Powrót

Rozdział 11 

 

Pokój był całkiem ładny. Przez szpary pomiędzy zamkniętymi drewnianymi żaluzjami przeciskały się promienie porannego słońca, znacząc świetlistymi smugami makatę, zdobiącą przeciwległą oknu ścianę, oraz kawałek podłogi, pokrytej okrągłym, grubym, misternie wykonanym kobiercem. Po nocach spędzonych na gołej ziemi lub co najwyżej na sianie w stodole, obszerne i schludnie zasłane łóżko, choć nieco twarde, uchodzić mogło za szczyt luksusu. W powietrzu unosiła się słodka woń jaśminu.

Spir podszedł do okna i odsłonił żaluzje. Przez chwilę delektował się lekkim wietrzykiem, który omiótł jego twarz, a następnie, osłaniając ręką oczy od oślepiającego słońca, powiódł wzrokiem po ciągnących się hen, aż do rzeczki polach. Wśród zagonów i łanów dostrzegł chłopów, mozolnie wyrywających chwasty i usuwających szkodniki. Za wodą, na skraju lasu, bawiła się grupa dzieci, to chlapiąc na siebie wodą, to uciekając, to znowu chowając się między drzewami. Kilkaset metrów na lewo od nich, las kończył się, ustępując miejsca pastwisku, na którym pasło się niewielkie stado owiec. Spir wytężył wzrok, żeby dostrzec pastucha – siedział pod lasem, częściowo schowany za niewysokimi krzewami i prawdopodobnie grał na jakimś instrumencie. Niestety odległość była zbyt wielka by cokolwiek usłyszeć.

Wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Od czasu, gdy przybył do tej krainy, nie przestawała go zadziwiać. Ludzie byli tu nad wyraz życzliwi, zazwyczaj nie nosili broni, a nawet jeśli, to tylko w wymagających tego sytuacjach. Zabawa w karczmach nie sprowadzała się do pijatyk i bijatyk, tylko do gry w karty i co najwyżej głośniejszych rozmów oraz okazjonalnych potańcówek. W tutejszych rowach rzadziej niż gdzie indziej można było znaleźć zmożonego alkoholem opoja. Zupełnie jakby w ludzi wstąpił jakiś dobry duch.

Szczytem wszystkiego był jednak gospodarz oberży, w której Spir spędził właśnie noc. Do tej pory zawód karczmarza nieodzownie kojarzył mu się z grubym, śmierdzącym potem i piwem, niechlujnym w ubiorze i zachowaniu oraz nieogolonym jegomościem, którego kaprawe oczka mówiły: „Pokaż, że masz pieniądze, a ja już wskażę kolegom, na kogo mają czekać na gościńcu. Pokaż, że nie masz w ogóle pieniędzy, a ja zademonstruję ci, do czego służy kusza ukryta pod ladą! Pokaż, że masz koleżków, a spotkasz się tu z najmilszą obsługą na świecie.” Tutejszy oberżysta był natomiast wysokim, szczupłym mężczyzną o ciepłym spojrzeniu i włosach przyprószonych siwizną. Pytającego o nocleg gościa potraktował jak starego znajomego, wypytując o cel podróży i warunki, w jakich do tej pory przyszło mu ją spędzać. Wspominając to dziwne zachowanie, Spir postanowił, że hojnie wynagrodzi właściciela zajazdu i jeżeli tylko będzie jeszcze kiedyś tędy przejeżdżał, nie omieszka odwiedzić oberży „Jaśmin”.

 

Słońce było już niemal w zenicie, gdy na tle zdobiącej horyzont szarej masy gór, dostrzegł kontur zamku – celu swojej podróży.

– Ile chcesz, dobra kobieto, za ten kosz? – spytał mijaną właśnie starą kobietę.

– Sugerujesz cudzoziemcze, że mam aparycję handlowca? Niestety, muszę pana rozczarować. Pokarm, który niosę w tym koszu przeznaczony jest dla mojej rodziny. Jednakowoż mam dla pana inne rozwiązanie... właśnie przed chwilą jarmark odwiedziłam... nie więcej niż godzina drogi stąd – spojrzała na konia Spira – albo i kwadrans. W tę... – urwała, gdy zobaczyła w dłoni swojego rozmówcy złotą monetę. Podeszła, by przyjrzeć się poznaczonej przez liczne ślady zębów powierzchni świetlistego krążka. – Pańska argumentacja jest nad wyraz przekonywująca... Chyba pójdę jeszcze raz.

Dała Spirowi kosz, a sama wzięła do ręki monetę i bez namysłu wpakowała ją sobie do ust. Gdy po chwili z radością spostrzegła, że pojawiły się na niej nowe ślady, schowała ją czym prędzej w fałdzie swojego płóciennego fartucha i wyszczerzyła nieliczne zęby w niekłamanym uśmiechu.

– Szerokiej drogi – powiedziała i z szybkością zupełnie nie przystającą do jej sędziwego wieku ruszyła w stronę rysujących się na horyzoncie gór. Spir wyminął ją i pokłusował w stronę zamku. Owoce zjadł w trakcie jazdy, a kosz wyrzucił.

 

– Witam. Szlachetny wojownik Spir, jak mniemam? – spytał mężczyzna w czarnym fraku.

– Zgadza się.

– Ja jestem szambelanem na dworze czarodzieja Yoego... Wielki to dla nas zaszczyt gościć tak znamienitego gościa. Niestety czarodziej jest obecnie bardzo zajęty w swoim laboratorium i będzie mógł przyjąć pana dopiero wieczorem. Tymczasem proszę za mną.

– Gdzie idziemy? – spytał Spir wchodząc za swoim przewodnikiem po wyłożonych czerwonym chodnikiem schodach.

– Do pańskiej komnaty, panie Spir.

– O... miło.

Po krótkim spacerze poprzez sale zamku, który mimo surowego wyglądu z zewnątrz, w środku wydawał się całkiem przytulny, zatrzymali się przed niewielkimi, choć wyglądającymi na solidne, drzwiami. Szambelan nacisnął na klamkę, która zazgrzytała lekko i wpuścił gościa do środka.

– Gdyby był pan głodny, to proszę się nie krępować. Co prawda jest pan zaproszony na kolację z Wielkim Yoem... W każdym razie kuchnia jest na dole...

– Nie, dziękuję. Jestem najedzony.

Szambelan przez chwilę uważnie przyglądał się gościowi, po czym rzekł:

– W takim razie przyślę służącą, która przygotuje panu kąpiel. Gdyby tylko pan czegoś potrzebował, to proszę bez zbędnego skrępowania pytać służbę. Życzę miłego dnia.

– Dziękuję – odparł Spir i zamknął drzwi. Rozejrzał się po komnacie, która urządzona była iście po królewsku. Podłogę i ściany pokrywały dywany i gobeliny, a na łożu, mogącym spokojnie pomieścić cztery osoby, leżała niedźwiedzia skóra. Obok znajdowała się niewielka szafka z lampką oliwną, a dalej, w głębi pokoju stał stół i trzy krzesła.

Spir podszedł do okna, z którego rozpościerała się panorama o wiele rozleglejsza niż z okna oberży „Jaśmin”. Przez chwilę podziwiał urozmaiconą topografię okolicy, a następnie jego wzrok zatrzymał się na widocznej dzięki idealnie przejrzystemu powietrzu linii horyzontu. Od strony południowej była ona zabarwiona na czarno – tam znajdował się las, który przebył w ciągu dwóch minionych dni. Na lewo od niego, horyzont przyjmował barwę błękitu, zlewając się z niebem, upstrzonym po tej stronie białymi obłoczkami. Po prawej stronie niebo było zupełnie czyste, a ziemia miała barwę brązu. Spir postanowił, że po kąpieli spróbuje dokładniej rozeznać się w położeniu zamku.

Właśnie leżał na parapecie i oszacowawszy odległość okna od wykopanej pod nim fosy na jakieś trzydzieści metrów, zastanawiał się jakim cudem rów wokół zamku może być wypełniony wodą, jeżeli budowla znajduje się na wzgórzu, gdy nagle rozległo się ciche pukanie.

– Wejść! – krzyknął nie schodząc z parapetu.

– O, nie! – służąca najwidoczniej mocno zaniepokoiła się sytuacją w której znalazł się nieznajomy gość. – Niech pan tego nie robi!

– Czego? – spytał zdziwiony odwracając głowę.

– Nie... niech pan nie wyskakuje przez okno... – powiedziała lekko zawstydzona.

– Przed kąpielą? Nigdy!

Służąca zupełnie się zmieszała i spuściwszy oczy bąknęła:

– Przepraszam... Proszę za mną.

Gdy za nią szedł, delikatny kobiecy zapach przypomniał mu coś, o czym od kilku dni zupełnie nie myślał. Przez chwilę podziwiał kształt, który czarnemu materiałowi nadawały talia i biodra niczego nie podejrzewającej służącej. W pewnym momencie wydało mu się, że z każdym jej krokiem zapach staje się silniejszy, próbując zawładnąć jego umysłem i zmusić do zrobienia czegoś, czego może później bardzo żałować. Szedł za kobietą, której nie znał i upajał się myślą, że gdyby nagle wyszli na niebezpieczne skalne turnie lub zaczęliby spacer po linie, on nadal by szedł nie odrywając od niej wzroku. Ocknął się gdy dotarli na miejsce.

Łaźnia okazała się dość dużym, wyłożonym porcelanową glazurą pokojem, na środku którego znajdował się niewielki basen. Pod ścianami poustawiane były ławki, a w suficie znajdowały się regularnie porozmieszczane otwory. Poza dwójką przybyszów, w pomieszczeniu nie było żywej duszy.

– To wszystko jest potrzebne, żeby się wykąpać? – spytał z niedowierzaniem Spir.

– Jednemu człowiekowi nie, ale czasami z łaźni korzysta wielu ludzi na raz – odparła podchodząc do podobnego do koła sterowego zaworu.

– A skąd się bierze woda?

– Właśnie stąd – powiedziała pokazując na strumień spadający z jednego z otworów prosto do znajdującego się po środku łaźni basenu.

– A jakbyś przekręciła tamten, to z którego otworu by wyleciało? – spytał Spir pokazując na koło sterowe po drugiej stronie drzwi.

– Z tamtego – służąca wskazała palcem, po czym podeszła do jakichś tajemniczo wyglądających drzwi. Jak się okazało prowadziły one do niewielkiej komórki.

– Te wszystkie wynalazki są dziełem naszego władcy Yoego. – powiedziała, nakładając sobie na ramię różnokolorowe ręczniki. – Woda pochodzi bezpośrednio ze źródła wysoko, w górach i specjalnie wybudowanymi kanałami sprowadzana jest do zamku. Szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego jest ciepła – wzięła z półki niewielką fiolkę i odwróciła się. – W każdym razie... – przez chwilę patrzyła z otwartymi ustami na nagiego Spira, siedzącego w powoli napełniającym się basenie, po czym odwróciła wzrok. – Mogłeś poczekać, aż wyjdę... To znaczy mógł pan poczekać... a niech cię! – powiedziała i zrezygnowana siadła na najbliższej ławce.

– A ty kiedy ostatnio się kąpałaś? – spytał Spir, który najwidoczniej zupełnie nie przejął się sposobem, w jaki zwróciła się do niego służąca. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

– Co to jest? – spytała, wskazując na zawieszony na jego szyi, połyskujący na niebiesko Kryształ Prawdy.

 

– Ding, dong! – wybił wiszący na ścianie zegar. Spir wyprostował lekko zdrętwiałe ręce. Przez chwilę nie bardzo orientował się, gdzie jest góra, a gdzie dół, ale uczucie to szybko minęło, gdy potrząsnął głową. Był w ubraniu i butach i leżał na łóżku w swojej komnacie na zamku czarodzieja Yoego. Tego był pewien. Nie był jednak pewien, jak do tego łóżka trafił. Gwałtownym ruchem pomacał okolice szyi – upewniwszy się, że Kryształ Prawdy jest ciągle na swoim miejscu, odetchnął z ulgą. Powoli zaczął sobie przypominać...

Po kąpieli, którą prawdopodobnie będzie jeszcze długo pamiętał, Arianne – bo tak nazywała się owa służąca – musiała niestety wracać do swoich codziennych zajęć. Poradziła mu, żeby pospacerował po basztach i murach, gdyż, jako że w zamku mieszka wielu ludzi, którzy nie mają co zrobić z czasem, na pewno spotka kogoś z kim można by porozmawiać i miło spędzić czas. Nie myliła się. W czasie gdy stał na jednym z zewnętrznych krużganków, i podziwiał panoramę, podszedł do niego człowiek, który przedstawił się jako miejscowy ekonom.

Wyjaśnił on Spirowi, że niebieska barwa horyzontu na wschodzie spowodowana jest znajdującym się tam morzem, natomiast na zachodzie znajduje się pustynia. Na pytanie, co znajduje się na północy, za górami, ekonom nie był w stanie odpowiedzieć:

– Tego nikt nie wie... No prawie nikt.

– A kto?

– Yoe... kilku ważniejszych kapłanów... Jest za to legenda, która mówi, że jest tam koniec świata.

– Zawsze chciałem zobaczyć koniec świata.

Po kilku minutach rozmowy wyszło na jaw, że zapomniawszy o dobrych manierach Spir nie przedstawił się. Usłyszawszy jego imię ekonom bardzo się ucieszył i wspominając plotki na temat legendarnych zdolności łuczniczych bohatera, zaproponował mu zawody w strzelaniu.

Niecały kwadrans później, wypiwszy nieco dla dodania swym strzeleckim zdolnościom artystycznego kunsztu, dwóch mężczyzn biegało po zamku i strzelało prawie do wszystkiego, w co mogła się wbić strzała. Zestrzelili w locie trzy jaskółki i jakiegoś zbłąkanego sępa, niechcący rozbili szybę pokoju, w którym kochała się jakaś nieznana im para. Spowodowali omdlenie pokojówki, która na widok przelatującej trzy centymetry przed jej twarzą strzały wykazała się hartem ducha niegodnym wojowniczki. Ekonom był doskonałym łucznikiem i zawody byłyby prawdopodobnie nierozstrzygnięte, gdyby nie...

Spir odwrócił się nagle i bez mierzenia wypuścił strzałę w głąb ciemnego korytarza.

– W co celowałeś? – zaśmiał się ekonom. – Ściana jest trudna do chybienia...

– Zaraz zobaczysz – odparł dumnie Spir i chwiejnym krokiem poszedł na drugi koniec korytarza. Po chwili wrócił dzierżąc w dłoni nadzianego na strzałę szczura. Ekonom stwierdził, że czegoś takiego jeszcze w życiu nie widział. Czując się pokonanym zaprosił Spira do zamkowej karczmy. Spir zgodził się i po chwili siedzieli już za drewnianym stołem sącząc z początku powoli, później coraz szybciej, donoszone na bieżąco przez karczmarza wino.

Wywiązała się rozmowa na temat mieszkańców terenów rządzonych przez Yoego. Spir nie mógł się nadziwić, jak to się dzieje, że wszyscy są tu tacy mili i pracowici. Ekonom uznał za punkt honoru wytłumaczyć gościowi procesy, które doprowadziły do tego stanu rzeczy.

– Chodzi o to... że jak się chłopu da wolną rękę, to on będzie, zgodnie z ludzką naturą, leniuchował i starał się jak najmniej zrobić... a z tego bieda... za mordę trzeba! – dla podkreślenia swoich słów złapał Spira za brodę i potrząsnął nią mocno.

– Ale – odparł Spir wyrwawszy się. – Oni nie wyglądali, jakby ich ktokolwiek trzymał za cokolwiek...

– Bo to nie o to chodzi. Trzeba nadać ich życiu jakiś sens... Na przykład przy budowie nowej drogi, albo przy robieniu broni dla wojska... Nie wiem, czy wiesz, ale jak jest wojna, to u nas jest najlepiej... Dużo pracy, nikt nie narzeka na brak pieniędzy... tylko że ludzie umierają...

– Fakt, to jest problem... – Spir pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Ale u nas żołnierzami są tylko ci, którzy chcą. Żołnierzom dużo się płaci, więc i smutku wielkiego nie ma gdy któryś umrze, bo sam tego chciał. I tak jest więcej chętnych niż miejsc w armii...

Ostatnią rzeczą jaką Spir pamiętał, był jego towarzysz wstający od stołu. Wydarzenie to zapamiętał pewnie dlatego, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa, i jak długi runął na podłogę wywołując powszechne zainteresowanie wśród innych klientów karczmy. Jak się znalazł w łóżku nadal pozostawało zagadką.

– O, żesz! – krzyknął nagle spojrzawszy na zegar i zerwał się na równe nogi. Jego samopoczucie wskazywało na to, że przespał swoje spotkanie z Yoem, całą noc i następny dzień. Wyjrzawszy za okno dostrzegł, że słońce właśnie chowa się za horyzont. Zrezygnowany usiadł na łóżku. Jego uwagę przykuł leżący na szafce nocnej niewielki mieszek. Zajrzał do środka – znajdowały się w nim cztery niewielkich rozmiarów pigułki.

Właśnie zastanawiał się, skąd mogły się one wziąć, gdy nagle doznał niespodziewanego olśnienia. Pigułki dostał od karczmarza, w czasie gdy prowadził z ekonomem rozmowę na temat sposobu Yoego na szczęście poddanych. Gospodarz zapewniał, że umożliwiają one w ciągu maksymalnie dwóch godzin powrót do pełni władz umysłowych, niezależnie od tego ile się wypiło.

– A jednak dzisiaj to dziś, a nie jutro – powiedział do siebie Spir i pośpiesznie przebrawszy się w przygotowane przez służbę ubrania wyszedł.

 

– Masz go na szyi?

– Mhm.

– Pokaż.

– Proszę.

– Zdajesz sobie sprawę ile to jest warte?

– Chyba tak.

– W takim razie podwójna chwałą ci. Teraz na pewno wygramy wojnę.

– A... mam pytanie.

– Jakie?

– O co tak właściwie walczymy? I z kim?

– O przestrzeń życiową... o bezpieczeństwo... a naszym przeciwnikiem jest „Druga Oś”.

– A my jesteśmy „Pierwsza Oś”?

– Tak... to znaczy oni stosują odwrotne nazewnictwo.

– A kto jest dobry? My czy oni?

– My twierdzimy, że my jesteśmy dobrzy, a oni źli, oni twierdzą odwrotnie. Wbrew pozorom wiele to upraszcza... chociażby w dziennikach niezależnie której ze stron Pierwsza Oś jest zawsze dobra a Druga Oś jest zawsze zła. Dlatego, jeżeli nagle nadszedłby kres obu państw, to po wielu latach jakiś archeolog mógłby stwierdzić, że my i oni to było jedno państwo zwane Pierwszą Osią, walczące przeciwko jakiejś tajemniczej Drugiej Osi, nie będącej żadnym rzeczywistym bytem.

– Mhm.

– Pewnie chcesz otrzymać teraz zapłatę?

– Aha.

– Więc słuchaj. Dusza Des opuściła już ten świat. Aby ją znaleźć musisz udać się do Wrót Międzywymiarowych, które znajdują się na uroczyskach, za górami, na północ stąd.

– Skąd będę wiedział jak tam trafić?

– Wystarczy, że po przekroczeniu gór będziesz szedł prosto na północ. Za górami znajduje się las, a za nim pustkowia. Prawdopodobnie spotkasz tam kogoś, kto upewni cię, że zmierzasz w odpowiednim kierunku. Będzie też trochę niebezpieczeństw. Pamiętaj, co ci mówiłem o Mrocznym Duchu. Jeżeli dasz się pokonać, nigdy nie ujrzysz Des.

– No dobrze, ale jak wyglądają te Wrota?

– Tego niestety nie wiem. Ale gdy do nich dotrzesz, na pewno zorientujesz się, że to właśnie one.

– Zanim wyruszę, mam jeszcze jedną prośbę...

– Tak?

– Czy mógłbym dostać trochę tych waszych magicznych pigułek?

– Ech... ile chcesz?

– Najlepiej całego jucznego konia...

– Tak myślałem. Zgoda.

– W takim razie wyruszam już zaraz.

– Hola! Już wieczór... Poza tym nie zdążymy przygotować ci Wyzwalaczy. Proponuję żebyś został jeszcze z nami na kolacji, którą postanowiłem wyprawić na Twoją cześć. Wyruszysz jutro z samego rana.

– Wyzwalacze to te pigułki?

– Tak.

– W takim razie zgoda.

 

Do gabinetu wszedł niewysoki, chuderlawy, łysiejący mężczyzna.

– Tak, panie Dredd? – powiedział do siedzącego za biurkiem agenta.

– Tu są materiały, które przejrzałem – odparł tamten, wskazawszy na leżący na biurku przenośny interaktywny panel. – Zaznaczyłem informacje do wyróżnienia. Wrzućcie to do komputera i przestawcie analizę tak, by działała pod katem właśnie tych informacji.

– Dobrze proszę pana – powiedział łysy, wziął do ręki panel i zwinąwszy go w rulonik wsadził do kieszeni.

– I jeszcze jedno... zawołaj mi tu Nixona.

– Dobrze proszę pana.

– Możesz odejść.

– Dziękuję proszę pana – odparł łysy i wyszedł.

– Nienawidzę tego – mruknął do siebie siedzący za biurkiem. Przez chwilę patrzył w zamyśleniu na drzwi, które raptownie otworzyły się i do środka wpadł zziajany Nixon.

– Co się stało? – Dredd uniósł w zdziwieniu brwi.

– A... wkurzyła mnie taka jedna... – odparł siadając na krześle, na którym osiem dni temu siedział Spir.

– Znowu nieświeże śniadanie? – uśmiechnął się z przekąsem.

– Żadne tam nieświeże! Po prostu te zwierzaki są zbyt wrażliwe...

– Nie myślałeś kiedyś o tym, żeby zmienić przyzwyczajenia?

– Nie i nie zamierzam. Prędzej wywalę je wszystkie – oddech Nixona powoli się wyrównywał.

– Jak chcesz. Dobrze, że ja nie mam takich problemów – Dredd znowu się uśmiechnął.

– Czemu mnie wezwałeś?

– Skończyłem zapoznawać się z aktami. Muszę przyznać, że moja poprzedniczka była całkiem rozsądna. Nie spodziewałbym się czegoś takiego po kobiecie.

– Może miała coś nie tak z hormonami?

– A widziałeś ją? – spytał lekko poirytowany Dredd.

– Nie.

– No to się przyjrzyj – mówiąc to, sięgnął do szuflady i wyciągnąwszy z niej niewielkie walcowate pudełeczko, podał je swojemu rozmówcy.

– Jak sobie życzysz – powiedział obojętnie Nixon, chowając klaster pamięci do kieszeni.

– Jestem przekonany, że w jej śmierć zamieszana była któraś z organizacji. Najprawdopodobniej Mroczni.

– Ale...

– Wiem, wiem – Dredd nie dał mu dokończyć. – Wszystko wskazuje na to, że zabili się nawzajem. Że nikogo prócz nich tam nie było. I że nawet zadawane rany pasują do ich modeli psychomotorycznych. Ale mimo wszystko, coś mi tu nie gra. Takie mam przeczucie. Może chodzi o niepewny motyw... a może o zbyt wiele zbiegów okoliczności towarzyszących ich śmierci.

– Ty tu jesteś szefem... – Nixon spojrzał na niego z pobłażliwą wyrozumiałością.

– Chcesz się doigrać? – warknął Dredd.

– Przepraszam – Nixon momentalnie przyjął minę służbisty.

– Tak lepiej – westchnął. – Mroczni stanowią dla nas wielką tajemnicę. Na szczęście pozostałe organizacje mamy już niemal w pełni rozpracowane. Myślę, że osamotnieni Mroczni w końcu popełnią jakiś błąd... Dlatego od tej pory rozpoczynamy bezwzględną walkę z wszystkimi nielegalnymi organizacjami.

– Jak bardzo bezwzględną?

– Jak najbardziej. Iq chciała najpierw zebrać wszystkie możliwe informacje, a dopiero potem uderzyć w zaskoczonych spiskowców i zniszczyć wszystkich za jednym zamachem. Ja proponuję, żebyśmy niszczyli to, co się da. Kiedy sytuacja stanie się dynamiczna, my na pewno będziemy się szybciej orientować niż nasi przeciwnicy.

– To od czego zaczynamy?

– Od tych, które miały swój udział w ataku na Pałac. A potem pozostałe.

 

– Kurczę... Szkoda, że nie pamiętam, jak atakowaliśmy Pałac – powiedział Zonk. Siedzieli w dużym, choć niskim pomieszczeniu, zalanym mdłym światłem prostokątnych, sufitowych lamp. Cała sala zastawiona była stołami oraz krzesłami i służyła członkom Egoistów za stołówkę. Pod jedną ze ścian znajdował się rząd automatów do szamania. Przy jednym z nich stał głośno awanturujący się mężczyzna. Siedząca nieopodal młoda kobieta zostawiła kilkuosobowe towarzystwo z którym siedziała i ruszyła mu na pomoc. Reszta z kilkudziesięciu znajdujących się tu osób była zbyt zajęta jedzeniem lub rozmową by zwrócić na niego uwagę.

– Nie daje ci to spokoju? – spytała troskliwie Des i ze stojącego przed nią kubka pociągnęła przez słomkę trochę wody.

– Nie. Strasznie dziwne uczucie. Zupełnie jakbym znowu się urodził... chociaż nie do końca. Pamiętam na przykład moją rodzinę. Pamiętam, że wyrzucili mnie z domu, ale zupełnie nie mogę sobie przypomnieć dlaczego. W ogóle, gdy staram się przypomnieć sobie zdarzenia z dzieciństwa, to w zachowaniu moich znajomych dostrzegam mnóstwo sprzeczności...

– Wiem co czujesz... Miałam dzisiaj dziwny sen: śniło mi się mieszkanie. Chodziłam po jego pokojach i wydawało mi się, że byłam już w nim wiele razy. Mimo to, za każdym razem, gdy otwierałam jakieś drzwi, nie byłam pewna co się za nimi znajduje. Z jednej strony było mi obce, z drugiej zaś czułam się w nim bezpiecznie. Poza tym, ciągle wydawało mi się, że ktoś poza mną jeszcze w nim jest, jednak gdy się rozglądałam, to nikogo nie dostrzegałam. Tak jakby jakiś Anioł Stróż lub inny przychylny mi duch.

– I myślisz, że to jest częścią tego, co zapomniałaś?

– Tak mi się wydaje.

– Może to ja byłem tym Aniołem Stróżem? – spytał, mrużąc oczy.

– Może... – Des lekko się uśmiechnęła i ponownie pociągnęła przez słomkę trochę wody.

– Wiesz czego się dzisiaj dowiedziałem? – Zonk nagle ożywił się.

– Czego?

– W czasie praktyk z pirotechniki, Polinel powiedział mi, że są już plany następnej akcji.

– Jakiej?

– Mamy rozwalić jakiś wagonik EST.

– Tak? Jakiś ważny?

– No właśnie chyba nie. To będzie jakiś przypadkowy wagonik z przypadkowym transportem. W ogóle to chyba raczej będzie przygotowanie do jakiejś poważniejszej akcji, o której jak na razie nic mi więcej nie wiadomo. Taki trening.

– A z tym wagonikiem... co wiesz jeszcze? – Des wyraźnie się zainteresowała.

– Jakiś przypadkowy transport z innego państwa... Polinel powiedział mi, że z nimi jest problem, bo nigdy prawie do samego końca nie wiadomo co zawierają...

– Ale kiedy?! – jej twarz przybrała wyraz zniecierpliwienia.

– Chyba za jakieś trzy tygodnie. Moja sekcja ma na celu rozhermetyzowanie tunelu i założenie ładunku, wy zostaniecie podzieleni. Część z was będzie nas osłaniać, a pozostali udadzą się do najbliższej stacji, żeby dowiedzieć się szczegółów na temat zawartości wagonika i innych tego typu rzeczy.

– Ale fajnie. Może będę mogła się w końcu sprawdzić w praktyce. Ciągle mówią, że mi dobrze idzie, ale jakoś im nie wierzę. Wydaje mi się, że w przypadku prawdziwej walki zbytnio bym się zestresowała. To jest jedyny powód, dla którego żałuję, że nie pamiętam przebiegu bitwy o Pałac.

– A ja aż kipię ze złości, że nic nie pamiętam. Podobno, jak nas znaleźli, leżeliśmy w kałuży krwi, a wokół walało się pełno trupów ludzi, biopokojówek i agentów.

– Nic o tym nie mów. Gdy chodzi o słuszną sprawę, to mogę walczyć, ale sam widok rzezi mnie nie pociąga – Des stanowczym gestem odsunęła od siebie prawie pusty kubek. Siedzący naprzeciw Zonk złapał go i przyjrzał mu się uważnie.

– Wiesz co mi się wydaję? – powiedział, podniósłszy po chwili wzrok na swoją towarzyszkę. – Wydaje mi się, że przez tę twoją niechęć do przemocy, w sytuacji, gdy musisz walczyć, udaje ci się zachować zimną krew. Ja na przykład, pewnie bardzo bym się zdenerwował... Może nawet nie koniecznie ze strachu, ale po prostu bardzo bym się podniecił i przez to mógłbym stracić nad sobą panowanie i w rezultacie działać o wiele gorzej niż gdybym, tak jak ty, nie dopuścił do głosu emocji.

– Chyba przesadzasz... – Des zabrała Zonkowi sprzed nosa kubek i opróżniła go do końca.

– A właśnie że nie. Pomyśl... dlaczego mnie przydzielili do techników, a ciebie do żołnierzy? Chyba nie przypadkiem...

– Nie wiem... może i masz rację... Jaka jest prawda, pewnie przekonamy się za trzy tygodnie.

– Kurcze. Denerwuje mnie, że prawie nic nie pamiętam.

– Mnie trochę też – przez chwilę milczeli.

– Najbardziej denerwuje mnie, że nie pamiętam, w jaki sposób się poznaliśmy – powiedział powoli, biorąc ją za ręce.

– W każdym razie to chyba było bardzo dawno temu... – odparła i posłała mu delikatny uśmiech.

 

Leniwym ruchem Spir zdjął z głowy hełm projektora i zanim jeszcze zdążył go puścić, poczuł jak bezgłośnie wysuwająca się z szafy macka wyrywa mu go z ręki i chowa do swojego wnętrza. „Skąd ta pieprzona szafa wiedziała, że już chcę go odłożyć? A gdybym miał ochotę potrzymać chciałbym go jeszcze przez chwilę w ręku?”

– Pacato! – powiedział i wyciągnął w stronę szafy dłoń. Po chwili, macka podała mu niewielką strzykawkę. Przez chwilę trzymał ją, a następnie położył w miejscu, na które wcześniej zamierzał odłożyć hełm projektora.

– No i czemu tego nie chowasz głupia szafo?

Odpowiedziało mu głuche milczenie. Spir wstał z łóżka, przeszedł w drugi kąt pokoju i rozsierdzony stwierdził, że strzykawka leży nie ruszona dokładnie w tym miejscu, w którym ją położył.

– Skąd wiesz, kiedy chcę, żebyś coś schowała, a kiedy nie? Zdradź mi, proszę... – szafa jednak w żaden sposób nie przejawiała zamiaru uchylenia chociaż rąbka swojej tajemnicy. Spir wzruszył ramionami i z powrotem usiadł na łóżku.

– Gumka – powiedział do szafy. Po chwili obok strzykawki leżała cienka gumowa rurka. „Skąd wiesz o co mi chodziło? Przecież w środku masz mnóstwo różnych gumek.”

Zawiązawszy sobie ramię, odczekał aż żyła dostatecznie zgrubieje i zaaplikował sobie dawkę narkotyku. Poczuł, jak po całym ciele rozchodzi się uczucie zimnej drętwości, a następnie wszystkie organy eksplodują palącym gorącem, mięśnie trawi kwas, a kości wyginane są przez jakieś potężne imadła. „Siła i wytrzymałość, siła i wytrzymałość, siła i wytrzymałość” – myślał zaciskając zęby i starając się zachować resztki kontroli nad ciałem i umysłem.

Kilka minut później, gdy już w pełni odzyskał świadomość, z niesmakiem stwierdził, że strzykawka i gumowa rurka nie znajdują się już w miejscu, w którym je upuścił, tylko zostały schowane przez nieprzewidywalną szafę. Wstał i przeszedł do pokoju, w którym znajdował się terminal. Włączywszy go, przez chwilę obserwował usilnie rozmnażające się futrzane kulki, po czym doszedł do wniosku, że trzeba będzie koniecznie kupić nowego węża.

Kilka minut zajęło mu zapoznanie się ze specyfikacją szafy, która, jak się okazało miała wbudowany specjalny program, dopasowujący jej działanie do indywidualnych preferencji właściciela. „W domyślności prześcignie najlepszego służącego!” – głosił nagłówek opisu.

Następnie zajrzał na stronę swojego komunikatora, gdzie dowiedział się, że od kilku godzin czeka na niego wiadomość od sąsiadki: „Do wieczora siedzę sama w domu, wpadnij jeśli możesz. Buziak.” „Będę za pół godziny” – odpisał.

 

Znajdujące się na drugim końcu korytarza mieszkanie sąsiadki, urządzone było zupełnie inaczej niż mieszkanie Spira. Zamiast wprowadzać pożyteczne udogodnienia, projektant kładł tu raczej większy nacisk na artyzm i przytulność. Na niebieskich ścianach aż roiło się od niewielkich ozdóbek – obrazków, posążków, masek i żywych kwiatów. Spirowi trochę kręciło się w głowie, gdy na nie patrzył, ale gospodyni najwidoczniej bardzo je lubiła i to był chyba najważniejszy argument przemawiający za powstrzymaniem się od krytyki wystroju mieszkania, które przecież ma się przede wszystkim podobać stałym mieszkańcom.

– Byłam ostatnio w archiwum starych piosenek. Ależ tam tego jest! Znalazłam taką piosenkę, która bardzo mi się spodobała. Gdy się jej słucha, człowiek czuje taką... nostalgię... mogę ci puścić. Chcesz?

– Mhm – Spir oderwał wzrok od wiszących na ścianie ozdób i pociągnął spory łyk słodkiego syropu, którego serwowanie podczas każdej jego wizyty stawało się niepisanym zwyczajem.

– A co to za utwór? – spytał przez grzeczność, starając sam siebie przekonać, że choć w najmniejszym stopniu podziela zainteresowania swojej znajomej.

– To jest stara piosenka, ułożona, gdy całe miasto musiało uciekać na pustynię, z powodu katastrofy elektrowni – odparła wybierając na wiszącym na ścianie panelu ścieżkę do zapisanej melodii.

– To chyba bardzo stara? Nie wiedziałem, że w ogóle coś takiego się kiedyś zdarzyło...

– Bardzo stara. Ma kilkaset lat... – w tym momencie umilkli, gdyż z głośników wydobyła się muzyka, a zaraz potem rozbrzmiały następujące słowa:

 

Przechadza się klęska, gruzowiskiem kroczy,

wśród ciszy pośmiertnej betonu kurhanów,

widokiem zniszczenia syci swoje oczy,

wdycha w nozdrza burzę rozkładu zapachów.

 

Tu niegdyś mieszkały rodziny szczęśliwe,

strzeliste budynki bodły jasne niebo.

Nocami wpatrzone w gwiazdy migotliwe,

marzyły – a teraz nie ma już niczego.

 

Gdzie teraz są ludzie, którzy tutaj żyli?

Gdzie budowniczowie, wielcy konstruktorzy?

Oni na pustyni, w strachu się ukryli,

czekają aż ich lęk chorobliwy zmorzy.

 

Czyżby nie wiedzieli? Łza najbardziej słona

może i coś skruszy, lecz nigdy zbuduje.

Nie odmieni fatum modlitwa zmówiona.

Los daje i bierze – z ludźmi nie handluje.

 

Słuchajcie mnie wszyscy! Wiem o waszym strachu.

Wiem, że w was nadzieja już prawie umarła,

jednak przepowiadam powrót złotych czasów.

Nie dam, żeby niemoc was szczęściu wydarła.

 

Zajrzyjcie ponownie w gwiazd statecznych oczy,

skierujcie ramiona ku domów ruinie,

a słońce na niebo samo się wytoczy,

czas niewoli smutku bezpowrotnie minie.

 

Aż w końcu zwycięstwo na ulice wyjdzie,

witane radością hymnu świątecznego.

Barwnej tęczy końca znowu szukać będzie,

tańczyć wśród zapachów drzewa kwitnącego.

 

– Prawda, że ładne? – spytała, gdy tylko dźwięki ucichły.

– Puść, proszę, jeszcze raz – powiedział Spir.

– O! Widzę, że ci się spodobało – gospodyni ponownie zajęła się panelem. Po chwili obserwowała wsłuchanego w słowa Spira i ze zdziwieniem dostrzegła, że na jego twarzy pojawia się dziwny grymas. Normalnie uznałaby go za przejaw złości, ale zupełnie nie wiedząc jakie mogłyby być jej przyczyny doszła do wniosku, że najlepiej będzie jeżeli po prostu spyta.

– Coś się stało? – zapytała, gdy tylko muzyka umilkła.

– Nie, nic... Muszę iść... – odparł Spir wstając z krzesła.

– Jak to nic się nie stało, jeżeli tak nagle chcesz wychodzić? – wyglądała na mocno zaniepokojoną.

– Wytłumaczę ci to kiedy indziej. Bardzo przepraszam, ale naprawdę muszę iść.

– No, jeżeli musisz...

 

„Jak ja mogłem być taki głupi?” – zastanawiał się Spir siedząc przy biurku w gabinecie swojego nowoczesnego mieszkania. „Sześć dni poszło na marne. Sześć dni spędzone w projektorze i na bezsensownych rozmowach. Sześć dni, w ciągu których mógłbym się znacznie zbliżyć do osiągnięcia celu. Sześć zmarnowanych dni.”

Przez chwilę usilnie starał się wpaść na jakiś pomysł, jednak, jak to zwykle bywa, olśnienie nie chciało przyjść właśnie wtedy, gdy było najbardziej potrzebne. Wstał, napił się i położył na łóżku. „A może zabieram się do tego w zły sposób? Może zamiast starać się na siłę coś wymyślić, powinienem podejść do tego luźniej... najpierw przypomnieć sobie wszystko, co wiem...”

Po kilku minutach siedział przy panelu i skrupulatnie notował wszystkie informacje dotyczące Władców, transportów i Supremii. Przez ponad godzinę przypominał sobie wszystkie rozmowy i związane z nimi fakty. W pewnym momencie, gdy po raz kolejny był przekonany, że nic więcej na pewno nie przyjdzie mu już do głowy, przypomniał sobie jedną z wizji, o których opowiadał Sigt. Ponieważ brzmiała ona dość jednoznacznie, postanowił odwiedzić Mentata i Konczusa i przedyskutować z nimi możliwość praktycznego zastosowania zawartego w niej pomysłu. Z okrzykiem radości zerwał się z krzesła i pozostawiając gabinet w totalnym nieładzie, wybiegł.

 

– Zgadza się. Każda srebrna kula symbolizuje inny świat. My jesteśmy taką właśnie srebrną kulą... – odparł Mentat.

– A co może symbolizować ta mała srebrna kulka, która wypączkowała z jednej dużej i umożliwiła jej połączenie się z inną dużą? – spytał Spir.

– To pewnie coś w rodzaju międzyświata. Taki mały świat, będący obrazem większego.

– Wiecie jak coś takiego utworzyć?

– Ja nie wiem. A ty? – zwrócił się do Konczusa. Ten pokręcił głową.

– Spytajmy jeszcze Neta – zaproponował Spir.

– Net! – powiedział donośnym głosem Mentat. Brodaty grubas odwrócił się od sterty przypominających złom przedmiotów i skierował kroki ku siedzącej między kolumnami trójce.

– Co jest? – spytał opryskliwie.

– W jaki sposób wysyłasz transport do tego państwa, do którego chcesz? – wyrwał się z pytaniem Spir.

– Jak to? – Net zmarszczył brwi.

– Jak to się dzieje, że gdy chcesz wysłać transport do Supremii, trafia on właśnie do Supremii, a nie, na przykład, do Teleporciaków? – przyszedł mu z pomocą Mentat.

– Nie zastanawiam się nad tym – odparł Net. – Po prostu chcę i koniec. Trafia zawsze tam, gdzie planuję, że ma trafić.

– Pamiętasz wizję Sigta z przed sześciu dni? Tę o dwóch kulach, które łączą się za pośrednictwem trzeciej, mniejszej? – spytał Spir.

– Jasne – odparł wyniośle Net.

– A mógłbyś spróbować wysłać coś do świata, który nie istnieje? – Konczus i Mentat wymienili znaczące spojrzenia.

– Jak mogę wysłać coś do świata, który nie istnieje?... – na twarzy Neta pojawił się wyraz zakłopotania.

– Po prostu pomyśleć, że to co wysyłasz, wysyłasz do jakiegoś zupełnie nowego świata.

– Mogę spróbować. Co mam tam wysłać?

– Spróbuj to – Spir wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę na której wydrukowane były słowa piosenki, usłyszanej u sąsiadki.

– Okay – odparł Net i po chwili, pod wpływem niebieskich promieni, kartka zdematerializowała się. – Zrobiłem dokładnie to, o co prosiłeś i wygląda na to, że wszystko poszło tak jak zwykle.

– Czy możemy się w jakiś sposób przekonać, czy to rzeczywiście zadziałało? – Spir zwrócił się do Mentata.

– Dopiero wieczorem, od Sigta. Chcesz stworzyć międzyświat, umożliwiający nam połączenie się z Supremią?

– Tak.