaście minut.
– Żwawo – powiedział pierwszy z rozmawiających wcześniej mężczyzn. – Miejscówka tam, przy balustradzie zdaje się być bardzo dogodnym lokum – wskazał palcem na niewielką lukę w ciżbie otaczającej utworzony z krzeseł czworobok.
– Rychło w czas – powiedział, gdy znaleźli się już u celu. Wskazał swojemu przyjacielowi kolejne fale tłumu.
– Ano – odparł tamten. – A to widzisz? – spytał pokazując na dwa wolne siedzące miejsca tuż przy barierce.
– Miarkuję – jego kompan uśmiechnął się szelmowsko. Rozejrzał się, czy w pobliżu nie ma nikogo ze służb porządkowych i bez wahania przesadził niski płotek. Pomysłodawca zrobił to samo i po chwili obydwaj siedzieli wygodnie na miejscach przeznaczonych dla najgrubszych ryb w Krainie.
Rynek zapełniony był już do połowy. Czujniki pokazywały, że na powszechną audiencję stawiło się już ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Jeszcze drugie tyle i limit zostanie osiągnięty. Każda dodatkowa osoba stanowiła zagrożenie dla zgromadzonych. Takie były przepisy. A ludzi ciągle przybywało.
W końcu, rozległ się przypominający trąbę donośny sygnał. Na platformę wkroczyły trzy postacie. Przodem szła kobieta, trzymająca w ręku świecącą na złoto laskę. Za nią podążało dwóch mężczyzn, po lewej stronie niższy a po prawej wyższy i o wiele szczuplejszy. Wszyscy odziani byli w żółto-szare, szczelne kombinezony oraz brązowe peleryny. Ich twarze zakrywały srebrne maski.
– Skrywają swe lica. A już... – zaczął pierwszy z mężczyzn, którzy w nielegalny sposób przywłaszczyli sobie miejsca dla vipów.
– Csii! – syknął ktoś z tyłu, nie pozwalając mu dokończyć.
– Witam was wszystkich – odezwała się zamaskowana kobieta z laską. Nagłośnienie działało tak, że dało się słyszeć każdy dźwięk dochodzący ze znajdującej się wysoko ponad tłumem mównicy. Kroki, szelest szat, ciche chrząknięcia stojących z tyłu dwóch Władców płci męskiej.
– Cieszę się, że postanowiliście odwiedzić nas tak licznie – kontynuowała. – Zdajecie sobie zapewne sprawę z faktu, że publiczne audiencje odbywają się bardzo rzadko, tylko w przełomowych dla nas wszystkich momentach. I teraz właśnie nadeszła chwila, wymagająca od nas, Władców, bezpośredniego kontaktu ze społeczeństwem Krainy.
Zacznę od kwestii najbardziej aktualnych. Jak pewnie wielu z was zauważyło, ostatnimi czasy w życiu codziennym pojawiają się drobne problemy, które jednak w swojej ilości i powszechności stały się bardzo irytujące. Mam na myśli strajki w niektórych zakładach przemysłowych oraz blokady środków transportu.
Strajki są przyczyną niedostatku niektórych dóbr powszechnych, co niekiedy wiąże się z katastrofalnymi konsekwencjami. Do dwóch najpoważniejszych, nieprzemyślanych niesubordynacji pracowniczych doszło w ciągu ostatniego tygodnia. Jedną z nich był strajk w elektrowni „Bzyk”, który doprowadził do odcięcia od energii elektrycznej ponad osiemdziesięciu milionów naszych obywateli – wśród tłumu rozległ się cichy szmer. – Przerwy w dostawach prądu nie ominęły szpitali, wszystkich pracujących w terenie podtrzymywaczy życia, klimatyzacji, ogrzewania, oczyszczalni powietrza, środków transportu i wielu innych istotnych komponentów naszego bytowania. W efekcie, piętnastominutowa przerwa doprowadziła do śmierci około piętnastu tysięcy ludzi. Straty materialne szacujemy na około siedemdziesiąt ton – szmer przybrał na sile.
– Drugi strajk odbył się w zakładach produkujących szamę „Samowar” i nie był on tak fatalny w skutkach, jednak każdy mieszkaniec Krainy, będący stałym klientem tego przedsiębiorstwa, odczuł dyskomfort związany z brakiem jedzenia. Kto jest temu winien? Komitety Strajkowe informują, że ich działanie było inicjowane przez osoby powiązane z Realistami. Podobnie blokady środków transportu są zasługą tej samej grupy.
Do tej pory Realiści stosowali mniej lub bardziej legalne środki mające wymusić na nas uległość i spełnienie ich żądań. Utrudniali nam zarządzanie Krainą, prowokowali ludność, by brała udział w strajkach, powodując niezadowolenie społeczne, za które odpowiedzialność zrzucali na nas, jako budowniczych obecnego ładu. Pamiętając o Porozumieniu z 13721 roku, nie mogliśmy nic z tym zrobić. Ze strachem jednak obserwowaliśmy, jak rozwija się samowola Realistów i jak bez żadnych oporów przeprowadzają oni destrukcję naszego systemu.
Jednak wczoraj Realiści wykonali o jeden krok za dużo. Ich ostatnim celem było niedopuszczenie do kontynuowania projektu „Międzyświat”, który zainicjowaliśmy w 13456 roku. Postulaty, które przedstawili i przemawiająca za nimi argumentacja były zupełnie pozbawione sensu. Faktem jest, że nasze oczy nie zawsze zwrócone są wyłącznie na problemy zwykłych mieszkańców. Nie może to być jednak powodem, by pracę owych mieszkańców marnować. Międzyświat jest bowiem efektem wielkiego wysiłku, przede wszystkim właśnie zwykłych obywateli Krainy. Niweczenie tego projektu jest skrajnie irracjonalne, chociażby dlatego, że do końca pozostało nam już bardzo niewiele.
Argumenty te jednak nie trafiały do Realistów, którzy ślepo parli ku raz obranemu celowi. Nic jednak nie mogli już zrobić. Strajki zawiodły, blokady zawiodły, społeczeństwo nie wykazało dla nich poparcia. Zdobyli się więc na desperacki krok, który w naszej ocenie był najgorszym pomysłem jaki w ogóle mógł od nich wyjść. Posunęli się bowiem do terroru. Wczoraj po południu, porwali jednego z pracujących nad Międzyświatem artystów. Zażądali zniszczenia ostatniego elementu prawie gotowego już dzieła. Grożą, że jeśli nie spełnimy ich żądań, artysta ów zginie, ostatecznie zaprzepaszczając szansę na finalizację naszego projektu.
Oczywiście nie zamierzamy się ugiąć. Z przykrością jednak musimy was ostrzec, że teraz, kiedy partie opozycyjne zaczęły stosować podobne metody, nikt nie może czuć się bezpiecznie – na rynku panowała prawdziwa wrzawa, która nie zagłuszyła jednak unoszącego się ponad tłumem głosu przemawiającej Fil.
– Naszym obowiązkiem jest zapewnić wam bezpieczeństwo. Ostatnie kilkaset lat pokazało, że demokracja w dużo mniejszym stopniu przyczynia się do polepszenia warunków waszego życia, niż można by się było tego spodziewać, dzieląc jednocześnie naród na ścierające się między sobą frakcje. Dla wspólnego dobra, postanowiliśmy zdelegalizować organizację Realistów. Jest to co prawda niezgodne z Porozumieniem z 13721 i może doprowadzić do konfliktu z Komisją Demokratyczną, jednak w tak ważnej sprawie nie boimy się podjąć ryzykownych działań. Przywódcy Realistów zostaną odizolowani a najbardziej aktywnych działaczy postaramy się w jak najkrótszym czasie przesiedlić. W najbliższym czasie my, Władcy, postaramy się zwiększyć własne kompetencje, by na przyszłość zapobiec sytuacjom, w których przychodzą do nas miliony skarg na rozbestwione mniejszości, a my nic nie możemy poradzić na ich zuchwalstwo.
Przez ponad trzynaście tysięcy lat zarządzaliśmy Krainą w sposób nie wymagający żadnej pomocy. Wierzymy, że obdarzycie nas zaufaniem i w chwilach kryzysu będziemy mogli liczyć na wasze poparcie. Bardzo wam wszystkim dziękuję – Fil stała jeszcze przez kilkanaście sekund, słuchając mieszających się wiwatów i przekleństw, a następnie w eskorcie Konczusa i Mentata opuściła mównicę. Jej przemówienie oglądało za pośrednictwem mediów ponad sto czterdzieści milionów ludzi.
– Jesteście pewni, że nie można inaczej? – Des nie wyglądała na przekonaną. – Boję się, że coś mu się stanie.
– A masz jakieś gwarancje, że wróci do nas cało, nawet jeśli spełnimy ich żądania? – Fil była nieprzejednana.
– Nie... Ale na pewno, podejmując taką akcję, zwiększamy ryzyko. Proszę was, nie róbcie tego. Czy ten Międzyświat jest aż tak istotny? Może dałoby się ich jakoś oszukać?
– Nic z tego – Fil podkręciła głowa. – Nie możemy pójść na żadne ustępstwa.
– Ale dlaczego? Przecież bez niego Międzyświat i tak nie powstanie! Przecież Spir jest bardzo ważny!
– Uspokój się – Fil złożyła dłonie tak, że zetknęły się opuszkami palców. – Zaraz ci wszystko wytłumaczę – wzięła głęboki wdech. – Spir rzeczywiście jest ważny. Ale co z tego? Gdyby nie był ważny, to by go nie porwali. Oni mają swój cel i zamierzają go osiągnąć stosując wszystkie dostępne środki. Nawet jeżeli uwolnią Spira, to następnego dnia mogą porwać kogoś innego. Nie możemy iść na żadne ustępstwa. To by ich tylko przekonało o własnej sile i zachęciło do dalszego działania.
– A może nie... może chodzi im tylko o tę jedną rzecz...
– Dziecko – ręce Fil opadły bezwładnie na oparcia krzesła. – Nie czarujmy się. Nawet gdyby Realistom chodziło tylko i wyłącznie o to, by nie dopuścić do dokończenia Międzyświata, to ustąpienie im sprowokowałoby lawinę naśladowców, którzy w podobny sposób próbowaliby osiągnąć swoje równie bezsensowne cele. Jeżeli teraz okażemy słabość, ich następne uderzenie będzie trzy razy silniejsze... – zawahała się. – Mentat, powiedz coś.
– Ja bym posłużył się metaforą – powiedział chudzielec. – Każdy organizm, by żyć, potrzebuje jakiegoś pokarmu. Zwierzęta zjadają rośliny lub inne zwierzęta. Firmy odżywiają się pieniędzmi. Gdy pieniądze są, przedsiębiorstwo rozrasta się, gdy ich nie ma, umiera. Religie potrzebują stale nowych wiernych... bo przecież starzy umierają. Jeżeli religia szybko zyskuje wyznawców to jej potęga rośnie, jeżeli ich traci – zanika. Tak samo jest z terroryzmem. Stosujące go organizacje odżywiają się siłą. Im więcej wpływów damy Realistom, tym bardziej się rozrosną. Będzie im łatwiej pozyskać sponsorów, którzy, przekonani o ich mocy, będą mieli nadzieję na wymierne korzyści z ich zwycięstwa nad nami. Jeżeli nie pozwolimy Realistom na sukces, każdy potencjalny sponsor dwa razy się zastanowi, zanim wyłoży pieniądze na organizację mającą na koncie same porażki. Musimy ich zdławić szybko i skutecznie. Nie możemy negocjować, nie możemy iść na ustępstwa. W naszej sytuacji to jest jedyne racjonalne rozwiązanie.
– Widzisz – Fil uśmiechnęła się do Mentata w podzięce i zwróciła oczy ku Des. – Po prostu nie możemy postąpić inaczej. Prawdą jest, że mogą go zabić. Z drugiej strony ryzykujemy śmierć wielu innych ludzi. Kto wie, czy znowu by go kiedyś nie porwali?
– Rozumiem – odparła Des. – W takim razie chcę wziąć w tym udział. Chcę osobiście przyczynić się do jego uwolnienia i chcę być przynajmniej w części odpowiedzialna za jego ewentualną śmierć...
– Bardzo rozsądnie – Fil uśmiechnęła się. – Szczególnie, że sprawa nie jest wcale tak skomplikowana, jak to od jakiegoś czasu starają się udowodnić media... Zanim jednak we wszystko cię wtajemniczymy, musisz złożyć przysięgę, że cokolwiek w ramach akcji uwalniania Spira dotrze do twojej świadomości, w szczególności nasze technologie i tożsamość ludzi, z którymi będziesz się kontaktować, zachowasz to tylko dla siebie.
– Przyrzekam – powiedziała bez wahania Des.
– Świetnie – Fil aż klasnęła z radości. – W takim razie niedługo odwiedzisz Frygmunta Zeuda, głównego koordynatora naszego Globalnego Systemu Obserwacji. Zajmuje się on zbieraniem informacji na temat życia mieszkańców Krainy. Razem z nim opracujesz plan uwolnienia Spira. Jeżeli będziesz chciała, będziesz mogła wziąć udział w akcji jako zwykły żołnierz. Wydamy odpowiednie rozporządzenia.
– Dziękuję – Des wyraźnie usatysfakcjonowała ta propozycja.
– Zanim to wszystko nastąpi, Konczus zabierze cię na krótkie szkolenie. Jako nasza tajna agentka musisz je odbyć jak najszybciej.
– Szczerze mówiąc, łudziłem się, że Des to imię męskie – powiedział Zeud. Des nie potrafiła ukryć zdumienia.
– Nie jesteś zbyt miły – powiedziała.
– Droga pani – Zeud spojrzał na nią krzywo. – Nie jestem tu po to, by budować atmosferę wzajemnej adoracji. Jestem od tego, by działać. Ale wy kobiety nigdy tego nie zrozumiecie.
Des nie odpowiedziała. Zeud westchnął.
– Proszę za mną. Pokażę pani wszystko – odezwał się.
Wkroczyli do silnie oświetlonego, dużego pomieszczenia. Pod ścianami, w rzędach, ustawione były wysokie na około dwa metry szafki. W każdej z nich znajdowały się cztery kwadratowe szuflady. Po środku pokoju stało duże biurko z rozłożonym na nim panelem. Zeud zatrzymał się przed nim.
– Tu mamy wszystko – dotknął czułej powierzchni. – Proszę. Dane audio-wizualne. A w tym okienku są dane zapachowe – wskazał na prostokątny obszar zawierający listę jakichś niezrozumiałych dla Des terminów. – Od razu analizowane. Śledzimy też niektóre DNA. Ale niestety żaden z porywaczy nie należał do naszej kartoteki – podrapał się w głowę. – Może usiądziemy? – wyciągnął w górę rękę. Przez otwór w suficie wleciały dwie przypominające sierpy obręcze. Złapał je, jedną wręczył Des a na drugiej usiadł. Po chwili uniósł się w powietrze ułatwiając sobie dostęp do całej powierzchni panelu.
– Droga porywaczy była następująca – wskazał niewielką mapkę w rogu panelu długim wskaźnikiem, który nagle, ni z tego ni z owego, pojawił się w jego ręku. – W tym miejscu ich zgubiliśmy. Tutaj wpadliśmy na trop zapachowy. Ale jest on pewny tylko na 53%. Mamy też dziwną anomalię w ruchu publicznym, o, w tym miejscu – znowu wskazał jakiś obraz na mapie. – Komputer szacuje ten trop na 31%. Resztę może odłożymy na później. Nasze poszukiwania ograniczymy na razie do sektorów B-34 i QF-12.
– A jakimi środkami dysponujemy? – Des przez cały czas zastanawiała się nad jakimś mądrym pytaniem i wreszcie nadarzyła się okazja.
– Mamy kilka oddziałów interwencyjnych – przyjrzał się jej uważnie. – Słyszałem, że jest pani także zainteresowana bezpośrednim udziałem w akcji?
– Tak.
– Gdyby to ode mnie zależało, z pewnością bym się nie zgodził. Zanim nasi żołnierze dostaną pozwolenie brania udziału w akcji muszą przejść trzysta godzin szkoleń. Większość z nich ma już za sobą po pięć tysięcy takich godzin. A na liczniku po kilkanaście akcji. Dobrze radzę, niech się pani jeszcze raz zastanowi.
– Zastanowiłam się.
– A więc niech tak będzie. Rozkazy to rozkazy. Zobaczymy jak wypadnie pani konfrontacja z doborem naturalnym – uśmiechnął się ironicznie. – Tutaj jest lista tego, czym dysponujemy, a tutaj są plany. Zaraz pani pokażę, jak z tego korzystać.