Dredd właśnie skończył przeglądać raport ze służbowych wydatków personelu i zastanawiał się, co kupić w prezencie swojej kończącej niedługo trzynaście lat córeczce: „Na pewno nie będzie to żadne nowe zwierzątko, gdyż w jej pokoju gnieździ się już chyba z tuzin tych paskudztw i nie można się tam normalnie poruszać bez obawy, że się na któreś wdepnie lub że jakieś, aby dać wyraz swojej miłości, spadnie nagle z sufitu i złapie człowieka za kark. A może Kręcigłowę? Mati na samo wspomnienie o wizycie w Parku Zabaw aż piszczała z zadowolenia, że będzie mogła znów wejść na Kręcigłowę. Tylko, że... gdyby postawić to u niej w pokoju, pewnie szybko by się jej znudziło. A poza tym nie ma w mieszkaniu tyle miejsca. Nie. To musi być coś rozwijającego. Może jakiś instrument?...”
– Podpułkownik Nixon do pana – oznajmił nagle miękki, kobiecy głos.
– A... Niech wejdzie – drzwi otworzyły się i do środka wparował zziajany Nixon.
– Co tym razem? – spytał Dredd, ciągle nie mogąc wyjść z podziwu, ile może istnieć powodów, by wpadać zziajanym do jego gabinetu.
– Zna... Znaleźliśmy coś na Egoistów – odparł triumfalnie Nixon.
– Co takiego?
– Nagranie z podsłuchu. To może być coś ważnego.
– Przynieście mi tutaj.
– Panie dyrektorze... Myślę, że już dawno nie odwiedził pan naszego laboratorium...
– Tak? – spojrzał na Nixona podejrzliwie. – Dobrze, niech ci będzie – dodał widząc, że tamten nie żartuje. Podkreślając westchnieniem swoją dezaprobatę, wstał z krzesła i udał się za swoim zastępcą.
Laboratorium było dużym pomieszczeniem, które, mimo że znajdowało się na uboczu kompleksu pomieszczeń należących do Tajnej Policji, zawsze pełne było pracowników, którzy nie ustawali w tropieniu, śledzeniu, podsłuchiwaniu i analizowaniu. Panował tu zgiełk, do którego Dredd w żaden sposób nie mógł się przyzwyczaić, bezdyskusyjnie preferując zacisze swojego przytulnego gabinetu. Jego zastępca natomiast wprost uwielbiał tu przesiadywać, co Dredd w duchu pochwalał, gdyż laboratorium było skarbnicą wiedzy, a Nixon doskonale umiał z tej skarbnicy korzystać.
Za podwójnymi zbrojonymi drzwiami panował jak zwykle gwar i specyficzny zapach – wymieszana woń nadużywanych komputerowych obwodów, spoconych ludzkich ciał, środków konserwujących oraz źle zapieczętowanych zapachowych próbek, zdobywanych gdzieś w plenerze i analizowanych w laboratorium przez specjalistów.
Idąc pomiędzy ustawionymi w krzyże ściankami działowymi, Dredd przyglądał się pracownikom, którzy za pomocą różnych zmysłów wymieniali informacje z maszynami. Niektórzy wąchali, inni rozmawiali i słuchali, zdarzali się też tacy, którzy patrzyli na kolorowe panele i prawdopodobnie słuchali dźwięków z znajdujących się w ich uszach słuchawek, na które odpowiadali uderzając przymocowanymi do palców przedłużeniami w klawiatury zawierające setki klawiszy.
Jednak najliczniejsza była grupa pracowników, noszących na głowach hełmy lub okulary projekcyjne, którzy jedynie migającą czerwoną lampką zdradzali, że w ogóle żyją. Przemieszczając się między stanowiskami pracy, szefowie Tajnej Policji znaleźli się nagle obok człowieka, który siedział nieruchomo i wydawał z siebie monotonne „aaa”, przerywane jedynie na zrobienie wdechu. Czerwona lampka pośrodku okularów paliła się ciągłym światłem.
– Hej! – zawołał Nixon do idącego nieopodal konserwatora. – Zawiesił się! – krzyknął, gdy tamten obrócił się, po czym wskazał na nieszczęsnego pracownika.
Gdy mijali kolejną ściankę działową, Dredda zaczepił niespodziewanie drobny mężczyzna w białym kitlu.
– Panie dyrektorze... Ważna rzecz... – powiedział starając się dotrzymać kroku swoim przełożonym.
– Co się stało? – spytał niechętnie Dredd. Był pewien, że laborant za chwile zacznie zasypywać go jakimiś technicznymi informacjami.
– Mamy w systemie wirusa. Zaraził już prawie trzydzieści procent komputerów... A w niektórych z nich zniszczył nawet dwadzieścia procent tkanki... – w tym momencie drogę przeciął im humanoidalny biobot – bardziej zaawansowana wersja pomocnika. Dredd omiótł wzrokiem jego dwie chude nogi, cztery ręce, łysą czaszkę i znajdujące się na skroniach, karku oraz przedramionach metalowe implanty. Zatrzymał wzrok na pozbawionym genitaliów kroczu i bezwiednie uśmiechnął się.
– ... poważne konsekwencje – zakończył swoją wypowiedź laborant.
– Tak, oczywiście. Ale nie teraz – odpowiedział odruchowo Dredd. Przy pobliskim stanowisku zauważył trzech mężczyzn, z których dwóch wyglądało mu znajomo. Jednym z nich był Leon, strateg operacji interwencyjnych, drugim – szef Sekcji Agentury Utajnionej, którego imienia Dredd nie mógł sobie przypomnieć. Obydwaj stali z marsowymi minami, przyglądając się trzeciemu, siedzącemu przy komputerze i manipulującemu w bardzo energiczny sposób przy komputerze.
– Nie powiem, żeby wszystko było w porządku – powiedział szef Sekcji Agentury Utajnionej do zbliżających się mężczyzn.
– Coś się spieprzyło – dodał śpiesznie Leon.
– Jak to spieprzyło? – zdziwił się Nixon. – Co mogło się spieprzyć?!
– Puść to – Leon wydał polecenie siedzącemu mężczyźnie, który wykonał kilka ruchów i nagle z umieszczonych pod biurkiem głośników dobył się podobny do chrząkania i kaszlenia głos.
– Co to ma być? – spytał Nixon.
– Niestety coś się stało i próbka dźwięku uległa zniekształceniu – odparł operator komputera.
– Wirus – zdiagnozował laborant w białym kitlu, który wcześniej zagadnął Dredda. – Mówiłem panu...
– Tak, tak... – przerwał mu Nixon. – Idź i jak najszybciej skontaktuj się z Instytutem Immunologii Maszyn i powiedz im, żeby przysłali jakiegoś człowieka do piekarni, bo „chleb pleśnieje”. Powtórz.
– Mam poprosić w IIM o przysłanie kogoś do „pleśniejącego chleba” w piekarni.
– Zgadza się. Możesz dodać jeszcze, że masz upoważnienie naczelnego piekarza. Tylko pośpiesz się.
– Oczywiście! – laborant energicznie kiwnął głową i uśmiechnięty od ucha do ucha pokuśtykał przez halę ku stanowiskom komunikacyjnym.
– Mógłbyś się przynajmniej spytać, zanim dasz komuś moje upoważnienie... – powiedział Dredd.
– Tak... Ale z drugiej strony przecież i tak byś mu dał... To by było nieracjonalne.
– Może i tak – Dredd machnął ręką. – To co będzie z tym nagraniem?
– Mamy wersję oryginalną zapisaną w Dziale Przedinterpretacyjnym. Na szczęście ta u mnie, to była tylko kopia – powiedział nieśmiało operator.
– Prowadź – Dredd niecierpliwie szturchnął Nixona.
– Oczywiście – odparł Nixon i podszedł do stanowiska obok. – Jesteśmy na miejscu. Otwórz próbkę dźwięku nr 13456.675-KB-56 – zwrócił się do siedzącego przy terminalu pracownika. Ten gorączkowo zamroził grę, w którą właśnie grał i po chwili z głośników dały się słyszeć głosy dwóch rozmawiających mężczyzn. Wśród szumów i trzasków można było zrozumieć pojedyncze słowa, jednak treść przekazu ciągle pozostawała dla Dredda tajemnicą.
– Dwóch mężczyzn w wieku 23-31 i 28-37 lat, jeden przechodził zapalenie gardła z powikłaniami, drugi prawdopodobnie otyły – przeczytał z wyświetlacza operator.
– No dobrze, ale co to tak właściwie znaczy? – spytał Dredd.
– Rozmówcy mówią o jakiejś „operacji” i o „EST”... – zaczął czytać operator.
– Chodzi o zniszczenie wagonika, którego mają dzisiaj dokonać Egoiści – przerwał mu Nixon.
– Aha... Coś jeszcze wiadomo?
– Wiadomo skąd pochodzi podsłuch... i wiadomo, że w pewnym rejonie nasze czujniki wykryły anomalie w ruchu publicznym...
– Gdzie?
– Gdzieś w okolicy Arterii 26.
– Podsłuch też?
– Tak, obie poszlaki.
– Czy moglibyście – zwrócił się Dredd do wciąż stojącego nieopodal szefa Sekcji Agentury Utajnionej – spróbować wyśledzić te głosy w tym rejonie?
– Tak, potrzebujemy jednak do tego czystej próbki mowy, a nie powiem, żeby aparatura tutaj działała bez zarzutu... – odparł tamten.
– A nie możecie skorzystać z aparatury nie należącej do laboratorium?
– Hm... – naczelny szpieg myślał przez chwilę – nie powiem, że jest to niemożliwe, choć nie powiem też, że będzie łatwo.
– To spróbujcie. I zwiększcie czujność na stacjach EST. W przypadku wykrycia czegokolwiek informujcie bezpośrednio Leona. Najlepiej zajmijcie się tym od zaraz.
– Tak jest – odparł szpieg i odszedł energicznie w kierunku, w którym wcześniej oddalił się laborant w białym kitlu.
– Wy będziecie czekać na informacje od tajniaków – zwrócił się Dredd do Leona. – Trzymaj w pogotowiu przynajmniej trzy oddziały interwencyjne i gdy tylko dostaniecie jakiś sygnał, ruszajcie.
– Tak jest – odparł strateg operacji interwencyjnych, próbując jednocześnie połączyć się z siedzibą swoich służb. – Jakie metody postępowania?
– Kod czerwony. Nie musicie się przejmować niczyim zdrowiem.
– Nie za bardzo szalejesz? – spytał z uśmiechem Nixon.
– Nie. Cholernie się cieszę, że w końcu natrafiliśmy na tych pieprzonych Egoistów. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że gdy ich załatwimy, stanie się coś, co znacząco zmieni naszą sytuację. Na gorącym uczynku... no ładnie... – Dredd zamyślił się.
– A nie lepiej złapać chociaż jednego żywego?
– Racja. Zmieniam dyrektywę na kod pomarańczowy. Złapcie przynajmniej dwóch żywcem.
– Tak jest! – odparł Leon, który właśnie skończył rozmawiać przez komunikator.
„[...] Ponieważ niemożliwym okazało się bezpośrednie nawiązanie kontaktu z Supremią, Władcy postanowili wykorzystać jedną z wizji Sigta i stworzyć osobny świat, który mógłby spełnić to zadanie, a następnie ujawnić, że jest on jedynie wytworem Krainy. Krył się w tym podstęp, jednak Władcy, zniechęceni swoimi dotychczasowymi mniej i bardziej standardowymi działaniami, postanowili spróbować czegoś nowego i oryginalnego. Czegoś, na co niewiele państw mogło sobie pozwolić, w tym żadne z tych, które jak do tej pory zacieśniały stosunki handlowe z Supremią.
Warto nadmienić, że międzypaństwowe układy opierały się w głównej mierze na zaufaniu – państwo wysyłające swoje dobra, musiało się liczyć z możliwością, że odbiorca nie odpowie na transport i towary przepadną. Zaufanie szczególnie konieczne było, gdy dwa państwa połączone zostały tunelem – wtedy wymiana handlowa rosła do takich rozmiarów, że jedno z połączonych państw mogło bez większych przeszkód przywłaszczyć sobie niezliczone ilości dóbr należących do swojego partnera, a następnie rozłączyć się, pozostawiając go o wiele uboższym.
Jednym z założeń Międzyświata było więc wzbudzenie w Supremach zaufania – bowiem logicznie rozumując, gdyby po jego utworzeniu, które wymagało wielkich nakładów pracy i środków, Krajanie nagle zrezygnowali i tym samym uczynili swoje wielkie dzieło niepotrzebnym i bezużytecznym, postąpiliby zupełnie bezsensownie. Oczywiście w operacji »Międzyświat« kryło się wiele ryzyka, gdyż nic nie gwarantowało, że ten misternie ułożony plan w ogóle zadziała. Jednak sytuacja Władców, którzy bez Fil nie byli w stanie podejmować żadnych nowych inicjatyw rozwojowych była po prostu bez wyjścia. Ponadto, zdawali sobie sprawę z faktu, że tunel wytworzony pomiędzy Krainą a Supremią mógłby w znaczącym stopniu przyczynić się do rozwoju obu państw.
Międzyświat miał być czymś pięknym, co kipiałoby różnorodnością i estetyką, bogactwem i potęgą. Międzyświat tworzony był jako esencja tego, co w Krainie najlepsze, tego co wyróżniało ją spośród niezliczonej rzeszy innych państw. [...] Założenia te sprawdziły się w praktyce dzięki wynajęciu najlepszych artystów, którym przewodził Spir Grontudski.
W swej strukturze, Międzyświat podobny był do każdego innego dryfującego w przestrzeni świata. Miał kształt sfery, której wnętrze pokrywała kilkukilometrowa warstwa ziemi. W środku sfery znajdowało się słońce, a dość gęste, niebieskie powietrze ograniczało widoczność do kilku kilometrów, uniemożliwiając dostrzeżenie powierzchni świata, leżącej na przeciwległej stronie sfery.
Pierwszą rzeczą, która urozmaiciła ten krajobraz, był niewielki skrawek papieru z napisanym nań wierszem. Później zaczęły się pojawiać surowce budowlane oraz odpowiedzialne za konstrukcje roboty. Międzyświat zaczął pokrywać się ogrodami, z których niektóre były upstrzone kolorowym kwieciem, w innych zaś rosły owocujące drzewa. Pośród ogrodów wyrastały piramidy, w których umieszczono najnowsze zdobycze techniki oraz różne mniej zaawansowane, ale przydatne urządzenia.
W samym centrum, otoczona piramidami i ogrodami, postawiona został świątynia – zaprojektowany na planie koła budynek, zbudowany głównie z wygładzanych kamieni. Znajdowała się w nim tylko jedna sala, której ściany pokryte zostały srebrnym pyłem, a na samym środku znajdował się cokół, na którym miał być umieszczony ogromny kryształ. Wpadające przez niewielką dziurę w suficie światło, rozproszone i wzmocnione przez kryształ miało odbijać się od posrebrzanych ścian wypełniając świątynię układającymi się w abstrakcyjne wzory wszystkimi barwami tęczy. [...]” – fragment z „Operacja »Międzyświat«” prof. Adama Narkiewicza.
– To już ostatni punkt na liście... – powiedział Mentat. – Samoprzetapiające Wielofukcyjniaki? – przeczytał z trzymanego w ręku panelu. – Co to znaczy?
– To są roboty, które mają oczyścić place budowy z odpadków i urządzeń budowlanych – odparł jeden z trzech ubranych na niebiesko, siedzących obok Spira mężczyzn. Do Wielkiej Sali wjechał łazik wyładowany po brzegi skalnymi blokami i marmurowymi zwieńczeniami kolumn. Gdy tylko się zatrzymał, obstąpili go odpowiedzialni za wyładunek służący, którzy, szybko zorientowawszy się, że nie dadzą sobie rady ze zbyt ciężkimi przedmiotami, postanowili przywołać stojącego w rogu sali robotragarza.
– Ale przecież to są zwykłe kamienie... – zdziwił się Mentat.
– One mają jedynie formę zwykłych kamieni.
– Mają za zadanie posprzątać plac budowy z innych maszyn, a następnie z samych siebie. Dlatego właśnie udają cegły. Gdy już będzie czysto, wejdą w pozostawione uprzednio luki i tym samym dokończą dzieła – wytłumaczył Spir.
– O... Czyli koniec będzie zgodnie z planem?
– Tak... – odparł Spir przyglądając się robotragarzowi wyładowującemu ostrożnie łazika. – Wielofunkcyjniaki powinny sobie dać radę do jutra, najpóźniej do pojutrza. Został jeszcze tylko ten kryształ. Ale on też najprawdopodobniej będzie gotowy jutro.
– I to już wszystko?
– Tak.
– Bardzo ładnie. Wygląda na to, że wszystko pójdzie zgodnie z planem... Naprawdę jestem mile zaskoczony.
– Mówisz tak, jakbyś w niego wątpił – wtrącił się milczący do tej pory Konczus.
– Daj spokój. Miałem na myśli wypadki losowe...
Przez chwilę obserwowali Neta wysyłającego pojedynczo wyładowywane przez robotragarza Wielofunkcyjniaki.
– Sigt coś mówił? – spytał w końcu Spir.
– Jasne – odparł Mentat. – Co wieczór się rozpływa z zachwytu nad twoim dziełem. Do tego stopnia, że aż zaczynam mieć wątpliwości, czy nie jest ono zbyt przesłodzone... Ale chyba nie jest – zreflektował się.
– A jakieś szczegóły? Nie ma widocznych wad w budowlach?
– Nic z tych rzeczy. Przynajmniej, jak mówi, nic takiego nie zauważył.
W tym momencie Net uporał się z ostatnim robotem, służba odprowadziła robotragarza pod ścianę, łazik odjechał i zmęczony Władca przyczłapał do swoich siedzących między kolumnami towarzyszy a następnie z impetem upadł na jeden z foteli.
– Dużo jeszcze tego będzie? – spytał.
– Jeszcze tylko jutro jedna rzecz. A co? Masz już dosyć? – zainteresował się Mentat.
– Prawdę rzekłszy, tak.
– Pociesz się, że koniec już bliski. Czegoś takiego jak Międzyświat nie da się nie zauważyć. Na pewno wkrótce zacieśnimy z Supremią stosunki... A potem niechybnie wytworzymy tunel...
– Taa... – Net zdawał się nie podzielać aprobaty Mentata.
– A gdy Fil się obudzi, z pewnością wrócimy do realizacji tych jej szalonych projektów... Ależ będzie ciekawie!... – z kolei Konczus wyraźnie się ożywił.
– Mogę o coś spytać? – wtrącił się Spir.
– Oczywiście – odparł Mentat.
– Nie bardzo jestem sobie w stanie wyobrazić, jak to wszystko może wpłynąć na odnalezienie mojej Des...
– Szczerze powiedziawszy my też nie wiemy... Wiemy natomiast, że z pewnością wpłynie. Tak powiedziały nam Wyrocznie, a do tej pory jeszcze nigdy nas nie oszukały, więc...
– Chciałbym móc to sobie przynajmniej wyobrazić.
– Pamiętaj, że tak naprawdę nie mamy pewności, że ten projekt w ogóle się powiedzie – ostudził atmosferę Mentat.
– Tak, wiem... – Spir zamyślił się. – Idę już. Do zobaczenia jutro – dodał po chwili i wstał.
– Do zobaczenia – odparł Mentat.
– Do widzenia – pożegnał się Konczus.
– Trzymaj się – dodał Net.
„Dobrze, że zwaliłeś to na Wyrocznie” – pomyślał do Mentata Konczus obserwując wychodzącego wraz ze swoimi trzema doradcami Spira.
„Tak, jednak niewątpliwie jest to tylko sukces chwilowy” – odparł Mentat.
„Szkoda mi go. Pewnie nie zapała do nas przyjaźnią, gdy wszystko wyjdzie na jaw. Jak mogłeś ułożyć taki dziurawy plan?”
„Każdemu zdarza się wpadka. Trudno. Najważniejsze, żeby udało się pozyskać Supremię i odzyskać Fil.”
– Ha, ha! Wyglądasz jak pokraka! – zaśmiewała się Des.
– Dobra, dobra. Jeszcze będziesz dziękować Opatrzności, że ci ta pokraka tyłek uratowała – odparł udając obrażenie jej partner. Znajdowali się w długim, kiepsko oświetlonym korytarzu, z którego jednej strony stał rząd szafek a z drugiej rząd ławek. Była to „szatnia”, gdzie przed każdą akcją bojówkarze Egoistów przebierali się w maskujące kostiumy. Każdy żołnierz miał swój boks, w którym znajdował się specjalnie do niego dopasowany strój, mogący się w dowolnej chwili zmienić w maskujący uniform. Des ubrana była jak zamieszkująca najbiedniejsze rejony Krainy nastolatka, natomiast jej wspólnik miał na sobie odzienie ekscentrycznego snoba. Poza nimi, w tej koedukacyjnej szatni znajdowało się jeszcze czternastu oczekujących na sygnał do wymarszu wojowników obojga płci, oraz Stacjonarny Koordynator, mężczyzna który zaplanował całą tę operację.
– Wychodźcie już – powiedział Koordynator. Na tę komendę, wszyscy niezwłocznie przerwali rozmowy i powstali z ławek, aby skierować kroki ku wyjściu. Przechodząc obok, Des przyjrzała się temu mężczyźnie, od którego zależeć będzie nie tylko powodzenie akcji ale prawdopodobnie także życie wysłanych na nią żołnierzy. Wyraz jego twarzy znamionował skupienie i zdenerwowanie, choć zmarszczone brwi wyglądały dość komicznie – mężczyzna z nieznanych Des przyczyn nie miał na głowie żadnych włosów. Nawet rzęs.
Nim dotarli na najbliższą arterię, szesnastoosobowa grupka podzieliła się na dwa ośmioosobowe oddziały, z których każdy skierował się w inną stronę. Po przejściu kilkudziesięciu metrów, nastąpił dalszy podział – wyłoniły się cztery pary. Każda z nich zaczęła zmierzać zaplanowaną dla siebie drogą do miejsca ponownego spotkania. Des i jej partner mieli podjechać do oddalonej nieco stacji EST, przesiąść się w wagonik, którym dojadą do także oddalonej nieco od celu stacji i ponownie skorzystać z łazika, który dowiezie ich tam, gdzie trzeba.
– No to zostaliśmy sami – zauważył towarzysz Des, gdy znaleźli się w łaziku.
– Tak... masz cykora? – spytała.
– No właśnie nie... i trochę mnie to dziwi. A Ty?
– Ja chyba też nie. W każdym razie nie takiego, jakiego się spodziewałam – przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Korzystając z sytuacji... czy mógłbym się ciebie poradzić w pewnej sprawie?
– Jasne. A o co chodzi?
– O dziewczynę – odparł po chwili wahania.
– O! Zaczyna się interesująco – Des uśmiechnęła się. – Znam ją?
– Chyba nie... W każdym razie chciałem się ciebie poradzić jako osoby z drugiej strony barykady... Spotkałem ją już parę razy i jak do tej pory bardzo miło nam się rozmawiało. Nie jestem jednak w stanie określić, czy jest szansa na coś więcej.
– Spytaj się jej.
– Tak, mógłbym to zrobić, ale... Widzisz... ja znam ją już od dłuższego czasu. I kiedyś już ją spytałem... Od tego czasu jednak wiele się zmieniło, a mi wciąż bardzo na niej zależy... No i boję się, żebym znowu nie dostał kosza...
– No wiesz... – odparła po chwili zastanowienia. – Jeżeli nie spróbujesz, to na pewno ci się nie uda i nigdy nie będziesz szczęśliwy.
– Masz rację... tak też chciałem zrobić, tylko potrzebowałem trochę wsparcia.
– Oczywiście. Przecież nie masz nic do stracenia.
– Wymyśliłem już nawet chytry plan, jak to zrobię.
– Ładna mi prośba o radę, jak już wszystko miałeś zaplanowane... No, ale mów.
– Zamierzam ją podpuścić, pytając co mam zrobić, żeby poderwać jakąś inną dziewczynę. I wtedy, w zależności od jej reakcji, będę wiedział, czy jest szansa czy nie. Jeżeli się zmartwi to będzie to niechybnie znak, że mogę jej powiedzieć wszystko wprost.
– A nie prościej by było od razu to zrobić? Przynajmniej byś się odważnie zachował – spojrzała na niego podejrzliwie.
– Nie... – lekko się skrzywił. – Już tak próbowałem i nic z tego nie wyszło. Bardzo nie lubię robić tej samej rzeczy dwa razy w ten sam sposób, szczególnie jeżeli za pierwszym razem nie wyszło. Poza tym dzięki temu być może zaoszczędzę i sobie i jej niesmaku związanego z koszem.
– Nie uważam, żeby to był dobry pomysł – odparła. Dalsza podróż upłynęła im na rozmowie o bardziej błahych tematach. Mimo początkowego spokoju, zbliżając się do celu zaczęli się coraz bardziej denerwować. W momencie, gdy szli ostatnią prostą, nie rozmawiali już prawie wcale. W końcu stanęli przed dużymi, szeroko otwartymi drzwiami, przez które co i rusz wchodziły i wychodziły kolorowo ubrane postacie. Nad wejściem znajdował się trochę rozmazany hologram przedstawiający tańczącą na parkiecie parę. Po chwili wahania wkroczyli do ciemnego pomieszczenia.
Siedzący za długą ladą szatniarz spojrzał na nich przelotnie. Des wydawało się, że każdy mijany człowiek chociaż na moment zatrzymuje na nich wzrok. Przeszedłszy przez szatnie, weszli do głównej sali, gdzie w rytm elektronicznej muzyki, pośród spadających z sufitu płatków i stroboskopowego światła wyginali swoje ciała goście klubu. Pomieszczenie wypełniał odurzający zapach, który zmusił nowoprzybyłych, do urywanego i płytkiego oddechu.
Wmieszali się w poruszający się klatka po klatce tłum, rozpychając się pomiędzy tańczącymi. W pewnym momencie, jakiś mężczyzna źle zrozumiał ich intencje i złapał Des za ręce. Ta jednak, stanowczo go odepchnęła i poszli dalej. Znaleźli się nieopodal umieszczonej na środku sali klatki, w której tańczyły trzy prawie nagie kobiety. W zmieniającym się na przemian, to na czerwone, to na zielone, to na niebieskie, świetle zawsze widać było tylko jedną z nich, tę pomalowaną na kolor, w którym aktualnie skąpana była sala. Zmieniający się w ciągu ułamków sekund widok pozwolił Des dostrzec, że jedna z nich ma cztery ręce.
– Teraz – usłyszała jak partner wrzeszczy jej do ucha i poczuła silny uścisk na prawym przedramieniu. Chwyciła się lewą ręką za kołnierz, wymacała znajdujący się od spodu czujnik i delikatnie go potarła. Poczuła, jak ciepły materiał ustępuje miejsca chłodnemu, jak na jej głowę wsuwa się kaptur a na dłonie nasuwają się rękawiczki. Poczuła jak jej towarzysz szarpie ja lekko za ramię i wkrótce znowu przedzierali się przez rozkołysany tłum.
Des z ulgą zaczerpnęła świeżego powietrza. Obok bocznego wyjścia z klubu czekały już cztery odziane całkowicie na biało postacie. Po kilku sekundach pojawiła się też czwarta para i oddział był znowu w komplecie. Nie zwlekając dłużej i nie zwracając uwagi na przyglądających się im postronnych, pobiegli wyuczoną wcześniej trasą ku najbliższej stacji EST. Stacjonarny Koordynator doskonale wybrał to miejsce, na obrzeżach miasta, z dala od siedzib służb porządkowych a blisko dyskoteki, w której, wmieszawszy się w tłum, można było zgubić ewentualny pościg.
Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. W trakcie, gdy stanowiący trzecią parę Des i jej partner podbiegli do okienka nic nie spodziewającego się operatora stacji, pierwsza para zajęła się demontowanie znajdujących się na obszarze stacji urządzeń monitorujących i alarmowych, natomiast druga usuwaniem z miejsca operacji nielicznych zdezorientowanych przypadkowych przechodniów. Na szczęście stacyjka była bardzo mała i nie nastręczyło to większych trudności.
Nim jednak ostatni pasażer opuścił salę, trzecia para, poprzez wypaloną bombą termiczną dziurę w ściance odgradzającej pokój operatora od reszty stacji, używając brutalnych rękoczynów zmusiła zawiadowcę do otworzenia drzwi wejściowych, przez które do pokoju wpadła czekająca już pod nimi czwarta para. Ponieważ przejęli oni od trzecich obowiązek zmuszania do współpracy przerażonego operatora, nastąpiła zamiana ról. Poczekawszy, aż pierwsi i drudzy, skończywszy swoje zajęcia wbiegną do pomieszczenia, Des i jej partner, także znaleźli się w środku stając na czatach przy drzwiach.
W tym samym czasie czwartej parze udało się nakłonić zawiadowcę do otworzenia drzwi do niewielkiego pokoiku z terminalem i podania hasła. Osoby zajmujące się poprzednio usuwaniem kamer i czujników, błyskawicznie zajęły stanowisko przy terminalu i rozpoczęły proces wyciągania z komputera potrzebnych informacji.
– Proszę, nie róbcie mi krzywdy – zajęczał operator. Był to dość korpulentny jegomość z kolczykiem w wardze i włosami przystrzyżonymi w szachownicę. Wyglądał na nie wiele więcej niż dwadzieścia lat.
– Zamknij się – odparła siedząca na nim okrakiem Cilindro i mocniej wykręciła mu rękę.
– Aj... – stęknął boleśnie, a z oczu dwiema stróżkami polały mu się łzy.
– Mam go! Jeszcze nie wystartował! – krzyknął siedzący przy terminalu Rets. – Kagibi, łącz się z nimi!
– Jeszcze nie wystartował... – należący do drugiej pary Kagibi już od paru ładnych sekund trzymał komunikator w ręku.
– Trasa, jak przewidywaliśmy! – wrzasnął Rets.
– Tra... – zaczął Kagibi.
– Tak, wiem – odezwał się głos z komunikatora. – Tak się drzecie, że nie musisz powtarzać. Meldujcie, gdy ruszy.
– Uaa!... – zawył operator.
– Zamknij się!! – Cilindro znów wykręciła mu rękę.
– Aaaa!!! – operator zawył jeszcze głośniej.
– Rusza! – krzyknął Rets. – Z trzysekundowym przyśpieszeniem.
– Rusza... – powtórzył Kagibi.
– Kiedy będzie? – spytał komunikator.
– Wyjrzę zobaczyć co się dzieje na zewnątrz – powiedziała Des do swojego partnera.
– Kiedy będzie? – spytał Retsa Kagibi.
– Czekaj – odparł siedzący przy komputerze. – Jak to się...
– Spróbuj tutaj – powiedział jego partner i wskazał coś na monitorze.
– Cisza i spokój – powiedziała, chowając głowę do pokoju Des.
– Wolałbym już stąd spierniczać – powiedział do Cilindro jej partner i zsiadł z nóg operatora, który westchnął z ulgą. Siedząca na pracowniku EST kobieta spojrzała z ukosa na swojego druha i skrzywiła się z obrzydzeniem.
– Czterdzieści dwie sekundy! – krzyknął Rets.
– Czter... – zaczął powtarzać do komunikatora Kagibi. – Co jest u licha? – zaczął nerwowo pocierać niewielkie urządzenie.
– Spróbuję do Stacjonarnego – poradził należący także do drugiej pary Aide. – Straciliśmy kontakt z drugą grupą – powiedział po chwili do wyświetlacza, na którym pojawił się całkowicie łysy jegomość. Na jego twarzy malowały się uczucia bardziej zbliżone towarzyszącym złapanemu w pułapkę wilkowi, niż do tych znamionujących pełną kontrolę nad otoczeniem.
– Ja też nie – odparł nerwowo. – Straciłem z nimi wszelki kontakt... poza dwoma sygnałami życiowymi...
– Nie podoba mi się to! – wtrącił partner Cilindro. Ta znów spojrzała na niego z ukosa i znów się skrzywiła. Operator przestał na chwilę łkać.
– Jakieś dyspozycje? Co mamy robić? Nie przekazaliśmy im dokładnego czasu... – spytał nerwowo Aide.
– Przekażcie go mi – odparł Koordynator.
– Dwadzieścia dziewięć sekund – wrzasnął Rets.
– Dla was misja jest już skończona. Wracajcie... jak najszybciej – dodał po chwili wahania.
– I bardzo dobrze – partner Cilindro zerwał się na równe nogi.
– Zmywamy się. Nic tu po nas – powiedział Kagibi. – Trójka, wy biegniecie z przodu, za wami ja z Aidem. Jedynka, wy zaraz za nami. Czwórka, wychodzicie jako ostani, zostawiacie go – wskazał na operatora – tak, jak jest, nie zamykacie za sobą drzwi. Odwrót, jak to było w planie, rozdzielamy się w dyskotece, spotykamy się w siedzibie. Już, biegniecie! – ostatnie polecenie skierowane było do pary numer trzy.
Otworzywszy drzwi, Des i jej partner wybiegli z pokoju. Nie oglądając się, czy pozostali biegną za nimi, przemierzyli krótki odcinek dzielący ich od wyjścia z dworcowej hali. Skręcili w korytarz prowadzący w kierunku klubu i nawet nie zdążyli zwolnić, nie mówiąc już o sięgnięciu po wyrzutnie paralizatorów, gdy kilkunastu czarnych agentów, ustawionych w dwa rzędy, pierwszy klęczący a drugi stojący, oddało salwę, która rozszarpała ich ciała na drobne kawałeczki.
Po powrocie do domu, Spir skorzystał z kabiny oczyszczającej, odebrał pocztę, z której dowiedział się, że kryształ będzie gotowy na jutro rano i około godziny trzeciej powinien stawić się w Zakładzie Robót Szlifierskich, aby dokończyć dzieła. Na koniec zabrał się za przegląd najważniejszych wydarzeń mających ostatnio miejsce w Krainie. Przemieszczając się wśród przeróżnych, w przeważającej mierze zupełnie nieistotnych komunikatów, natrafił na taki oto, wzbogacony licznymi zdjęciami, dźwiękami, filmami i zapachami interaktywny reportaż:
„13456,674. W dniu dzisiejszym, o czasie 5270 miało miejsce udaremnienie akcji jednej ze znaczących organizacji opozycyjnych. Bojówki Egoistów próbowały prawdopodobnie przechwycić zawartość jednego z dopałacowych transportów, do czego jednak nie doszło, dzięki interwencji naszych sił porządkowych. W wyniku strzelaniny zginęli prawie wszyscy pseudożołnierze...”.
„Zawsze tak było? Przecież kiedyś w ogóle nie miałem pojęcia, że istnieją jakieś służby porządkowe” – pomyślał Spir. „Pokaż mi film” – wydał w myślach polecenie projektorowi.
„Akcja była starannie przygotowana” – oznajmił głos reportera komentującego ukazujące się obrazy. „Na kilkadziesiąt sekund przed planowanym przechwyceniem wagonika, Egoiści uderzyli na stację Złotokłos, skąd otrzymali informację o dokładnej jego trasie i czasie przejazdu. Umożliwiłoby to doskonałą synchronizację drugiego oddziału, który z materiałami wybuchowymi gotował się do rozhermetyzowania tunelu EST. Oba oddziały zostały rozbite prawie w tym samym czasie, do niewoli dostało się dwóch Egoistów, reszta zginęła na miejscu. Jedynym świadkiem zajścia jest operator stacji Złotokłos. Opowiedz nam, jak to wszystko wyglądało.”
„To był już prawie koniec mojego dyżuru” – Spirowi ukazała się uśmiechnięta twarz grubasa. „Właśnie czytałem gazetę, gdy do okienka podbiegło dwóch ubranych całkowicie na biało facetów. Większy z nich przyłożył coś do szybki, która nagle wybuchła. Aż mi zadźwięczało w uszach. Wtedy mniejszy wsadził rękę przez powstałą dziurę i złapał mnie za gardło. Broniłem się i pewnie bym się wyrwał, gdyby nie drugi, który też wsadził rękę i zaczął mnie walić po głowie. Powiedzieli, że jeśli nie otworzę drzwi to mnie zabiją... i przyłożyli mi spluwę do skroni.” – twarz grubasa znikła i jego głosowi zaczęły towarzyszyć zdjęcia z stacji Złotokłos. „Nie chciałem spełnić ich żądań, ale znowu tak mnie przydusili, że prawie nie mogłem oddychać. No i odblokowałem te drzwi. I wtedy wpadło kolejnych dwóch. Biłem się z nimi przez chwilę, ale mieli przewagę liczebną, więc musiałem ulec... Jeden z nich siadł na mnie okrakiem, a drugi przytrzymywał mi nogi i ciągle mnie bili. A ja im mówiłem, że to się dla nich źle skończy. Nie rozumiem, dlaczego ludzie są tacy głupi... Potem, do pokoju wpadło kolejnych czterech i jeszcze dwóch tamtych, którzy mnie dopadli na początku. Ten, który na mnie siedział...” – Spira znudziła chaotyczna wypowiedź grubasa.
„Identyfikacja ofiar” – wydał polecenie. Ukazało mu się szesnaście twarzy, każda opatrzona imieniem i nazwiskiem. Dwa zdjęcia na górze miały zielone obwódki, pozostałe czternaście miało obwódki czerwone.
Puszcza skończyła się, niczym ucięta nożem. Rozejrzał się ze zdumieniem, nie rozumiejąc jak krajobraz może zmienić się tak drastycznie na tak małej przestrzeni. Podczas gdy rosnące na skraju lasu drzewa rosły jeszcze na suchym lądzie, już dwa metry dalej zaczynała się nieruchoma tafla burej wody. Pomimo sąsiedztwa boru, panowała tu martwa cisza. Wytężył wzrok. Naprzeciw niego znajdowały się jedynie kikuty osmalonych drzew, sterczące gdzieniegdzie z równej jak stół powierzchni wody i ginące kilkadziesiąt metrów dalej w szarej mgle. Z przykrością stwierdził, że słońce nie dopomoże mu już więcej w określaniu kierunku marszu – mgła zupełnie je przysłaniała.
– Ech!... – westchnął ciężko i wkroczył na mokradła. Na szczęście dno okazało się dość stabilne i wkrótce, brnąc pod kolana w wodzie dotarł na tyle daleko, że odwróciwszy się nie widział już nic poza sterczącymi kikutami karłowatych drzew.
W pewnym momencie z mgły wyłonił się zwalony pień, na którym siedział piękny, żółto-czerwony motyl. Mimo, że nie było żadnego wiatru, poruszał delikatnie skrzydłami, jakby dając jakiejś niewidocznej istocie tajemnicze znaki. Gdy prowadzący swojego konia za uzdę Spir zbliżył się do motyla na odległość kilku kroków, obładowany rumak nieoczekiwanie zarżał i spłoszył kolorowego owada. Ten zerwał się i niezgrabnym lotem skierował się w stronę, z której przyszli człowiek i koń.
Od tego zdarzenia, wierzchowiec zaczął zdradzać oznaki dziwnego niepokoju. Jego początkowo majestatyczne kroki, zmieniły się w nerwowe stąpnięcia, co chwila parskał, potykał się i zbliżał głowę do ramienia Spira. Niepokój udzielił się także człowiekowi, jednak mimo wytężenia wszystkich zmysłów, nie był w stanie zlokalizować jego źródła.
W pewnym momencie Spir poczuł, że woda zaczyna lekko falować. Jednocześnie jego oczom ukazała się swego rodzaju polanka – drzewka rozstępowały się, by na przestrzeni koła o średnicy kilkunastu kroków utworzyć wolny od roślinności obszar. Wyglądało na to, że w centrum tego obszaru znajduje się przyczyna falowania wody, co bardzo się Spirowi nie spodobało. Postanowił ominąć to miejsce szerokim łukiem, nawet jeżeli woda uspokoiłaby się – brak drzewek w tym miejscu mógł bowiem oznaczać większą głębokość niż w pozostałej części bagniska.
Byli już w połowie drogi, okrążając tajemniczą polankę, gdy nagle ruch wody nasilił się. Rumak zarżał cicho, a ułamek sekundy po tym dał się słyszeć głośny plusk. Spir zobaczył wielką, zieloną mackę, która, wystrzeliwszy z wody w miejscu gdzie nie było drzew, zmierzała z zawrotną prędkością ku podróżnemu i jego zwierzęciu. Zdążył jedynie dać susa zakończonego upadkiem, gdy długie na kilkanaście metrów cielsko owinęło się wokół bijącego kopytami wodę konia, uniosło go i wciągnęło pod powierzchnię.
Spir zerwał się na równe nogi i błyskawicznym ruchem dobył miecza. Przez chwilę stał bez ruchu oczekując kolejnego ataku, który jednak nie następował. Co więcej, woda uspokoiła się i znów, jak okiem sięgnąć, nie było widać nawet najmniejszej fali.
Gdy, uspokoiwszy się już trochę, wycierał ociekającą szlamem twarz, ziemia nagle zatrzęsła się, woda zafalowała i ze środka polanki wystrzelił w górę czerwono-czarny kształt w niewielkim stopniu przypominający martwego konia. Zatoczył łuk o wysokości kilku metrów i spadł po przeciwnej stronie siedliska potwora. Zaraz za nim w górę wystrzeliła fontanna białych pastylek, które opadłszy na wodę, pokryły ją przypominającym rzęsę wodną kobiercem.
Widząc pojawiające się na wodzie wielkie bąble, kolejne partie wyrzucanych w górę Wyzwalaczy oraz inne bliżej niezidentyfikowane szczątki, Spir, przekonany, że potwór nabawił się niestrawności, zaczął się powoli oddalać. Nie szło mu to jednak zbyt szybko, gdyż trzęsąca się ziemia i falująca woda utrudniały utrzymanie równowagi, a on na dodatek szedł tyłem, żeby w razie czego nie dać się zaskoczyć wielkiej zielonej macce.
Wtem, gdy zaczął się już oddalać od niebezpiecznego miejsca, ziemia zatrzęsła się trochę mocniej i z wodnej polanki wystrzelił w górę kolejny czerwono-czarny kształt. Nim jeszcze spadł nieopodal, ochlapując twarz Spira kolejną porcją szlamu, wojownik rozpoznał w nim coś podobnego do niewielkiego owłosionego słonia.
– Ha, ha – zaśmiał się do siebie. „Oto jak mała słabostka potrafi uratować człowiekowi życie” – pomyślał. Odwrócił się i nie zwracając już więcej uwagi na wciąż trzęsącą się ziemię skierował kroki w kierunku, który, jak mu się wydawało, wyznaczał północ.
Minęło kilka godzin, gdy samotny wędrowiec zobaczył wreszcie suchy ląd. Mgła rozrzedziła się, chociaż niebo ciągle przysłonięte było nieprzeniknioną warstwą chmur. Wkroczył na twardą, nagą ziemię i dopiero teraz dostrzegł, że tylko z pozoru jest ona niczym nie porośnięta, w oddali zamajaczył mu kształt wielkiego baobabu. Rozejrzawszy się, stwierdził, że te ogromne drzewa występują tutaj dość powszechnie, rosnąc w kilkusetmetrowych odstępach.
Nim dotarł do pierwszego baobabu, poczuł że jest tu o wiele goręcej niż było w trakcie przemarszu przez bagno. Błoto na twarzy i rękach zaczęło się kruszyć, dzięki czemu mógł je częściowo zdrapać, a ubranie powoli wysychało, choć ubytkowi wilgoci nie towarzyszył zanik przykrej woni szlamu.
Zbliżywszy się do drzewa przyjrzał mu się w zdumieniu, gdyż z bliska wyglądało na jeszcze większe, niż się to wydawało z oddali. Obwód pnia był nie mniejszy niż dwadzieścia metrów, a rozłożyste konary z pewnością mogłyby dostarczyć drewna na zbudowanie niewielkiego statku. Obszedł pień i ze zdumieniem stwierdził, że po jego drugiej stronie siedzi człowiek.
– Czekałem na Ciebie – powiedział. Był to elegancko ubrany blondyn, z pewnością nie mający więcej niż dwadzieścia pięć lat.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że widzę tu żywego człowieka... – odparł Spir.
– To zaraz przestaniesz się cieszyć – odparł tamten i dobył miecza z przymocowanej do pasa pochwy. Jednocześnie w jego lewej dłoni pojawił się sztylet. – Broń się!
– A to czemu? Jesteś Mrocznym Duchem? – spytał Spir nie sięgając po broń, tylko cofając się kilka kroków.
– Nie wiem o czym mówisz. Ale to jest nieistotne. Wreszcie tu jesteś. Broń się! Albo zgiń jak pies! – krzyknął tamten i rzucił się w stronę zdezorientowanego przeciwnika. Spir jednak w porę odzyskał przytomność umysłu i wyciągnąwszy miecz, tuż przy szyi zablokował cięcie napastnika. Tamten jednak nie poddawał się szybko, i nie zwalniając nacisku na miecz, zdecydował się uderzyć jednocześnie sztyletem, którego Spirowi udało się szczęśliwie nie dopuścić do żeber, odpychając dłoń młodzieńca.
Osłonięcie lewej części ciała prawą ręką, a prawej części lewą, sprawiło, że Spir stracił pole manewru. Jego przeciwnik, także nie mając w zanadrzu już żadnego ciosu, odskoczył i przez chwilę stał w milczeniu mierząc wzrokiem przedmiot swojej agresji.
– Może przynajmniej powiesz mi jak się nazywasz? – spytał Spir, ustawiając się jednocześnie w pozycji do walki.
– Orlando – odparł blondyn.
– I czemu ze mną walczysz?
Orlando jednak zamiast odpowiedzieć na to, jakże istotne pytanie, natarł znowu, prowokując ostrą wymianę ciosów. Zadźwięczał metal uderzany o metal, jednak żaden z walczących nawet nie drasnął przeciwnika.
„Jak sobie chcesz. Mogę cię zabić” – pomyślał Spir. „Walczysz nieźle, jak na młodzika, ale już widzę twoje słabości. I wiem, że przegrasz. Tak jak wszyscy.”
– Pewnie ci się wydaje, że pójdzie ci ze mną łatwo... Tak jak ze wszystkimi... – skrzywił się Orlando. – Pewnie myślisz, że jestem młody i głupi. Nic bardziej złudnego – powiedziawszy to wykonał szerokie natarcie z prawej. Spir zablokował, mimo że nie było najmniejszej szansy, że ten cios go sięgnie. I to był błąd. Orlando podrzucił do góry nóż, który zdezorientował Spira. W tym czasie, wykorzystując fakt, że ich miecze się zablokowały, wykonując półpiruet zbliżył się do przeciwnika tak, że oparł się plecami o jego klatkę piersiową, uderzając jednocześnie łokciem w ramię Spira i uniemożliwiajc mu złapanie noża, który w międzyczasie zatoczył łuk i zaczął już spadać. Orlando złapał go i zamachnął się by wbić go Spirowi w nogę, atakowanemu jednak udało się po części zablokować ten cios, i zamiast tętnicy stal przecięła jedynie skórę.
Czując ciepło krwi na nodze, zraniony zorientował się, że to już nie są przelewki i odchyliwszy się lekko do tyłu, odepchnął zdrową nogą blondyna. Niestety kopniak był trochę zbyt mocny i obaj walczący przewrócili się. Obaj też błyskawicznie wstali. Spir ciężko dysząc spojrzał w pełnie niedowierzania oczy Orlanda. Młodzieniec jednak szybko się zreflektował i jego twarz także przybrała złowieszczy wyraz. Nastąpiła kolejna szybka wymiana ciosów, podczas której dźwięczał metal uderzany o metal, a żadna ze stron nie doznała uszczerbku na zdrowiu.
– Chyba nie spodziewałeś się, że pójdzie ci tak łatwo z takim starym wyjadaczem jak ja? – spytał Spir. Orlando jednak znowu nic nie chciał odpowiedzieć. Po kolejnym starciu, gdy obaj mężczyźni znów z wściekłością patrzyli sobie w oczy, stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Spir wyprostował się, cofnął i upuścił na ziemię miecz.
– Co robisz?! – spytał oniemiały Orlando.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym ruchem tak szybkim, że zdziwiony blondyn nawet nie zdążył zareagować, Spir zdjął z pleców łuk, wyjął z kołczanu strzałę i strzelił przeciwnikowi prosto w serce. Tamten kaszlnął, upadł na kolana, spojrzał na swojego zabójcę z wyrzutem i przewrócił się na bok.
– Ty miałeś sztylet, ja miałem łuk – powiedział z kwaśną miną Spir. – Sam tego chciałeś.
Oderwanym od kaftana kawałkiem lnu przetarł sobie ranę na nodze i posmarował ją resztką maści Getronimusa. Następnie podszedł do trupa i zaczął go rozbierać. W trakcie przetrząsania ubrań natrafił na wiele różnych przedmiotów, zarówno znajomo wyglądających, przydatnych drobiazgów jak i kompletnie nie znanych artefaktów. Przebrawszy się w nowe, o wiele czystsze od poprzedniego odzienie, Spir postanowił zapoznać się z zagarniętym po nieboszczyku łupem.
Jednym z przedmiotów było okrągłe, metalowe pudełeczko wielkości dłoni. Spir przez chwilę próbował je otworzyć, ciągnąc za denko i wieczko w przeciwne strony, ponieważ jednak metal nie chciał ustąpić, wpadł na pomysł, że wieczko może być przykręcane. Idea ta okazała się całkiem słuszna. Nastąpił krótki błysk, podczas którego przestraszony upuścił pudełeczko na ziemie. Obie części spadły tak, że zawartością skierowane były ku ziemi.
– Bądź łaskaw sprawić, żebym nie stał na głowie – powiedział znajomy głos z denka. Spir ostrożnie podniósł kawałek metalu i obrócił go spodem do dołu. Ze środka wystrzeli w górę jasny promień świetlny, którego barwy po chwili zróżnicowały się i przybrał on formę półprzezroczystego, łysego starca z sięgającą mu do pasa białą brodą.
– Mógłbyś się bardziej ucieszyć na mój widok – zakpił Yoe.
– Tak... przepraszam, nie spodziewałem się – odparł Spir.
– Przybyłem tutaj, by wyjaśnić ci kilka rzeczy. Usiądź wygodnie, bo to nie będzie krótka historyjka.
Spir usiadł i oparłszy się o pień baobabu zaczął słuchać.
– Otóż, jak doskonale wiesz, od pradawnych czasów dwa państwa, Pierwsza Oś i Druga Oś prowadzą ze sobą bezkompromisową wojnę. Prawdopodobnie wydaje ci się, że wojna ta jest wynikiem zachłanności władców i żołnierzy, chęci zrekompensowania dawnych krzywd albo przynajmniej konieczności zaspokojenia potrzeby bezpieczeństwa... nic bardziej mylnego.
Przed setkami lat, na ziemiach, położonych na południe stąd, żyło kilkanaście plemion. Oni także toczyli między sobą bitwy, zawiązywali koalicje, zdradzali się nawzajem i wyniszczali. Po jednej z wojen, gdy na skutek przemarszów wojsk i towarzyszącej wojnie zarazy wyginęła ponad połowa ludności świata, szesnastu mędrców ze wszystkich plemion postanowiło wymyślić coś, co zapobiegłoby temu niekontrolowanemu okrucieństwu.
Bogu prawdopodobnie spodobał się ten pomysł, gdyż każdego z nich obdarzył zdolnością częściowego jasnowidzenia. Jednocześnie obiecał im, że jeśli zdołają zaprowadzić ład i porządek, to wynagrodzi ich długowiecznością, o jakiej nigdy nie marzyli. Jeśli by jednak zawiedli, to odbierze im zdolność prekognicji i wszystko wróciłoby do starego porządku. Układ był dla wszystkich bardzo korzystny i nikt nie mógł na nim nic stracić.
Mędrcy zaczęli obradować. Jednak widząc ścieżki, na które mogła wstąpić przyszłość, szybko zorientowali się, że osiągnięcie idealnego porządku jest zupełnie niewykonalne. Szczęśliwa egzystencja wszystkich ludzi okazała się mrzonką niemożliwą do spełnienia. Niezależnie bowiem od układów społecznych, zawsze znajdowaliby się ludzie zdolni przystosować się lepiej od innych, wychwycić słabości systemu oraz wykorzystać głupsze i naiwniejsze jednostki dla własnych zysków. Ludzie bowiem są istotami bardzo zróżnicowanymi i niemożliwa jest sprawiedliwość, w której wszyscy są w równym stopniu szczęśliwi.
Wizje jakie nam się ukazały...
– Nam? – zdziwił się Spir.
– Tak, byłem jednym z nich – odparł Yoe. – Wizje jakie nam się ukazały, mówiły wyraźnie, że społeczeństwo ludzkie nie może być stabilne. Zawsze musi mieć jakichś wrogów, zewnętrznych albo wewnętrznych – tylko wtedy może się rozwijać... albo przynajmniej nie degenerować. A jeśli takich wrogów nie ma, społeczeństwo samo ich tworzy... jest to proces całkiem naturalny, wynikający z egoistycznej natury ludzkiej.
Ponieważ wśród wszystkich możliwych wersji przyszłości nie było idealnej, postanowiliśmy wybrać i zrealizować tę optymalną. Po kilku miesiącach burzliwych dyskusji, doszliśmy do porozumienia i przystąpiliśmy do realizacji planów. Podzieliliśmy się na dwie ośmioosobowe grupy, z których każda miała za zadanie zjednoczyć odrębną część świata. Ja byłem w grupie, której przypadły tereny północne. Zadanie to nie było zbyt trudne, gdyż dzięki naszym świeżo otrzymanym zdolnościom, byliśmy w stanie przewidzieć wszystkie polityczne układy i kaprysy władców. Dlatego do zjednoczenia doszło w sposób pokojowy, a plemienni królowie pozostali w przekonaniu, że była to ich własna inicjatywa.
I w ten sposób zrodziły się Dwie Osie. Jak już widzisz, wojna pomiędzy nimi nie jest efektem ludzkiej żądzy... To znaczy jest, ale mamy tu do czynienia z żądzą kontrolowaną. W obrębie królestw żyje się teraz o wiele dostatniej, równowaga sił wyklucza wielkie rzezie, a ludzie mają zatrudnienie w przemyśle zbrojeniowym. Jest też o wiele lepiej, niż gdyby zjednoczyły się wszystkie plemiona i musielibyśmy zmagać się ze zorganizowaną przestępczością, mafią i korupcją. Tak więc rozwiązanie to okazało się w naszej sytuacji najlepsze, za co Bóg nas sowicie wynagrodził.
Długowieczność jednak nie oznaczała nieśmiertelności i po około siedmiuset latach Mędrcy zaczęli po kolei umierać. W końcu w każdym z państw został jeden... na północy ja, a na południu Eoy. Zaczęliśmy się trochę obawiać, że po naszej śmierci sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Nieświadomi naszego planu królowie mogliby zdestabilizować równowagę sił i doprowadzić do katastrofy.
I nagle dowiadujemy się, że gdzieś w górach znaleziono Kryształ Prawdy, kamień, który przy odrobinie magicznych zabiegów daje właścicielowi prawie nieograniczoną wiedzę na dowolny temat. Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby ten kawałek skały dostał się w niepowołane ręce? Przed nami pojawiły się wizje przejmowania władzy, wojen i totalnej dominacji człowieka, który stałby się właścicielem Kryształu. Nawet nasi królowie nie mogli dowiedzieć się o jego mocy, gdyż oczywiste było, że nie oparliby się pokusie...
Kryształ trzeba było jak najszybciej zniszczyć. Wieści rozchodziły się szybko i każda chwila zwłoki mogła okazać się zgubna. Jedyna wizja przyszłości, w której Kryształ nie dostawał się w niepowołane ręce, była jednocześnie tą, w której ty transportujesz go do mojego zamku. Żadnemu innemu najemnikowi by się to nie udało. Każdy inny zginąłby gdzieś po drodze lub zapragnął wykorzystać Kryształ do własnych celów.
Eoy musiał nasyłać na ciebie i Des swoich zbirów, by nie stracić zaufania króla, jednak z góry wiedzieliśmy, że to wy wygracie. I że uporacie się także ze wszystkimi niezależnymi rzezimieszkami. Tymczasem w przypadku Triss i Malkolma, Gandalfa, czy innych wiadomym było, że nie uda im się osiągnąć celu, który stanowił mój zamek. Rozumiesz zatem, że wybranie ciebie do tej misji było koniecznością?
– Rozumiem.
– Niestety, ty jesteś apolityczny. Całkowicie wolny, co rzadko się zdarza wśród ludzi... Bez żądzy złota i władzy... Jedynym bytem, mającym dla ciebie jakąś wartość była twoja dziewczyna. Wiedzieliśmy, że dla misji o takim znaczeniu z czystej przekory nie skusisz się ani na pieniądze, ani na chwałę. Wiedzieliśmy natomiast, że zachęci cię perspektywa odmiany własnego życia... na spokojne, pozbawione ciągłej troski o własne bezpieczeństwo... Słuchasz mnie?
– Tak.
– Dlatego obiecałem pokazać ci drogę do Wysp Szczęśliwości. Wiesz, jesteś wybitną indywidualnością... Musieliśmy naprawdę stanąć na głowie, by jedynie słuszna wizja przyszłości stała się rzeczywistością... A wizja ta mówiła, że bezpieczeństwo świata zostanie zachowane jedynie wtedy, gdy powiemy ci o Wyspach Szczęśliwości. Co więcej, mówiła ona także, że jeśli nie dotrzymam obietnicy i nie powiem ci gdzie one są, to rozwścieczony uciekniesz z kamieniem i cały plan spali na panewce.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie pewien mankament, który bardzo komplikował całą sprawę... otóż Wyspy Szczęśliwości nie istnieją. Nie miałem więc innej możliwości niż cię oszukać. Musiałem też wymyślić coś, abyś dowiedziawszy się tego nie zaniechał współpracy z nami. W tym miejscu także miałem tylko jedną możliwość. Zostałem zmuszony, by w odpowiednim momencie zmienić naszą umowę w sposób, który nie pozostawiałby ci wyboru.
Spir poczuł, że samoczynnie napinają mu się mięśnie twarzy. Przez kilka minut walczył z uczuciem wściekłości o panowanie nad własnym umysłem.
– Czemu mi to mówisz? – spytał ponuro, gdy siłą woli uspokoił się do tego stopnia, że znowu był w stanie artykułować własne myśli.
– Istnieją trzy rzeczy na tym świecie, które według mnie warte są miłości. Prawda, sprawiedliwość i wolna wola. Niestety żadnej z nich nie można nazwać bytem rzeczywistym, ludzie fałszują ich znaczenie, niszczą je, co nawet często nie jest przejawem złej woli, tylko głupoty i niezrozumienia praw rządzących światem. Dlatego, świadom że moje zdolności i wiedza wykraczają poza zwykły ludzki obszar percepcji, postanowiłem, że na ile tylko starczy mi sił, będę pielęgnował istnienie tych trzech bytów, najlepiej jak tylko potrafię.
Niestety, Bóg zobowiązał mnie, bym dbał również o dobro ludzkości. Jak pewnie doskonale wiesz, pewnych wartości nie da się ze sobą pogodzić... w grę weszła chłodna kalkulacja, z której wyszło że los jednostki ma mniejszą wartość niż losy milionów... A teraz jestem tu, starając się naprawić chociaż niewielki ułamek tego, co musiałem kiedyś zniszczyć... Wierz mi, życie człowieka zdolnego przewidywać przyszłość wcale nie jest łatwe...
– A powiedz mi... dlaczego miałbym ci teraz wierzyć? Daj mi jakiś powód, dla którego powinienem uznać, że teraz mówisz prawdę, a wtedy kłamałeś. Dlaczego nie miałoby być na odwrót?
– Nie mogę ci dać takiego powodu... Zresztą, z czasem pewnie zrozumiesz, że wcale nie musiałem go podawać. Przez wszystkie lata swojego życia powinieneś był nauczyć się, że to ty decydujesz co jest prawdą, a co nie. Ja zobowiązałem się tylko pomóc ci podjąć taką decyzję.
– A czy wysłanie mnie na to pustkowie nie miało być przypadkiem próbą pozbycia się mnie i zażegnania niebezpieczeństwa ewentualnej zemsty?
– Hm... Widzę, że znalazłeś powód, dla którego miałbym i teraz kłamać... cóż, na pewno nie uda mi się udowodnić ci, że to, co przed chwilą powiedziałeś, nie jest prawdą... chociaż... zastanów się, czemu miałbym ci to wszystko teraz mówić, jeżeli byłbym świadom, że swoim powrotem możesz mi zaszkodzić? Nie jestem taki głupi. A co do zemsty, to stanowczo ci ją odradzam...
– A to czemu? – spytał Spir, wykrzywiając usta.
– Pamiętasz ten dzień, gdy straciwszy panowanie nad sobą wpadłeś do chaty na skraju lasu i zamordowałeś pięcioro ludzi? Żadne z nich nie było winne morderstwa twojej ukochanej. Jedynymi osobami ponoszącymi za to odpowiedzialność jesteśmy ja i Eoy. Oni zostali wkalkulowani w rachunek strat mających na celu ocalenie milionów. Przewidzieliśmy także twoją spontaniczną, niepohamowaną żądzę zemsty. Jak już mówiłem... ciężko jest pogodzić szacunek dla wolnej woli i sprawiedliwości, gdy zna się przyszłość...
Ale to nie koniec historii. Jak pewnie pamiętasz, oszczędziłeś wtedy małe dziecko. Jeszcze przed jego narodzeniem widziałem jego wszystkie potencjalne przyszłości. Wybrałem tę, w której będzie najwięcej prawdy i sprawiedliwości... wziąłem więc chłopca do siebie na wychowanie. Gdy skończył siedem lat opowiedziałem mu całą historię. Od tego czasu zapałał do ciebie wielką nienawiścią. Starałem się wytłumaczyć mu twoje postępowanie, on jednak nie chciał rozumieć. A ponieważ mimo bycia jasnowidzem nie uważam, żebym miał monopol na wybieranie ludzkich dróg życiowych, postanowiłem uszanować jego wolną wolę i jako mojego adoptowanego syna, przygotować do realizacji jego życiowego celu: zemsty.
Teraz już wiesz, kim jest człowiek, którego właśnie zabiłeś. To właśnie to dziecko, które pozostawiłeś wtedy w kołysce...
– Jak to możliwe?! Przecież tamte zdarzenia miały miejsce nie dalej jak miesiąc temu!... – z twarzy Spira nie znikał wyraz powątpiewania.
– Nie wiem dokładnie, gdzie się znajdujesz... Ale na pewno musisz być gdzieś w pobliżu Międzywymiarowych Wrót. Tutaj czas się załamuje... Orlando wyruszył na północ dwadzieścia trzy lata po tobie. W jakiś, nie wiem jaki, sposób odnalazł cię... być może bieg czasu podlega tutaj naszej woli... jednak nie jestem tego pewien.
– Czyli, że gdybym chciał wrócić, wystarczy, że zmienię kierunek marszu i zmuszę czas, by dla mnie się cofnął?
– Raczej wątpię, żeby to się udało. W ciągu tych dwudziestu trzech lat nie doświadczyliśmy twojego powrotu. A wróciwszy, pewnie zmuszony byłbyś zgładzić Orlanda na miejscu, w związku z czym nie mógłby on dać ci się zabić tutaj. Tym samym nie rozmawiałbyś teraz ze mną, nie poznałbyś prawdy i nie miałbyś żadnych powodów do powrotu.
Spir powolnym ruchem przeczesał palcami swoje długie włosy i westchnął głęboko.
– Jest jeszcze jedna rzecz – kontynuował Yoe. – W międzyczasie przyszło mi umrzeć. Dwadzieścia trzy lata po twoim odejściu, nastąpić miał kres moich starań o dobro ludzkości. Świadom, że zaraz po mojej śmierci Orlando wyruszy w pogoń za tobą, poczyniłem ostatnie przygotowania do jego wyprawy. Stworzyłem między innymi ten oto projektor, w którym umieściłem cząstkę mojej wiedzy i osobowości...
– A swojego adoptowanego syna wysłałeś na pewną śmierć. Nie rozumiem twojego pojęcia sprawiedliwości...
– Mylisz się. Mój dar jasnowidzenia ograniczał się tylko do odcinka czasu, który wyznaczało moje życie. Ponieważ do waszej walki doszło po mojej śmierci... albo wydarzyła się ona w innym świecie... w każdym razie z jakichś powodów nie mogłem dostrzec jej wyniku. Dlatego wytrenowałem Orlanda jak najlepiej potrafiłem. Z pewnością nie poszło ci z nim łatwo.
– Widać było, że młody. Mało doświadczony, mało praktyczny.
– Nie musisz mi tego mówić, wiedza ta już na nic mi się nie przyda, gdyż jak powiedziałem, nie żyję. Sprawiedliwością dla mnie było danie mu szansy zrealizowania swojej wolnej woli, a więc zabicia cię...
– Dość – przerwał mu Spir. – Przejdźmy do konkretów. Zachęcasz mnie, żebym nie zawracał, tylko szedł naprzód. Czemu, jeśli można wiedzieć?
– Bo – Yoe zrobił krótką pauzę – wciąż masz szanse na powtórne spotkanie Des. Wracając i mszcząc się nie zmienisz swojej przyszłości na lepsze. Jak chcesz, to próbuj wracać, ale przecież doskonale wiesz, co tam zastaniesz. Nie wiesz natomiast, co się kryje przed tobą, po drugiej stronie tego... – rozejrzał się – tej łysej sawanny.
– A co mam zrobić z tobą?
– Masz na myśli tę projekcję? Możesz z nią zrobić co chcesz... Zniszczyć, wyrzucić, zakopać, sprzedać... Możesz też zabrać mnie ze sobą, to przynajmniej będziesz miał z kim pogadać w chwilach samotności – uśmiechnął się kącikiem ust. – Gdybym był żywy, to pewnie chciałbym przekonać się, jak zakończy się twoja historia, w jakim świecie wylądujesz i czy w końcu znajdziesz tę swoją Des... Ale ponieważ jestem martwy, to nie powinno mnie to już interesować.
– Wiesz jak daleko jeszcze do tych Wrót? Obawiam się, że nie znajdę na tym pustkowiu nic do jedzenia, a wieczór pewnie za pasem – spojrzał na nieprzeniknioną, mlecznobiałą warstwę chmur. – Straciłem rachubę czasu...
– Niestety nie mogę ci nic na ten temat powiedzieć, gdyż sam niewiele wiem. Mam natomiast do ciebie pytanie: spotkałeś może już Mrocznego Ducha?
– Spotkałem jakiegoś potwora na bagnach, który, nawiasem mówiąc, zeżarł wszystkie wyzwalacze, te co je od ciebie dostałem, co prawdopodobnie uratowało mi życie, ale to chyba nie było to, o co pytasz.
– Hm... może więc się pomyliłem. Może go nie spotkasz... W sumie nawet już nie pamiętam, dlaczego przepowiedziałem ci spotkanie go. Niestety, jako projekcja jestem o wiele głupszy niż byłem w rzeczywistości.
– Ja już się zbieram. Co mam zrobić, żebyś zniknął, ale nie na zawsze?
– Po prostu zamknij to pudełeczko. Gdy je następnym razem otworzysz, znów się pojawię.
– Dobrze. Do zobaczenia – powiedział Spir i skręciwszy według zaleceń wieczko z denkiem włożył je do kieszeni. Następnie przejrzał pobieżnie pozostałe przedmioty i, wybrawszy najwartościowsze, ruszył w dalszą drogę.
„Przynajmniej się nie będę nudził... mam tematy do rozmyślań chyba na najbliższe dziesięć lat. Szkoda, że nie spytałem Yoego, czy idę w dobrym kierunku... Trudno, najwyżej umrę. Nie chce mi się go znowu otwierać” – myślał oddalając się od pierwszego baobabu.
Minęło kilka godzin, nim wędrowiec dostrzegł, że w oddali nie pojawiają się już nowe drzewa. Zachęcony perspektywą zmiany monotonnego krajobrazu, przyśpieszył kroku. W pewnym momencie, zauważył, że nad ostatnim baobabem unosi się niewielka czarna chmurka. Przyjrzawszy się dokładnie, rozpoznał w niej słup dymu.
„A więc kolejna przeszkoda...” – pomyślał i poprawił broń, by w razie czego nie mieć problemów z jej użyciem.
Obok wielkiego pnia siedział dobrze ubrany czarnowłosy mężczyzna w średnim wieku. Chociaż czarne wąsy i broda przysłaniały twarz, Spir wyczytał z wyrazu jego oczu życzliwość. Obok nieznajomego, na ułożonym na dwóch kamieniach rożnie piekł się jakiś ptak.
– Zapraszam – mężczyzna wykonał przyjazny gest, wskazując Spirowi miejsce po drugiej stronie ogniska. – Nie musisz się obawiać, moja broń leży tam – wskazał palcem na oparte o pień drzewa dwa miecze i sztylet.
– Kim jesteś? – spytał nie do końca jeszcze przekonany o szczerych intencjach nieznajomego Spir.
– Nazywam się Kriss. Pewnie jesteś głodny? Kaczka zaraz będzie gotowa.
– Czy ty też na mnie czekałeś?
– Tak... Czekam na każdego, kto chce skorzystać z Międzywymiarowych Wrót. To one są celem twojej wędrówki, prawda?
– Tak.
– A nazywasz się Spir?
– Tak. Skąd to wiesz?
– Gdybyś tyle mieszkał na tym pustkowiu, poznałbyś wiele jego sekretów... Nie zdradzę ci ich, ale powiem, że to właśnie dzięki nim wiem, jak się nazywasz... – Kriss wstał, podniósł oparty o baobab sztylet i wrócił na miejsce. – Która część chcesz?
– Dół, jeśli można – odparł Spir. – Skąd wytrzasnąłeś tego ptaka? Idę tędy od wielu godzin i jeszcze nie natrafiłem na żadne zwierzę...
– I nie będziesz musiał. Cel twojej wędrówki jest już całkiem niedaleko. Proszę, to dla ciebie – złamał kij, nadział na jedną z połówek dolną część kaczki i podał ją Spirowi. – Smacznego.
– Dziękuję. Czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie?
– Na razie niczym. Ale jeśli chcesz, możesz mi opowiedzieć swoją historię, która cię tu przywiodła.
– W sumie, czemu nie...? – zastanowił się Spir. I już po chwili opowiadał nieznajomemu wszystkie przygody, jakie go do tej pory spotkały. Jak poznał Des na gościńcu do Truwor, jak później wspólnie odbijali barona Verne’a z rąk rzezimieszków. Jakie przygody spotkały ich w karczmie w Vicitti oraz co im się przytrafiło, gdy dali się wynająć służbom specjalnym margrabiego z Hokh. Opowiedział o tym, jak spotkali pustelnika, który zapoznał ich z legendą o Wyspach Szczęśliwości oraz jak dzień później wojska maszerujące na wojnę splądrowały pobliską wioskę, a opornych, w tym owego mędrca, powiesiły na hakach. Wspomniał o tym, jak Des została uprowadzona jako zakładniczka przez terrorystów z Arnkhem i musiał ją uwalniać i jak podczas ucieczki sam został złapany i ona musiała uwalniać jego.
W końcu zaczął opowiadać o tym, jak król Juger wynajął ich do misji transportu Kryształu Prawdy do Heim. Jak przechodzili przez Bagnistą Puszczę i jego ukochana została zamordowana. O tym, że udało się dostarczyć Kryształ Prawdy, ale że Yoe go oszukał i że przekraczając Międzywymiarowe Wrota ma na celu odnalezienie Des. A jeżeli jej nie odnajdzie to zamierza umrzeć, bo nie widzi innego sensu życia niż być z nią.
Kriss tymczasem słuchał uważnie, od czasu do czasu kiwając ze zrozumieniem głową. Gdy Spir skończył swoją opowieść, powiedział:
– Ja bym na twoim miejscu wracał. Masz jeszcze szansę pomścić zniewagę, która cię spotkała... inaczej... cóż, ja na twoim miejscu bałbym się, że ludzie przestaną mnie szanować.
– Ale z drugiej strony... jeśli Yoe mówił teraz prawdę...
– Nie wierz jego słowom. On cię oszukał, zmanipulował, owinął wokół palca jak włóczkę. Człowiek, którego spotkałeś z pewnością był jakimś podstawionym wojownikiem, któremu Yoe obiecał sowitą nagrodę za zgładzenie cię. A sam pewnie siedzi teraz w swoim zamku i zaciera ręce ciesząc się z doskonałości swojego planu...
– Ale przecież on teraz nie żyje...
– Tu też na pewno cię oszukał. Dziwię się, że tak wielki wojownik jak ty dał się tak wodzić za nos.
– Co mi więc radzisz?
– Wracaj i czym prędzej rozpraw się ze sprawcami swoich cierpień. A potem rozpocznij nowe życie. To jest według mnie najlepsze rozwiązanie.
Spir, który w międzyczasie zjadł już swoją porcję kaczki, wstał, przypasał z powrotem miecz i łuk i już chciał wyruszyć w drogę powrotną, gdy nagle tknęło go jakieś złowieszcze przeczucie.
– A skąd mam wiedzieć, że to nie ty teraz manipulujesz mną i nie owijasz mnie wokół swojego palca? – spytał Krissa. Ten lekko się zaczerwienił.
– Usłuchaj swojego serca. Jeżeli, twój honor pozwala by taką zniewagę puścić płazem... ja się nie będę upierał. Ale to jest postępowanie niegodne mężczyzny.
– Byłem już świadkiem dwóch zemst. Nie... „świadkiem” to za mało powiedziane... jednej z nich byłem wykonawcą, a drugiej byłem przedmiotem. Żadna z nich do niczego pożytecznego nie doprowadziła. Czemu miałbym burzyć, jeśli mogę postępować z nadzieją, że coś zbuduję?
– Nie bądź głupcem. Nadzieja, że znajdziesz gdzieś swoją zmarłą ukochaną jest mrzonką.
– Mimo wszystko, po co mam oglądać się za siebie jeśli nie ma tam nic pozytywnego? Nie lepiej patrzeć przed siebie i szukać dobra w poznaniu nowego a nie napawać się przeszłym złem?
– Od swojej przeszłości nigdy się nie odizolujesz. Przeszłość zawsze będzie w tobie żyła. Musisz z niej wyciągnąć wnioski. Pozwolisz, żeby w przyszłości znów cię ktoś tak potraktował?
Spir usiadł z powrotem przy ognisku. Spojrzał na swojego rozmówce, lecz jego twarz zdawała się być nieprzenikniona. Wstał, pomyślał chwile i znowu usiadł. Złożył ręce jak do modlitwy, pomyślał chwilę, przeczesał ręką włosy i powiedział:
– Ale mogę wyciągnąć z mojej przeszłości naukę, że zemsta może tylko zburzyć, nigdy zbudować...
– A kto powiedział, że musisz zawsze budować? – odparł Kriss. Spir spojrzał na niego uważnie i uśmiechnął się.
– Już chyba wiem kim jesteś. Nie, nie skorzystam z twoich rad. Mimo to dziękuję za dziką kaczkę. Na mnie już pora.
– Nigdy nie odnajdziesz swojej Des! – krzyknął brodacz czerwieniąc się na twarzy. Spir jednak, zignorowawszy go, odwrócił się i skierował ku pustkowiu rozpościerającemu się za ostatnim baobabem.
– Jeszcze się kiedyś spotkamy! – krzyknął ponownie Kriss.
– Z pewnością... – rzucił przez ramię Spir i gdy odszedł na odległość strzału z łuku, nie oglądając się już więcej, skierował kroki w stronę rozmazanego horyzontu.
Po kilku godzinach nieprzerwanego marszu, poczuwszy wielkie zmęczenie, Spir stwierdził, że z pewnością znalazł się w miejscu, w którym słońce nie wyznacza pór dnia. Najprawdopodobniej od momentu wyjścia z puszczy minęło już ponad dwadzieścia godzin, a więc ostatni raz spał ponad dobę temu. Tymczasem nieprzenikniona pokrywa chmur zakrywała dla jego oka słońce, co wywoływało u podróżnego pewien niepokój: nie wiedział ani czy idzie w dobrą stronę, ani ile dokładnie czasu minęło od początku jego wędrówki. Fakt ten potęgował krajobraz, na który składało się jedynie białe niebo i brązowa ziemia. Zmęczenie jednak tak bardzo dawało mu się we znaki, że postanowił odpocząć. Usiadł, odczuwając znaczną ulgę w obolałych nogach, a następnie położył się, dając odpocząć kręgosłupowi. Ponieważ na niebie nie było nic ciekawego do oglądania, zamknął oczy i... zasnął.