Powrót

         Rozdział 13

 

Czerwień. Gorąca czerwień.

Spir leniwie zasłonił ręką oczy. Na chwilę zrobiło się nieco ciemniej.

„Zaraz, zaraz...” – zsunął dłoń z oczu na usta. „Gdzie ja jestem?...” – pomyślał spojrzawszy w tarczę słońca, otoczoną nie skażonym najmniejszą chmurką błękitem. Usiadł, zamrugał i rozejrzał się dookoła. Znajdował się na bezkresnej, nie porośniętej żadną roślinnością równinie. W oddali brązowa ziemia zlewała się z błękitnym niebem tworząc rozmazany horyzont. W kierunku, który podczas snu wskazywały jego nogi, niebo ponad horyzontem było nieco ciemniejsze, jakby zanieczyszczone dymem.

Spir złożył ręce niczym do modlitwy i w skupieniu starał się przypomnieć sobie, jakie okoliczności sprawiły, że znalazł się w tym właśnie miejscu. Po dłuższej chwili wróciły wspomnienia o tym, jak na porośniętej baobabami sawannie spotkał swoich dwóch przeciwników i jak wkroczył na tę równinę... tylko że wtedy zamiast słońca na niebie była nieprzenikniona warstwa chmur. Wspomnienia te wydały mu się jednak tak odległe, jakby dzieliło go od nich nie kilka czy kilkanaście godzin snu lecz setki lat.

Jego wzrok zatrzymał się na pęknięciu ziemi, ukształtowanym w sposób przypominający literę „L”. „Tak, to na pewno jest to samo miejsce, w którym wczoraj nieopatrznie zasnąłem. O ile można w ogóle mówić o jakimś wczoraj...” – jego wzrok ponownie przeniósł się na nieruchome słońce. Podrapał się w głowę, wstał i skierował kroki ku szarej plamie nad horyzontem.

 

Kolorowe kształty zabudowań zbliżały się powoli. Spir przyspieszył kroku w nadziei, że spotka jakiegoś człowieka, szybko się jednak rozczarował. W zasięgu wzroku nie było widać żywej duszy, a wyrastające z pustyni budynki znacznie różniły się od tych, które do tej pory widywał w projektorze. Budowle, postawione na grubym na kilkadziesiąt centymetrów fundamencie, ciągnęły się kilometrami w stronę horyzontu. Za nimi znajdowała się wielka, podobna do muru, czarna hałda.

Podszedłszy bliżej, Spir przyjrzał się szarej podmurówce, zakończonej powyginaną i pozrywaną w niektórych miejscach zieloną barierką. Przejechał dłonią po powierzchni tych konstrukcji i upewniwszy się, że są zrobione z jakiegoś sztucznego tworzywa, utwierdził się w przekonaniu, że budowle, na które przyszło mu patrzeć, nie pochodzą ze świata, z jakim miał do czynienia do tej pory.

Wszedł pochylnią na poziom zabudowań. Po lewej stronie zauważył mały, prostokątny budyneczek z powybijanymi szybami. Za nim znajdowało się coś, co wcześniej było prawdopodobnie nadmuchiwaną halą skrywającą korty tenisowe lub inne obiekty sportowe – teraz zaś stanowiło jedynie podartą, brudną plandekę, której fałdy układały się w nieregularne kształty. Po prawej dostrzegł szczątki, będące kiedyś być może jakimś użytecznym sprzętem. Lśniące w promieniach słońca, połamane maszty bodły niebo, a leżące bezładnie wokół zwały złomu wskazywały, że był to prawdopodobnie dźwig. „A może karuzela?” – zadumał się na chwilę Spir.

Przed nim zaś znajdowała się aleja. Po obu jej stronach, w równej odległości prawdopodobnie rosły niegdyś drzewa. Pozostały po nich tylko czarne pniaki i sterczące żałośnie kikuty. Gdzieniegdzie z ogrodzonych kamiennymi płytkami spłachetków ziemi nie wystawało zupełnie nic, a tu i ówdzie w miejscu zajmowanym niegdyś przez drzewo, ziała ponuro głęboka dziura. Po alei walało się mnóstwo najprzeróżniejszych śmieci – od starej odzieży począwszy, poprzez papiery i kawałki złomu, na dwóch poszarzałych szkieletach skończywszy. Mocno zaniepokojonego Spira bynajmniej nie uspokoił fakt, że jeden ze szkieletów miał sześć rąk i nieludzko duże kły a drugi należał do zwierzęcia przypominającego dużego psa z rogiem po środku czoła i czterema ogonami wyrastającymi parami z odcinka piersiowego i lędźwiowego kręgosłupa.

Aleja kończyła się kilkadziesiąt metrów dalej posępną fasadą czarnego budynku. Niektóre z jego okien zostały zabudowane jakimś czerwonym surowcem, w innych widać było słońce odbijające się od popękanych szyb. Za nim, w oddali górowała nad otoczeniem błękitna budowla – prawdopodobnie szklana, gdyż niektóre fragmenty jej błyszczących na niebiesko ścian ziały nieregularnymi otworami. Budynek miał kształt stożka, a jego szczyt zwieńczony był połyskującą metalicznie czerwoną iglicą.

W powietrzu unosił się zapach palonej gumy i czegoś jeszcze, co usilnie starało się wydobyć z obszarów podświadomości Spira jakieś nieprzyjemne wspomnienie. Jednak mimo największych starań, nie mógł sobie przypomnieć dlaczego woń ta tak źle mu się kojarzy.

Stał przez chwilę bez ruchu, czekając na najmniejszy podmuch powietrza. Nie doczekawszy się, krzyknął:

– Hop, hooop!... Jest tu ktooo?!...

W odpowiedzi, spod znajdującej się kilkanaście metrów dalej stery ubrań wypełzło jakieś podobne do szczura stworzenie i spojrzawszy z wyrzutem na krzyczącego podreptało ociężale pomiędzy pobliskie zabudowania.

– Haaalooo!... – wrzasnął znowu Spir. Tym razem nie było już żadnej reakcji. Nie bardzo wiedząc, czy ma się tym smucić, czy cieszyć, stał jeszcze przez chwilę po czym ruszył aleją w kierunku budowli o czarnej fasadzie.

Szedł zaglądając w okna mijanych budynków. W większości z nich szyby zdobiła pajęczynka spękań lub po prostu ich już nie było. We wnętrzach znajdowały się poprzewracane sprzęty: krzesła, biurka, szafki. W jednym z nich dostrzegł kolejnego kościotrupa, a raczej jego rękę, gdyż reszta znajdowała się za węgłem. Rękę trójpalczastą. Pod uchylonymi drzwiami innego budynku zobaczył kałużę jakiejś brunatnej mazi, zdobionej żółtym nalotem, która zastygła prawdopodobnie już dość dawno temu. Na jej powierzchni odciśnięte były ślady obutych stóp. Spir z ulgą przypisał je człowiekowi.

W pewnym momencie, spod omijanej właśnie kupki złomu wyskoczył kolejny szczuropodobny zwierzak i nie przyglądając się temu, kto bezpardonowo zakłócił jego spokój, czmychnął z piskiem w otwarte drzwi pobliskiego budynku. Spir otarł pot z czoła.

Na prawo od kończącego alejkę skrzyżowania w kształcie litery „T” znajdowało się zejście do podziemi, przypominające te, z których korzystał w Krainie. Jedyna różnica polegała na tym, że podziemia w Krainie były zazwyczaj dobrze oświetlone i pełne ludzi. To natomiast było ciemne i najprawdopodobniej opuszczone.

Spir zszedł powoli po kamiennych schodkach, wciągając w nozdrza woń rozkładających się szczątków organicznych. Zawahał się przez chwilę, po czym wkroczył w mroczny tunel. Po kilku krokach zatrzymał się, by oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Światła jednak było tak mało, że przystosowanie wzroku okazało się niemożliwe. Na wyciagnięcie ręki nie dało się zobaczyć zupełnie nic. Przez chwilę wsłuchiwał się w odgłos kapiącej wody.

– Jest tu kto?! – krzyknął, jednocześnie uświadamiając sobie jak bardzo głupią rzecz właśnie robi. Nie przysłuchując się już rozbrzmiałym w odpowiedzi piskom, odwrócił się na pięcie i czym prędzej wybiegł na powierzchnię. Stanął na środku skrzyżowania i nerwowo wodząc oczami po zejściu do podziemi i okolicznych budynkach, poczekał, aż oddech i puls wyrównają mu się. Czekał dość długo.

Postanowił obejść czarny budynek od lewej i, jeżeli nikogo nie spotka, wdrapać się na szklaną wieżę, by przybliżyć sobie topografię tego opuszczonego miasta i stwierdzić, czy istnieje szansa na spotkanie tu kogokolwiek przyjaznego i czy nie lepiej byłoby po prostu wrócić na pustynię.

Tak uczynił. Próbując nie zwracać uwagi na co i rusz pryskające mu spod nóg piszczące zwierzaki, przeszedł obok kolejnej kupy złomu, skręcił za róg, ominął wywróconą ławkę, bardzo starał się nie policzyć ile palców ma przerzucona przez okno ręka kolejnego kościotrupa (a niestety na pierwszy rzut oka widać było, że ma ich trzy), skręcił za drugi róg i stanął przed szeroką na czterdzieści i wysoką na dobre osiemdziesiąt metrów budowlą. Dopiero teraz zorientował się, że od pewnego czasu w powietrzu unosi się przybierający na sile przeciągły pisk. Rozejrzał się niespokojnie, nie mogąc jednak nie tylko zlokalizować jego źródła, ale nawet kierunku, z którego dochodzi, wyciągnął z sakwy zachowany z poprzedniego ubrania kawałek szmaty, przedarł go na dwie części, owinął sobie nimi dłonie i zaczął się wspinać.

Gdy był już na wysokości około czterech metrów, pisk stał się na tyle donośny i bliski, że nie było wątpliwości, iż jego źródło znajduje się w zasięgu wzroku. Obejrzał się i widok, który ukazał się jego oczom sprawił, że uspokojone niedawno serce znów zaczęło bić jak szalone.

Drzwi stojącego nieopodal okrągłego, dwupiętrowego pomieszczenia ze szklanym dachem otworzyły się z trzaskiem, a na ulicę zaczęły wybiegać niezliczone ilości szczuropodobnych stworzeń. Instynkt podpowiedział Spirowi, że to właśnie on jest przyczyną ich zjawienia się i że raczej nie są to domowe zwierzaki chętne do zabawy z każdym nieznajomym. Na szczęście znajdował się tak wysoko, że nie mogło być mowy o tym by go dosięgły. „Oczywiście o ile nie umieją się wspinać...” – myśl ta, w połączeniu z przekonaniem, że to nie on tym razem będzie myśliwym sprawiła, że Spir poczuł, jak wielka gula podchodzi mu do gardła.

Na szczęście okazało się, że piszczące zwierzaki nie potrafią się wspinać. Nie miały jednak ochoty dać za wygraną i tłumnie kłębiły się pod wieżą. Przekonany, że upadek będzie miał gorsze konsekwencje niż kilka siniaków, czy nawet otwarte złamanie, Spir podwoiwszy uwagę, kontynuował wspinaczkę. Na szczęście nie sprawiała ona zbyt dużych trudności, gdyż większość szklanych płyt była podziurawiona, niektóre całkowicie powypadały, a zbudowane ze sztucznego tworzywa rusztowanie wokół kwadratowych szyb umożliwiało wspinaczkę również wtedy, gdy na szkle nie znajdowała się nawet najmniejsza ryska.

Na wysokości dziesięciu metrów Spir znów się obejrzał i z niepokojem stwierdził, że liczba kłębiących się na dole szczurów nieprzerwanie rośnie. „Niechybnie nie będę mógł wrócić na pustynię tą samą drogą. Ale do środka wieżowca też nie mam ochoty się zapuszczać...” – Spir poczuł się nagle osaczony. W tym samym momencie płytka szkła, której właśnie trzymał się lewą ręką, nie wytrzymała i odłupała się. Spir zachwiał się, w porę jednak złapał drugą ręką fragmentu wystającego rusztowania. Spadająca płyta otarła mu się o ramię, rozcinając płytko skórę. Następnie uderzyła o znajdującą się niżej szybę, odbiła od rusztowania i spadła w sam środek gromady szczuropodobnych stworzeń. Zwierzęta podniosły jeszcze większy pisk i rozstąpiły się na chwilę wokół swojego, przygniecionego bryłą szkła, towarzysza.

„Ciekawe czemu w okolicy wieży nie ma więcej takich oderwanych płyt...” – zastanawiał się Spir. Lewą ręką wyciągnął z sakwy kolejny kawałek szmaty i, pomagając sobie zębami, obwiązał zranione ramię.

Gdy podniósł wzrok, z wrażenia znów o mało co nie spadł. Za oderwaną szklaną płytką, na podłodze, leżała bowiem ręka kościotrupa. Ułożona była tak, że wierzch dłoni wskazywał prosto na twarz Spira. Dłoń miała o dziwo pięć palców, z których cztery skrajne były zgięte, zaś środkowy wyprostowany. Gdzieś dalej, przy niewielkim biurku leżała czaszka, a resztę wnętrza wieży przysłaniała fioletowa ścianka działowa. Spir nagle bardzo pożałował sytuacji, w której się znalazł. Nie mając jednak innego wyboru podjął decyzję o dalszej wspinaczce.

Będący już na wysokości dobrych trzydziestu metrów, natrafił na kawałek ściany całkowicie pozbawiony szyby. Złapał znajdujące się o dwa metry wyżej rusztowanie, podciągnął się, oparł nogami o występ, wyprostował i... jego oczom ukazał się siedzący na podłodze mężczyzna. Spir przez chwilę przyglądał mu się z niedowierzaniem, rozważając, czy nieznajomy stanowi zagrożenie czy ratunek. Zorientowawszy się, że na twarzy siedzącego maluje się podobny frasunek, Spir uśmiechnął się i wszedł przez prostokątny otwór na piętro.

Dopiero teraz dostrzegł, że poza siedzącym, w pomieszczeniu służącym pewnie niegdyś za biuro, znajduje się jeszcze dwóch mężczyzn. Wszyscy trzej wpatrywali się w niego z równie idiotycznym wyrazem twarzy. Co prawda dość dziwacznie ubrani, byli jednak niewątpliwie żywymi ludźmi, co bardzo podniosło Spira na duchu.

– Nazywam się Spir – rzekł. Siedzący człowiek podrapał się w potylicę i spojrzał pytająco na swoich towarzyszy. Tamci wzruszyli ramionami.

– Nie jesteś od nas – powiedział zwróciwszy oczy z powrotem na Spira.

– Obcy? – spytał jeden ze stojących pod ścianą. Drugi podszedł bliżej i przyjrzał się twarzy Spira.

– Obcy – zawyrokował.

– Dla mnie wy jesteście tak samo obcy jak ja dla was... – zauważył bystro Spir.

– Pójdziesz z nami – siedzący dotychczas mężczyzna wstał, sięgnął po leżący obok worek i zaczął w nim grzebać. Po chwili wyciągnął z niego dużą czarną torbę. Bez chwili wahania włożył ją Spirowi na głowę.

– Protestuję! – krzyknął Spir, drąc umieszczony na jego głowie plastik. Dwóch pozostałych mężczyzn szybko do niego doskoczyło. Pierwszy dostał w zęby tak, że aż się zatoczył, drugiemu jednak zaatakowany nie zdążył przeszkodzić. Poczuł, że coś twardego uderza go w ciemię, po czym nastała ciemność.

 

Obudził się w ciasnym pokoiku o betonowych ścianach i suficie. Naprzeciwko stojącego w rogu łóżka znajdowały się niewielkie zardzewiałe żelazne drzwi o zaokrąglonych rogach. Każdy słusznego wzrostu człowiek, który by przez nie przechodził, musiałby dać duży krok przez, na oko dwudziestocentymetrowy, próg i jednocześnie się pochylić, by nie uderzyć w niską framugę. W miejscu klamki znajdowała się zalepiona jakąś twardą substancją dziura. Na uderzenia i kopniaki metal odpowiedział jedynie głuchymi stuknięciami.

Poza drzwiami i łóżkiem w pokoju znajdowała się jeszcze lampa. W jej bladym świetle można było dostrzec pęknięcia i zacieki na suficie i ścianach. Pod łóżkiem... jakież było zdziwienie Spira, gdy pod łóżkiem znalazł swoją broń. Łuk i miecz co prawda nie mogły mu pomóc w sforsowaniu żelaznych drzwi, dawały jednak niejakie poczucie bezpieczeństwa w miejscu, którego zupełnie nie znał.

Obejrzawszy swój dobytek i stwierdziwszy z zadowoleniem, że niczego nie brakuje, Spir usiadł na łóżku i zaczął się zastanawiać kim mogli być nieznajomi, którzy umieścili go w tej celi bez toalety i okien. Z pewnością nie byli to mordercy ani złodzieje... co więcej, być może nie mieli nawet złych zamiarów. No bo przecież po co zostawili mu broń? Z drugiej strony, stawiając się na ich miejscu, Spir niechybnie zabrałby broń każdemu nieznajomemu, nawet jeśli nie miałby wobec niego żadnych złych zamiarów. Coś więc tutaj nie pasowało.

No i najważniejsze. Jak to się stało, że tak łatwo dał się obezwładnić trzem prawie nieuzbrojonym mężczyznom? Na dodatek żaden z nich nie wyglądał na specjalnie wytrenowanego albo zaprawionego w bojach. Z takim oddzialikiem zwykł sobie radzić w kilkanaście sekund bez najmniejszego draśnięcia... a tu proszę: dostał w głowę i stracił przytomność.

Siedział tak i rozmyślał, odruchowo masując się po ciemieniu, gdy nagle usłyszał głośne, metalowe szczęknięcie i drzwi otworzyły się. Stanął w nich mężczyzna ubrany dość podobnie do tamtych trzech spotkanych wcześniej. Miał na sobie kończące się pod kolanami obszarpane spodnie koloru khaki oraz szarą koszulę z jakiegoś grubego, nabijanego ćwiekami materiału. By zajrzeć do środka celi, mężczyzna schylił się, ukazując swoje przycięte na pieczarkę włosy i nieogoloną twarz. Skinął na Spira, który wstał i skwapliwie poniósłszy broń ruszył do wyjścia.

– Zaprowadzę cię do Najwyższego Kapłana – powiedział uprzejmie nieznajomy. Na nogach miał białe, płócienne pantofle. W ręku trzymał długą czarną pałkę. Spir był przekonany że to właśnie czymś takim dostał po głowie.

– Czemu mnie uwięziliście? – spytał równie uprzejmie Spir.

– Nie mamy zaufania do nieznajomych – odparł mężczyzna ruszając korytarzem. – Najwyższy Kapłan zlecił... – przerwał zorientowawszy się, że Spir za nim nie idzie.

– Dlaczego nie idziesz? – spytał, a w jego oczach pojawiło się szczere zdumienie. Twarz gwardzisty przybrała wyraz tak komiczny, że Spir nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Idę. Bardzo jestem ciekaw, co ma mi do powiedzenia wasz Najwyższy Kapłan – odparł śmiejąc się. Nieznajomy spojrzał na niego dziwnie i upewniwszy się, że tym razem więzień rzeczywiście za nim podąża, poprowadził Spira krętymi korytarzami i dużymi halami do, jak to określił, Sali Tronowej. Po drodze mijali dziwnie ubranych ludzi, którzy przystawali lub przerywali pracę i patrzyli w zdumieniu na Spira. Ten ze zdziwieniem stwierdził, że mimo iż mijane korytarze wskazywały na zaawansowaną technologię budownictwa, spotykani ludzie wykonywali bardzo prymitywne prace. Widział tragarzy noszących kosze z jedzeniem i kubły z wodą, sprzątaczy szorujących wilgotnymi ścierkami podłogi i ściany, nie widział natomiast żadnych urządzeń bioelektronicznych. Zupełnie jakby cywilizacja ta cofnęła się w rozwoju... albo jakby budowniczowie wymarli a ich miejsce zajęli ci prymitywni ludzie... „Może to i dobrze” – wzdrygnął się przywoławszy w pamięci obraz sześciorękiego szkieletu z wielkimi kłami.

Sala Tronowa była niewielkim, choć wysokim pomieszczeniem, oświetlonym pionowymi, podłużnymi lampami, przymocowanymi do ścian. Przy przeciwległej w stosunku do wejścia ścianie, na podwyższeniu, pod wielkim wentylatorem, w dużym fotelu siedział odziany w fioletowy habit łysy mężczyzna w średnim wieku. Obok niego trochę mniejsze siedzisko zajmowała starsza kobieta o bardzo szczupłej fizjonomii i drapieżnym wyrazie oczu. Za tronem stało dwóch siwych mężczyzn, prawdopodobnie doradców. Naprzeciwko, w odległości około czterech metrów, umieszczonych było siedem krzeseł, na których siedzieli mężczyźni różnej postury i wieku. Oprócz nich w sali znajdowało się jeszcze dwóch stojących przy drzwiach gwardzistów, uzbrojonych w długie, czarne pałki.

Wszyscy odziani byli w bardzo ubogi sposób. Postrzępione ubrania pokrywały liczne dziury oraz łaty. Nawet fioletowy habit wyglądającego na przywódcę tego zgromadzenia mężczyzny nie uniknął różnokolorowych szwów i niewielkich dziurek w miejscach najbardziej narażonych na przetarcia.

W momencie, gdy Spir, idąc za swoim przewodnikiem, wkroczył do Sali Tronowej, wszystkie oczy skierowały się na niego. Przewodnik obszedł rząd siedmiu krzeseł i zatrzymał się pomiędzy nimi a tronem, przodem do mężczyzny w fioletowym habicie. Spir zrobił dokładnie to samo.

– Możesz odejść – odezwał się łysy jegomość do strażnika stojącego na baczność obok Spira. Gwardzista ukłonił się i wyszedł tyłem tak, by nie odwracać się plecami do swojego zwierzchnika.

– A ty powiedz mi, kim jesteś – przywódca odezwał się do Spira, gdy tylko zamknęły się drzwi.

– Nazywam się Spir i jestem wolnym wojownikiem. Szukam mojej dziewczyny – odparł bez zastanowienia. Jegomość na tronie podrapał się w łysinę, dając wyraz niezrozumieniu wypowiedzi swojego rozmówcy.

– Jesteś obcy?! – spytał obcesowo po chwili zastanowienia.

– No, niewątpliwie jestem wam obcy... – odparł Spir zastanawiając się, czy bycie obcym nie jest tu przypadkiem równoznaczne z wyrokiem śmierci.

– Z którego plemienia pochodzisz? – zapytał już nieco spokojniej łysy.

– Nie pochodzę z żadnego plemienia – odparł Spir. – Jak powiedziałem, jestem wolnym wojownikiem. I z całym szacunkiem dla ciebie, panie, nie mam zielonego pojęcia kim jesteś i jak ja się tu znalazłem. Wspinałem się po szklanej wieży gdzieś na powierzchni, gdy nagle napadło na mnie trzech mężczyzn i dało mi czymś ciężkim po głowie...

– Wiem o tym – odparł i spojrzał na siedzącą po swojej prawicy kobietę. Ta nachyliła się i przez kilkanaście sekund szeptała mu coś do ucha, co chwilę zerkając na Spira.

– Nazywam się Riszelie – odezwał się łysy, gdy tylko sędziwa niewiasta skończyła swoją wypowiedź – i jestem Najwyższym Kapłanem oraz przywódcą plemienia Pari. Mężczyźni, którzy cię ogłuszyli, należeli do naszego patrolu. Teraz stoi przed tobą zadanie udowodnienia, że nie jesteś szpiegiem żadnego z innych plemion. Może więc zaczniemy od początku. Skąd wziąłeś się na naszym terenie?

– Szedłem... wędrowałem w poszukiwaniu Międzywymiarowych Wrót, gdy nagle natrafiłem na zbudowane na pustyni miasto. Wszedłem do niego w nadziei, że spotkam jakiegoś życzliwego człowieka, który pomoże mi w moich poszukiwaniach. Ponieważ nikogo nie spotkałem, postanowiłem wspiąć się na tamtą wieżę, by rozeznać się w okolicy. To w sumie wszystko.

Wśród zebranych dał się słyszeć pomruk zdumienia. Oczy kobiety, siedzącej po prawicy kapłana, na chwilę przybrały jeszcze bardziej drapieżny wyraz.

– Czyli twierdzisz, że nie pochodzisz z żadnego z plemion, że przyszedłeś z zewnątrz... Jesteś to w stanie jakoś udowodnić? – spytał Najwyższy Kapłan.

– Nie, nie jestem – odparł zniecierpliwiony Spir. – A może i jestem... – zreflektował się po chwili. Sięgnął do kieszeni, skąd wyjął okrągłe pudełeczko. Zdjął wieczko i zdumionej starszyźnie ukazała się niewielka sylwetka białobrodego starca.

– No ładnie. Ciekawe miejsce. Gdzie...? – zaczął Yoe, Spir jednak nie pozwolił mu dokończyć, zamykając pudełeczko i chowając je z powrotem do kieszeni.

– Macie u siebie coś takiego? – spytał. W odpowiedzi usłyszał głośne „ach!”.

– Nie spodziewałem, że stanie się to za mojego życia – kapłan znów podrapał się w łysinę. Spojrzał na kobietę obok, ta nachyliła się i przez dłuższy czas szeptała mu coś do ucha, znowu co i rusz zerkając na Spira. Wysłuchawszy, co miała do powiedzenia, Riszelie skinął na jednego ze stojących za nim siwych mężczyzn. Ten ukłonił się nieznacznie i nie odwracając się plecami do tronu opuścił salę.

– Będziesz mi musiał wiele wytłumaczyć – rzekł przywódca Pari. – Ale muszę przygotować się na rozmowę z tobą, więc na razie skończymy audiencję. Zostaniesz zaprowadzony do jednego z naszych gościnnych apartamentów. Jednak do czasu gdy nie ustalimy twojego pochodzenia, pod żadnym pozorem nie wolno ci go opuszczać. Inaczej zostaniesz uznany za szpiega. Jeżeli natomiast nie masz nic na sumieniu, nie musisz się obawiać.

Spir, który bynajmniej nie czuł się jak ktoś, kto nie ma nic na sumieniu, nerwowo przygryzł dolną wargę. W tym samym momencie drzwi otworzyły się i do sali wszedł ten sam strażnik, który zabrał go z celi i przyprowadził tutaj. Stanął obok Spira dokładnie w tym samym miejscu, w którym stał kilka minut temu i skłonił się.

– Możecie odejść – rzekł Najwyższy Kapłan. Strażnik znowu się skłonił i wyszedł nie odwracając się plecami do przywódcy. Spir zrobił dokładnie to samo.

 

Apartament gościnny zupełnie nie przypominał tego, co można byłoby wywnioskować z jego wzniosłej nazwy. Składał się z wyłożonego szpitalną glazurą pomieszczenia o wymiarach około pięć na pięć metrów. W jednym z rogów umieszczone zostało sprężynowe łóżko, zasłane połataną i niezbyt estetyczną, choć na oko czystą pościelą. Przeciwległy róg pokoju zajmowała kabina prysznicowa, a obok niej znajdowała się wolno stojąca muszla klozetowa. Kompletu urządzeń sanitarnych dopełniała niewielka umywalka z umieszczonym nad nią lustrem. W pomieszczeniu nie było żadnych okien, a oświetlenie stanowiły cztery przymocowane do sufitu lampy. Spirowi przeszło przez myśl, że była to kiedyś po prostu duża toaleta, zaadaptowana do potrzeb jednego mieszkańca jako „apartament”. „Lepsze to niż cela o wymiarach dwa na trzy” – pomyślał Spir.

Za, o dziwo, otwartymi drzwiami stał strażnik z długą czarną pałką. Zobaczywszy Spira pokręcił głową z dezaprobatą. Spir cofnął się i zamknął drzwi. Przez chwilę stał i zastanawiał się.

„Od momentu dostania w głowę, ani razu nie byłem na powierzchni” – pomyślał. „Bardzo nie lubię być ubezwłasnowolniony. Przecież zamknięcie w celi z perspektywami wypuszczenia na wolność bardzo łatwo może się zmienić w niewolę bez takich perspektyw. A to jest już poważna sprawa. Z uwięzionym można zrobić wszystko: głodzić, bić, torturować, zabić... skąd mam wiedzieć, że lud, do którego trafiłem nie praktykuje, dajmy na to, walk na arenach... pomiędzy ludźmi a ogromnymi, krwiożerczymi żukami na przykład. Chociaż... nie bardzo rozumiem, co tu się dzieje. Zostawili mi broń. Może po prostu nie wiedzą do czego ona służy? Może nie wiedzą, że to jest w ogóle broń? Mógłbym przecież spokojnie wyjść stąd i ubić człowieka, który mnie pilnuje... ale z drugiej strony całe to ich plemię byłoby wtedy przekonane, że jestem zły... swoją drogą ciekawe ilu ich jest. I czemu są z nich takie obdartusy. Ale mają nade mną przewagę: znają teren. I pewnie wiedzą, jak sobie radzić z pułapkami tutejszego życia” – wzdrygnął się przypomniawszy sobie kotłujące się pod szklaną wieżą szczuropodobne zwierzaki.

Stał tak i myślał jeszcze przez kilka minut, po czym tknięty przeczuciem powąchał swoje ubranie należące wcześniej do świętej pamięci Orlanda. Nie zwlekając dłużej zrzucił je z siebie wprost do umywalki i... w swoim odbiciu w lustrze zauważył coś dziwnego. Patrzył przez chwilę na własną twarz nie rozumiejąc, jak to się stało i czemu tak się stało. W lustrze bowiem widać było twarz Spira nie z projektora, tylko z rzeczywistego życia w Krainie. Gorączkowo zaczął oglądać swoje ciało, utwierdzając się w przekonaniu, że lustro nie kłamie. Prawdopodobnie podczas snu na pustyni musiał przemienić się w swoją naturalną postać.

„To dlatego nie pokonałem tych trzech facetów” – w zamyśleniu wszedł pod prysznic. „Po prostu wróciłem do swojej dawnej formy. Znowu jestem słaby i brzydki. Tylko dlaczego tak się stało? Przecież projektor zaprogramowany był...”

– O, kurwa! – powiedział sam do siebie uświadamiając sobie rzecz o wiele istotniejszą. Przypomniało mu się bowiem, że o ile budząc się po projekcji pamiętał zarówno swoje rzeczywiste życie jak i przygody z projektora, o tyle gdy uciekał od swoich codziennych problemów w świat łuków, toporów, krwawych mordów i magicznych kryształów, świadomy był jedynie tego, co działo się w projektorze.

Możliwości były zatem dwie: albo jakimś dziwnym sposobem wydostał się z projektora i znalazł w tym obcym świecie, albo ciągle w nim tkwi, tyle że zmieniony program dopuścił do jego świadomości pamięć o wydarzeniach rzeczywistych.

Zastanawiał się tak, myjąc odruchowo ciało dziwnie pachnącym, płynnym mydłem, gdy nagle do „apartamentu” weszła jakaś drobna postać. Podeszła do stojącego przy łóżku stolika i położyła na nim jakiś płaski i okrągły przedmiot, a następnie zbliżyła się do kabiny prysznicowej. Drzwiczki otworzyły się i do środka zajrzała czarnowłosa kobieta. Nie była leciwa, aczkolwiek zmarszczki w kącikach jej oczu świadczyły, że nie jest też pierwszej młodości. Otaksowała kąpiącego się leniwym spojrzeniem, nieco dłużej tylko zatrzymując wzrok na jego twarzy, po czym zamknęła drzwi od kabiny i siadła na łóżku.

„Co kraj to obyczaj” – pomyślał Spir. Szybko skończył kąpiel, wyszedł z kabiny i owinął się wiszącym nad toaletą ręcznikiem. Okazało się, że kobieta przyniosła tacę z jedzeniem, co prawda nie wyglądającym, ale za to pachnącym jak pokarm przyswajalny przez organizm ludzki. Niewiasta ciągle siedziała na łóżku i wpatrywała się w więźnia wyczekująco.

– O co chodzi? – spytał Spir najuprzejmiej jak tylko umiał.

– Czy to naprawdę ty? – spytała inteligentnie kobieta. Spir westchnął.

– A kim ma być? – odparł pytaniem na pytanie.

– No... zbawicielem – powiedziała, a wyraz jej oczu dawał do zrozumienia, że oczekuje potwierdzenia. Spir otworzył usta chcąc coś powiedzieć, lecz rozmyśliwszy się poruszał nimi przez chwilę bezgłośnie. Usiadł w bezpiecznej odległości obok niewiasty, ziewnął, wziął z półmiska kawałek bezkształtnej masy i stwierdziwszy, że o dziwo smakuje tak jak pachnie, a nie wygląda odezwał się:

– Kogo mam zbawić?

– No... – zastanowiła się. – Nasze plemię – jej głos przeszedł w konfidencjonalny szept. – I może jeszcze Jorków. Reszty nie warto... I mojego sąsiada, Muta też nie warto. I...

– A czemu w ogóle miałbym was zbawiać? Zasłużyliście na to? – mimo świadomości, że może wchodzić na niebezpieczny teren, Spir postanowił zaryzykować i zabawić się.

– No bo przecież według legendy... – kobieta spojrzała na niego w osłupieniu.

– Opowiedz mi tę legendę.

– Ależ...

– Po prostu opowiedz. Proszę.

– Jak chcesz, Panie. Dawno temu, gdy plemiona nie były jeszcze tak podzielone jak teraz, jeden z kapłanów doznał objawienia. Ukazał mu się duch, który powiedział, że czasy głodu i pracy przeminą, gdy przyjdzie człowiek z zewnątrz, zbawiciel. Przepowiednia mówiła, że nastąpi to wówczas, gdy czasy będą tak trudne, że aż prawie nie do zniesienia. A nam zawsze było ciężko, ale teraz... – dla podkreślenia znaczenia swych słów potrząsnęła energicznie głową. – Dlatego gdy usłyszałam, że podobno przyszedł zbawiciel, nie mogłam się powstrzymać od tego, żeby się nie upewnić. Mam nadzieję, że mi wybaczysz?

– Wybaczam.

– Podobno zbawicielowi miał towarzyszyć duch mądrości i przyszłości. Moja siostrzenica, pracująca w służbie Najwyższego Kapłana, powiedziała, że masz tego ducha ze sobą. Musisz więc być tym, za kogo cię uważają. Co zamierzasz teraz zrobić? Gdybyś czegoś potrzebował, jestem na twoje usługi...

– Na razie muszę rozmówić się z Najwyższym Kapłanem. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale jestem w areszcie...

– Nie masz co się martwić. Moja siostrzenica podsłuchała rozmowę starszyzny. Oni też wiedzą, że jesteś właśnie tym, na którego czekaliśmy. Niedługo wyjdziesz, to tylko kwestia czasu.

 

„[...] W roku 13612 wśród Niezależnych nastąpiły dalsze podziały. Pociągnęły one za sobą rozdrobnienie dóbr, w wyniku którego niektóre plemiona pozbawione zostały narzędzi do produkcji podstawowych artykułów: ubrań, żywności, środków czystości, a także urządzeń do utylizacji odpadków. Wewnętrzną sytuację kryzysową najuboższych plemion potęgował feudalny system władzy, która skupiała się w rękach wąskiej grupy oligarchów. Znajdujący się u władzy tworzyli hermetyczną klikę, zaciekle broniącą dostępu do ważnych urzędów zwykłym obywatelom.

Wojnę owej pseudoarystokracji wypowiedział Bernard Kun, poważany obywatel plemienia Peków. Nie zdążył on jednak rozpowszechnić swoich poglądów, gdyż jego działalność została dość szybko namierzona przez ówczesnych władców. Kun zginął »w wypadku« przy trakcji odprowadzającej elektryczność z jednej z nielicznych, należących do Niezależnych, elektrowni. Na jego pogrzebie obecni byli prawie wszyscy członkowie plemienia Peków, nie wyłączając Najwyższego Kapłana, będącego faktycznym sprawcą śmierci grzebanego. Informacja ta pozostała jednak poza zasięgiem współplemieńców. Dopiero setki lat później, w wyniku śledztwa archeologicznego prawda ujrzała światło dzienne.

Zanim jednak Bernard Kun zginął, do świadomości społecznej przeniknął jeden z jego epigramatów:

»dni żałoby i dni trudu

boleść całą tego ludu

czas jak klątwę rychło zdejmie

gdy mąż z zewnątrz rząd obejmie«

Utwór ten miał wymowę czysto polityczną, jednak za sprawą skutecznej manipulacji okrzyknięty został religijną wróżbą, mistycznym proroctwem. Z oczywistych powodów władzom plemiennym zależało na tym, by do poddanych nie dotarła prawdziwa koncepcja Kuna. Idea przejęcia władzy przez kogoś spoza grupy sprawującej rządy została zagłuszona przez inną interpretację. Według niej, epigramat przepowiada nadejście mesjasza, nie wywodzącego się z żadnego z plemion. Zbawiciel miał przybyć albo zza nieprzekraczalnego dla Niezależnych Muru Zaświatów, albo z rozciągającej się dookoła pustyni.

Posunięcie to okazało się niebywale trafione, gdyż odwracało uwagę od rządzących, jako od siły sprawczej, mającej wpływa na los poddanych, także tych najbiedniejszych. Przepowiednia jasno mówiła, że do zmiany sytuacji gospodarczej potrzebny jest „mąż z zewnątrz”, a ponieważ nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby ktoś taki pojawił się na terytorium Niezależnych, sytuacja była dla tyranów bardzo korzystna.

Z czasem pamięć o źródle legendy w postaci krótkiego wiersza zaczęła się zacierać. Równocześnie postępował proces ubarwiania podania o Zbawicielu. Przekaz ustny nie zapobiegał dodawaniu do niego nowych elementów oraz reinterpretacji. W końcu, w roku 13755 Marcin Man ustalił i spisał oficjalną wersję proroctwa, którą uznały wszystkie plemiona Niezależnych. [...]” – fragment z „Krótka historia Niezależnych” Dormana Naviesa.

 

– Przez te trzy dni doszliśmy do wniosku, że nie możesz być szpiegiem. Jesteś zatem wolny. Dodatkowo, jako naszemu przyszłemu zbawicielowi, przydzielimy ci mieszkanie. Na szczęście całkiem niedawno zmarł Otto, w związku z czym będziesz mógł zamieszkać w jego domu, razem z jego żoną i siedmiorgiem dzieci. Mam nadzieję, że nie będzie ci to przeszkadzać... na obecną chwilę jest to najlepsze lokum, jakim dysponujemy.

– A jeżeli okaże się, że nie jestem żadnym zbawicielem? – spytał Spir. Najwyższy Kapłan podrapał się w łysinę.

– Wtedy cię wyrzucimy – odparł po chwili zastanowienia. – A czemu pytasz? – w jego oczach pojawiła się podejrzliwość.

– To bardzo źle o was świadczy – odparł pewnym głosem Spir. – Trzeba być dobrym wobec innych ludzi, w szczególności nieznajomych i bezdomnych, których należy ugaszczać. Jeżeli naprawdę tak myślicie i tak byście postąpili, to chyba będę musiał jeszcze raz przemyśleć, czy rzeczywiście jesteście warci zbawienia.

Riszelie tak się zmieszał, że aż zaniemówił.

– W jaki sposób i kiedy zamierzasz nas zbawić? – Spir po raz pierwszy usłyszał cichy, lecz pewny głos kobiety o drapieżnym wyrazie oczu.

– Niestety nie mogę wam tego teraz zdradzić – odparł. – Wszystko w swoim czasie.

 

Spir zamieszkał w pięciopokojowym mieszkaniu wraz z nieznajomą kobietą i jej siódemką dzieci. Wkrótce bliżej poznał swoją przyszywaną rodzinę i z łatwością zaaklimatyzował się w społeczności Pari. W znacznym stopniu ułatwił mu to fakt, że wszyscy z założenia darzyli go wielkim szacunkiem. Każdy miał nadzieję, że jego stosunek do Spira przełoży się na przyszłe życie. Zbawienie jednak wcale nie nadchodziło, co Spir tłumaczył koniecznością przygotowania do niego ludu. 

Prawie każda, należąca do plemienia kobieta, nie wiedzieć czemu, chciała mieć dziecko ze zbawicielem. Powodowało to sporadyczne konflikty pomiędzy Spirem a jego współlokatorką, która uważała go za swoją wyłączną własność, oraz wzbudzało zawiść niektórych mężczyzn. Na szczęście strach przed potępieniem był na tyle silny, że nikt nie odważył się otwarcie przeciwstawić żywej legendzie.

Spirowi bardzo szybko udało się nawiązać wiele kontaktów oraz zorientować w stosunkach społecznych panujących w tym świecie. Okazało się, że zamieszkuje go siedemnaście plemion, liczących od pięciuset do dwudziestu tysięcy ludzi. Każde z nich wierzyło w legendę o zbawicielu, dlatego Spir wszędzie był mile widziany. Wyjątek stanowiły dwa szczepy, zamieszkujące odległe tereny, gdzieś w okolicy Muru Zaświatów.

Mur Zaświatów był wielką, usypana z gruzów hałdą, którą Spir dostrzegł, zanim jeszcze wkroczył na terytorium Pari. Wszystkie tunele znajdujące się pod powierzchnią kończyły się w miejscu, gdzie na górze znajdował się Mur. Wyglądało to tak, jakby ktoś specjalnie zburzył pas zabudowań, aby oddzielić kraj zamieszkany przez Pari oraz inne plemiona od reszty świata.

Mur Zaświatów swoją nazwę zawdzięczał przekonaniu, że za nim znajduje się kraina umarłych – według powszechnie panujących mitów to właśnie tam dusze zmarłych pędziły swoją dalszą egzystencję. I rzeczywiście – nikomu z tych, którzy próbowali go przekroczyć, nie udało się powrócić do świata żywych. Mimo to mniej więcej co kilka dni ktoś, prawdopodobnie nie mogąc dać sobie rady ze swoim doczesnym żywotem, wspinał się na niego. I już nie wracał.

Spir doszedł do wniosku, że gdyby za Murem znajdowało się coś innego niż kraina umarłych, bądź w sensie dosłownym, bądź też pod postacią jakiejś radioaktywnej strefy lub terytorium bliżej nie poznanych krwiożerczych drapieżników, to któryś z desperatów z pewnością wróciłby poinformować o tym tkwiących w błędzie współplemieńców. Ponieważ jednak nigdy nic takiego się nie zdarzyło, Spir wolał nie ryzykować i na razie bezpiecznie zbierać informacje, a wycieczkę za mur odłożyć sobie na później, gdyby nie znalazł w tym świecie nic interesującego. Myślał też o tym, jako o ewentualności na wypadek, gdyby otaczający go ludzie doszli nagle do wniosku, że nie jest zbawicielem, tylko zwykłym oszustem. Bycie szarlatanem na dłuższą metę wzbudzało lekkie drgania nawet w zahartowanym sumieniu seryjnego mordercy, jednak kłamstwo rodzi kłamstwo i Spir nie mógł bez ryzykowania własnej skóry przerwać tego nie kończącego się łańcucha.

W trakcie pierwszych tygodni pobytu Spira wśród Pari, jego dom stał się obiektem częstych pielgrzymek. Każdy chciał przyjść i zobaczyć swojego zbawiciela. Niektórzy prosili go o rady w sprawach sporów pomiędzy członkami rodzin, szczególnie spadkowych. Raz zdarzyło się nawet, że przyszły do niego dwie kobiety, twierdzące, że urodziły to samo dziecko, i Spir musiał rozsądzić do której z nich ono należy. W ten sposób przyszły mesjasz uzyskał wśród mieszkańców wielki autorytet.

Pewnego dnia zjawił się u niego Hyde, wysoko postawiona osobistość, mający swoje miejsce jako trzeci od lewej w zasiadającej naprzeciwko tronu radzie starszyzny plemienia.

– Przyszedłem prosić o poradę, panie – powiedział Hyde, gdy tylko wygodnie usiedli na poduszkach w przeznaczonym do audiencji gabinecie.

– Słucham – odparł Spir, po czym zmrużył oczy i teatralnie potarł podbródek.

– Nie wiem co zrobić... Borykam się z tym problemem już od wielu lat, ale dzisiaj doszedłem do wniosku, że dłużej tak być nie może. Byłem obecny przy wczorajszym zbieraniu podatków i jestem pewien, że uzyskana suma wyniosła co najmniej 3900 soris. Tymczasem, gdy dzisiaj zapytałem o to Balcerowa, powiedział mi, że zaksięgowane zostało niewiele ponad 3700 soris. Jaki z tego wniosek? Ktoś zdefraudował sobie lekką ręką pozostałe 200. A to są przecież pieniądze należące do plemienia!

– Masz jakieś podejrzenia?

– Tak. Jak już powiedziałem, nie jest to pierwszyzna. Ktoś musi te pieniądze brać i je wydawać. Dostrzegłem pewną prawidłowość: nasz kochany Najwyższy Kapłan jest o niebo bogatszy niżby to można było wnioskować na podstawie jego zarobków. Co miesiąc dostaje on z kasy plemienia 20 soris. Jak więc to możliwe, że stać go na wynajęcie trzyosobowej służby, podczas gdy nikt nie chce pracować za mniej niż 5 soris miesięcznie? A przecież musi jeszcze jakoś wyżywić siebie, swoje dwie żony i pięcioro dzieciaków. Jak to możliwe?!

– Jesteś tego całkowicie pewien?

– Tak. I jestem również pewien, że ci, którzy płacą te podatki, nie byliby z tego zadowoleni. Uważam za krzywdzącą niesprawiedliwość to, że ludzie, którzy tak ciężko pracują, muszą utrzymywać jako przywódcę kogoś, kto ich okrada. Tak być nie może!

– Dobrze, postaram się wyjaśnić tę sprawę.

– Będę ci bardzo wdzięczny, panie. I inni na pewno też. Nieuczciwość należy karać.

 

Tego samego dnia, po południu, Spir udał się na rozmowę do Najwyższego Kapłana. Powiedział mu, że ze źródła, którego podać nie może, dowiedział się iż zaksięgowany podatek jest mniejszy niż faktycznie uzbierana kwota. Spytał także skąd Kapłan ma fundusze na utrzymanie tak licznej służby. Przywódca bardzo się zmieszał, zaczął nerwowo drapać się w łysinę i przebąkiwać coś o „dodatkowych źródłach utrzymania” oraz o bogatej rodzinie. Widocznym jednak było, że kręci, czego Spir nie omieszkał mu uświadomić. Wymógł na nim przyrzeczenie, że to się więcej nie powtórzy i zadowolony wrócił do domu.

Wieczorem, w Sali Tronowej, na zwołanym przez Najwyższego Kapłana zgromadzeniu nadzwyczajnym, zebrało się siedmiu członków starszyzny oraz sam kapłan ze swoją demoniczną doradczynią.

– Czemu nas wezwałeś? – spytał ziewając Kalis, najmłodszy z rady.

– Mam dla was złe wieści – oznajmił Kapłan. – Nastąpił przeciek. Dzisiaj przyszedł do mnie Spir i pytał o brakujące 200 soris. Wiecie coś na ten temat?

„Co za kretyn! Miał puścić tę wieść w obieg, a nie iść z tym do tego starego durnia!” – pomyślał Hyde.

– Oczywiście, że nie wiedzą – powiedziała z przekąsem drapieżnooka. – Ale nie martwcie się – podniosła nieco głos. – Przeprowadzimy małe śledztwo i dojdziemy do tego, kto jest winny.

„Cholera! Co mnie pokusiło, żeby zaufać temu samozwańcowi!” – myśli Hyda galopowały a adrenalina burzyła krew w żyłach.

– Nie rozumiem waszej postawy – dodał Kapłan. – Dostajecie swoje 20 soris. Czego jeszcze chcecie?

„Twojego stołka, stary pierdzielu” – pomyślał Hyde i zrobiło mu się niedobrze.

– Panie Riszelie! – powiedział z niesmakiem Balcerow. – Proszę nie traktować starszyzny jako jakiegoś ciała obcego. To z pewnością nie my wszyscy zawiniliśmy, tylko jeden, góra dwóch z nas. I zapewniam pana, że jest to dla nas równie duży problem. Postaramy się go jak najszybciej rozwiązać.

– Tylko, że jest już trochę za późno – pokręcił głową Riszelie. – Spir już wie i może zrobić z tą wiedzą co tylko zechce.

– Proponuję zlikwidować drania – odparł milczący do tej pory Nilats. – Chyba już za bardzo się tu panoszy.

– Kto jest za? – spytał Najwyższy Kapłan, po czym podniósł rękę. Natychmiast w górze pojawiły się cztery kolejne. W chwile później dwie, w tym ręka Hyda. Kilka sekund później pod naciskiem spojrzeń podniosła się ósma.

– Bardzo dobrze – kontynuował Riszelie. – Przygotowaliśmy już wstępny plan.

 

Nawet gdyby chciał, Hyde nie mógłby ostrzec Spira przed niebezpieczeństwem. Wiedział, że tej nocy każdy członek rady będzie wnikliwie obserwowany.

 

Spir obudził się z lekkim bólem głowy. Ostatnie co pamiętał, to owinięty czarną tkaniną mężczyzna pochylający się nad jego twarzą i ostry ból od uderzenia w głowę. Napastnicy zaskoczyli go podczas snu i tylko przez własną nieuwagę obudzili swoją ofiarę. Niestety Spir nie zdążył wykonać nawet najdrobniejszego ruchu.

Rozejrzał się po niewielkim, ciemnym pomieszczeniu. Wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że jest to cela. Cała prostokątna powierzchnia podłogi, o wymiarach jeden na dwa metry, pokryta została zielonym materiałem, spod którego przez wielkie dziury wyzierała brunatna gąbka. W rogu, przy drzwiach stało wiadro, prawdopodobnie nocnik. Same drzwi przypominały z wyglądu te od celi, w której mieszkał zaraz na początku gościny u plemienia Pari. Przez znajdujący się ponad nimi niewielki lufcik wpadało mdłe światło, odrobinę rozjaśniając to mroczne pomieszczenie. Ponadto, w każdej z dłuższych ścian, widniał jeden kwadratowy otwór, o szerokości około trzydziestu centymetrów, przegrodzony sztywną siatką o oczkach niewiele większych od paznokcia.

– Hatetep do Agiepa Drugiego: skoczek z C5 na D7! – krzyknął jakiś mężczyzna prosto w okienko, na które właśnie patrzył Spir.

– Przyjąłem! – odparł inny mężczyzna z przeciwległego okienka – Hatetep do Agiepa Drugiego: skoczek z C5 na D7... – dało się po chwili słyszeć, tym razem jednak dźwięk był cichy i  nieco przytłumiony.

Spir wstał i podszedł do okienka, w którym przed chwilą pojawiła się twarz nieznajomego. Po drugiej stronie drucianej siatki ujrzał celę identyczną ze swoją. Mężczyzna siedział na pokrywającym całą podłogę materacu i mocował się z przywiązanym do swojej nogi sznurkiem.

– Przepraszam, można wiedzieć, co robisz? – spytał niepewnie Spir.

– O, nowy się obudził – mężczyzna pośpiesznie wstał i podszedł do okienka w przeciwległej ścianie. – Cemos do wszystkich: nowy się obudził! – krzyknął i poczekawszy, aż jego sąsiad odpowie mu „przyjąłem”, podszedł do Spira. – Powiedz swojemu koledze z tamtej strony: „Cemos do wszystkich: nowy się obudził!” – oznajmił.

Spir wykonał polecenie.

– Przyjąłem! Kretyn... – odparł mu sąsiad i odwrócił się do drugiego okienka, by powtórzyć otrzymaną informację. Spir wrócił do swojego rozmówcy.

– Czy możesz mi wytłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi? – spytał.

– To bardzo proste – mężczyzna zdążył się z powrotem położyć i kontynuował mocowanie się ze sznurkiem. – Ja bym to nazwał głuchym telefonem. Rozmowa tu, to jedna z bardzo nielicznych rozrywek, jakimi dysponujemy... a któż chciałby przez całe lata rozmawiać tylko z dwiema osobami?

– Agiepe do Hatetepa: hetman z A7 na E3. Szach! – usłyszał Spir tuż za plecami.

– Słyszałeś? – spytał Spir nie odwracając się.

– Co? – spytał mocujący się ze sznurkiem, robiąc głupią minę.

– Agiepe do Hatetepa: hetman z A7 na E3. Szach! – krzyczał facet z tyłu.

– Powiedz mu: „przyjąłem” i powtórz mi, co powiedział.

– Przyjąłem – Spir odwrócił się i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, jego rozmówca przekazał wiadomość dalej.

– To po to, żeby żadna informacja nie zginęła. Takie są zasady i nie wolno ich łamać – wytłumaczył.

– Rozumiem.

– Teraz powinieneś się przedstawić.

– To znaczy jak to?

– Powiedzieć do mnie i tamtego nawiedzonego gościa: „Nowy do wszystkich: nazywam się Tratata”.

– Nowy do wszystkich: nazywam się Spir.

– Przyjąłem.

– Nowy do wszystkich: nazywam się Spir...

– Nowy do wszystkich: nazywam się Spir.

– Przyjąłem...

– Przyjąłem.

– A ty jak masz na imię? – spytał Spir.

– Cemos – odparł Cemos. – A twój drugi sąsiad to Bios. On jest trochę nieprzyjemny. Chyba więzienie mu nie służy.

– A ty co tu robisz?

– Trenuję – odparł Cemos i mocniej pociągnął za obwiązany wokół nogi sznurek.

– Debian do Spira: to ty jesteś ten zbawiciel? – usłyszał za plecami Spir.

– Tak – odparł Spir.

– Ładny mi zbawiciel. Za kratkami siedzisz, bracie – powiedział Cemos.

– A ty czemu tu siedzisz? – spytał lekko poirytowany Spir.

– Za uświadamianie ludźmi, jakimi durniami są, że dają się wykorzystywać naszemu kochanemu Najwyższemu Kapłanowi.

– Wsadzili cię z powodów politycznych?

– Na to wygląda. A ciebie dlaczego zamknęli? – Cemos spojrzał na Spira wyczekująco.

– A żebym to ja wiedział...

 

Trochę czasu minęło, zanim Spir przyzwyczaił się do systemu rozmów panującego w więzieniu Pari. Okazało się, że więźniowie stanowią zgraną i otwartą na nowych społeczność. Większość z nich siedziała z powodu swoich przekoniań, ale zdarzali się także i pospolici przestępcy. Nie było wśród nich co prawda złodziei, morderców i gwałcicieli – zbrodnie te zazwyczaj pozostawiano do pomszczenia rodzinie albo nie zajmowano się nimi w ogóle. Do więzienia natomiast wsadzano tych, którzy nielegalnie handlowali z innymi plemionami albo korzystali z zakazanych syntezatorów pokarmu. Jak się dowiedział Spir, syntezatorami pokarmu nazywano urządzenia bardzo podobne do maszynek do szamania z Krainy. A zakazane były z powodów ideologicznych: wszystkie siedemnaście plemion wypowiedziało używanie jakichkolwiek urządzeń bioelektronicznych.

– A bo ja wiem? – odparł Cemos zapytany skąd w ogóle wzięły się te urządzenia. – Od zawsze tu były i od zawsze istniał też zakaz ich używania.

Planu dnia w więzieniu Pari na pewno nie można było uznać za urozmaicony. Rano więźniowie ze skrajnych cel czekali, aż ich sąsiedzi wstaną (o ile wcześniej nie wstali) i informowali ich o swojej pobudce. Tamci czekali, aż możliwe stanie się przekazanie informacji dalej i tak w kółko, aż do momentu, gdy idące z dwóch stron wieści się nie spotkały. Wtedy więźniowie będący świadkami tego spotkania rozsyłali informację, że wszyscy są już na nogach i można spokojnie rozmawiać. Takie pogawędki, jakich świadkiem od samego początku stał się Spir, trwały zazwyczaj kilkanaście godzin, do momentu, w którym jeden z więźniów powiedział, że ma dosyć i zamierza iść spać. W międzyczasie, o dość nieregularnych porach, był jeszcze posiłek. Jeden w ciągu dnia.

Już pierwszego dnia Spir zorientował się, że doszło do bardzo szczęśliwego zbiegu okoliczności. Tej nocy, której został ogłuszony i zawleczony do więzienia, spał w ubraniu. Napastnicy nie przeszukali go i oto w kieszeni znalazł okrągłe pudełeczko, zawierające ducha Yoe.

– Ależ mnie raczysz zadziwiającymi obrazkami – oznajmił białobrody starzec. – Najpierw jakieś pomieszczenie pełne obdartusów siedzących jak jakaś królewska rada, a teraz pokoik wielkości niezbyt dużej szafy. Gdzieś ty się wpakował?

Spir opowiedział mu wszystko z najdrobniejszymi szczegółami.

– I nie wiesz, czemu cię tu wsadzili? – Spytał z niedowierzaniem Yoe.

– Nie mam bladego pojęcia – odparł posępnie Spir.

– Oj, chłopcze, chłopcze... ktoś poczuł, że powoli, ale skutecznie spychasz go z jego ciepłej posadki...

– Nie bardzo rozumiem. Sugerujesz, że... Przecież ja nikogo nie chciałem pozbawiać stanowiska!

– Może i nie chciałeś... Ale, jeżeli rzeczywiście ludzie przychodzili do ciebie po porady i przedkładali twoją opinię na opinię tego Najwyższego Kapłana, to niechybnie musiał on poczuć, że jego autorytet jest zagrożony... A faktyczna władza jest o wiele silniejsza niż władza tytularna... Zresztą o czym my w ogóle mówimy? Facet się po prostu przestraszył, że go wysiudasz i postanowił cię uprzedzić.

– Duch mądrości ma rację – odezwał się niespodziewanie Cemos. Twarz w okienku przybrała poważny wyraz. – Do tej pory nie wierzyłem, że rzeczywiście jesteś tym, za którego się podajesz, ale teraz, gdy widzę to, co widzę, wątpliwości zaczynają mnie powoli opuszczać. Musisz koniecznie sprawić jakiś cud, panie Spir, bo jeżeli to, co opowiadałeś jest prawdą, to twoje dni są policzone. Ksena, doradczyni Najwyższego Kapłana, której jest on całkowicie podporządkowany, nie pozwoli, by jej podopieczny stracił władzę. Nawiasem mówiąc, to ona sprawuje faktyczną władzę nad naszym plemieniem...

 

Kolejne dni upływały Spirowi na obmyślaniu planu ucieczki. Sytuacja wydawała się jednak beznadziejna i zdanie to podzielało wszystkich dwudziestu trzech współwięźniów Spira. Brak klamki znacznie utrudniał opuszczenie celi w klasyczny sposób, a jedzenie spuszczano na specjalnych tackach przez otwór w ścianie, znajdujący się powyżej nigdy nie otwieranych drzwi. Tamtędy także wyciągano zapełniane systematycznie wiaderka. Niestety były one zbyt małe, by pomieścić człowieka.

Piątego dnia zdarzył się cud. Wczesną porą, nim jeszcze za sprawą głuchego telefonu rozgorzały zażarte debaty polityczne oraz rozpoczęły się partie szachów, więzieniem wstrząsnął głośny wybuch. Po chwili drzwi do celi Spira otworzyły się i do środka zajrzał ubrany na niebiesko mężczyzna w białym hełmie. Spir ze zdziwieniem przyglądał się jego niepodartym spodniom i nowocześnie wyglądającemu uzbrojeniu. Żołnierz niecierpliwie skinął głową na więźnia, który, nie zwlekając dłużej, zerwał się z miejsca i opuścił niewielką celę. Podbiegł do sąsiednich drzwi i uwolnił wiwatującego Cemosa.

– Dwanaście lat! Dwanaście lat! – darł się w niebogłosy uwolniony, to skacząc w górę, to padając na kolana. Następnie rozpłakał się, wstał i zaczął biegać w tę i z powrotem po wąskim korytarzu. Spir, ponaglany przez odzianych na niebiesko żołnierzy, opuścił szybko więzienie, pokonując przeszkody w postaci leżących na ziemi martwych ciał. Nie zdążył się nawet pożegnać. Eskortujący go mężczyźni swoim zachowaniem zdradzali, że nie ma czasu nawet na najmniejszą zwłokę. Klucząc mało uczęszczanymi korytarzami, w ciągu kilku minut znaleźli się na powierzchni. Tu wszyscy wsiedli do przypominającego francuski rogalik pojazdu, który wzbił się w powietrze i poszybował w kierunku Muru Zaświatów.

 

„Po prawie siedmiuset latach spełniła się przepowiednia. Do ciemiężonego narodu Pari przybył wyczekiwany Człowiek Z Nikąd, w towarzystwie Ducha Mądrości I Przyszłości. Jego błogosławieństwo szybko spłynęło na lud plemienia, a słowa i cudy przyniosły Mu rzeszę wyznawców. Jednak nie wszyscy uwierzyli w Jego moc. Znaleźli się i tacy, którzy z Niego szydzili i powodowani zawiścią starali się przeszkodzić Jego szlachetnej misji. Przewodził nimi ówczesny Najwyższy Kapłan, tyran Riszelie, pod którego rządami cierpieli wszyscy, z wyjątkiem wąskiej grupki możnowładców oraz gwardzistów, utrzymujących znienawidzoną przez lud władzę.

Mimo całego dobra, jakie uczynił, Człowiek Z Nikąd został wtrącony do najcięższego więzienia. Tam, męczony przez pięć dni strasznymi warunkami bytowania oraz brakiem możliwości porozumiewania się z innymi istotami, zbierał siły by dokonać cudu. Wezwał swoich Aniołów Zemsty, z których pomocą uwolnił więzionych przez tyrana Mężów Prawa I Sprawiedliwości, by na koniec odlecieć w chwale ku Zaświatom.

Lud Pari został zbawiony. Ustanowiona przez Mężów Prawa I Sprawiedliwości władza surowo ukarała despotę oraz wprowadziła pomiędzy ludzi powszechny dobrobyt i szacunek dla naturalnych wartości moralnych. Uwielbiajmy ją zatem nie tylko za to, co jej zawdzięczamy, ale także za to, że wypłynęła od samego Zbawiciela. Powiedział on bowiem do błogosławionego Cemosa: »Na mnie czas już przyszedł. Weź oto władzę z rąk moich i zaprowadź wśród tych ludzi porządek, na jaki zasługują«. Tak też się stało.” – tekst znajdujący się na tylniej stronie okładki „Dopełnienia Legendy” Marcina Mana XXXVIII.