Powrót

Rozdział 10

 

– Czy to znaczy, że jutro też cię nie będzie?

– Nie. Ani jutro, ani pojutrze. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, nie pojawię się tam już nigdy – odparł Spir. Mężczyzna, którego twarz widoczna była na monitorze zmarszczył brwi.

– Dlaczego tak?

– Jestem ostatnio bardzo zajęty, bo... – Spir urwał w pół zdania. Przez kilka chwil patrzył niewidzącymi oczami na dwugłowego węża, konsumującego leniwie, w umieszczonym powyżej wyświetlacza terrarium, małe, kosmate zwierzątko. Nie znalazł odpowiednich słów.

– Wszystko w porządku? – spytał jego rozmówca.

– A... tak. Jak już będzie po sprawie, to ci wszystko wyjaśnię.

– Jak chcesz. Tymczasem... daj znać, jak będziesz mniej zajęty. Do usłyszenia.

– Na razie – odparł i wyłączył komunikator.

„Tego się nie spodziewałem” – pomyślał. „Czy kogoś takiego można nazwać przyjacielem? Nie wiedziałem, że ich mam.” Przez chwilę patrzył na uciekające po terrarium drugie już dzisiaj stworzonko i starające się zapędzić je w róg dwie głowy węża. Gdy tylko drapieżnik je pożre, mała szklana klapka z boku akwarium otworzy się i do środka wpadnie ostatnia ofiara. W codziennym jadłospisie węża były trzy futrzane kulki z rana i jeden obślizgły, jaszczuropodobny płaz wieczorem. Resztę dnia gad spędzał na zabawie z samym sobą lub spaniu. Nowy właściciel szczerze go nie lubił, ale nie miał jak do tej pory czasu, żeby się go pozbyć.

Odwróciwszy wzrok od konsumowanego drugiego futrzaka, Spir postanowił dowiedzieć się, co też ciekawego zdarzyło się ostatnimi czasy w Krainie. Wyciągnął z szuflady pod biurkiem lekki plastikowy diadem i wprawnym ruchem umieścił go sobie na głowie. Zamknął oczy i myślą wydał polecenie. Po kilkunastu sekundach wiedział już, że w nocy zdarzyła się katastrofa wagonika EST, w której zginęły dwie osoby i że w odległości siedemnastu kilometrów od miasta planuje się zbudować nowoczesne osiedle mieszkaniowe. Z takiej odległości miejska zabudowa wyglądać będzie jak rozmazana szara plama, nieco powyżej równie niewyraźnego horyzontu.

Pozostałe wiadomości wydały się Spirowi nieistotne, więc zakończywszy sesję informacyjną zdjął hełm i wstał z krzesła. Niefortunnie poślizgnął się na porozrzucanych na podłodze kulkach smakowych, w których, poprzedniego dnia, wieczorem, oglądając program o Arenie Śmierci, szukał odrobiny przyjemności i ukojenia. Rozmasowawszy sobie stłuczone biodro, wstał i przywołał biopokojówkę. Zapomniawszy, że i tak zrobiłaby to pod jego nieobecność, kazał jej wyczyścić zaśmieconą podłogę, a następnie udał się do wyjścia.

W czasie podróży wagonikiem, pobudzany nadzieją szybkiego i pozytywnego zakończenia przygody ze zniknięciem Des, bez reszty oddał się marzeniom. Oczami wyobraźni widział, jak spacerują po lesie na powierzchni, jak biją się na poduszki, jak rozmawiają z sąsiadami i jak z demonicznymi uśmiechami na twarzach wyrzucają do utylizatora wrednego zwierzaka z terrarium. Właśnie wyobrażał sobie, jak mogą potoczyć się wydarzenia w projektorze, gdy do jego świadomości niespodziewanie przedostał się obcy dźwięk:

– Stacja „Pałac”!

 

– Co się stało? Dlaczego chciałaś się spotkać akurat w tym miejscu? – spytał Arturo.

– Zanim ci wszystko wytłumaczę, musisz mi obiecać, że nie wykonasz żadnych nieprzemyślanych i nie przedyskutowanych ze mną działań – odparła Iq.

– Zgoda – Arturo zmarszczył brwi. – Ale o co chodzi?

Iq milczała przez chwilę, poczym wziąwszy głęboki wdech spojrzała swojemu rozmówcy w oczy i powiedziała:

– Wczoraj wieczorem zastanawiałam się nad związkiem między inteligencją a świadomością... Pewnie cię to zdziwi, ale w szkole bardzo interesowałam się systemami rozproszonymi... Znasz się trochę na tym?

– Nie.

– Więc słuchaj. Żeby jakiś system uzyskał świadomość, musi istnieć w nim podzespół, będący w stanie zobrazować otaczająca go rzeczywistość. Jeżeli na dodatek podzespół ten jest zdolny zobrazować samego siebie, to system o którym mówimy jest samoświadomy. Łapiesz?

– Na razie tak – powiedział Arturo i dla podkreślenia prawdziwości swych słów podrapał się w czubek głowy.

– Inteligencja jest natomiast zdolnością analizy znajdującego się w świadomości obrazu. Im więcej jest w stanie zrozumieć z obrazu i im bardziej abstrakcyjne struktury jest w stanie w nim dostrzec, tym system jest inteligentniejszy. Pozwolisz, że posłużę się analogią do ludzkiego mózgu: mózg jest samoświadomy, bo gdzieś w jego wnętrzu... nie pamiętam dokładnie w którym płacie, wybacz...

– Wybaczam...

– ...znajduje się część kory, zawierająca aktualizujący się na bieżąco obraz twojej psychiki... dzięki temu jesteś w stanie nazwać uczucia, których właśnie doświadczasz. Dzięki temu po prostu wiesz, co się dzieje w twojej głowie – Iq oparła się plecami o ścianę.

– No dobrze, ale to w sumie nie jest chyba nic odkrywczego.

– Poczekaj... Inteligencja zaś, jak powiedziałam, jest to zdolność przetwarzania informacji, które znajdują się w twojej świadomości. To, co się składa na myślącą istotę to świadomość zdolna objąć bardzo wiele szczegółów z otoczenia i inteligencja pozwalająca wykorzystywać te szczegóły do własnych celów... Zgadzasz się ze mną?

– Chyba tak...

– To zauważ, że w tej definicji nie powiedziałam nic na temat neuronów. A istota myśląca potrzebuje nośnika... jakiegoś plastycznego tworu, na którym będzie mogła obrazować rzeczywistość i ją analizować.

– No tak. Ale to znowu nie jest nic odkrywczego. Roboty zachowujące się jak ludzie towarzyszą nam już chyba od zawsze, a ich mózgi nie są oparte na biologicznych neuronach, tylko na układach elektronicznych. Ktoś więc musiał na to wpaść przed tobą...

– Nie o to mi chodzi – Iq siadła pod ścianą i skrzyżowała nogi. Arturo nadal stał, zadarła więc głowę i kontynuowała. – Układy te, mimo braku biologicznych elementów, swoją strukturą bardzo przypominają ludzki mózg. Natomiast ja uważam, że nośnikiem myśli mogą także być zupełnie inne twory, których istnienia jak dotąd nie odkryto. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?

– Hm... że powinnaś zostać naukowcem, a nie pracować w Służbach Specjalnych? Poproś Władców, pewnie ci przyznają jakieś fundusze na badania nad świadomością... – na twarzy Artura zagościł ironiczny uśmiech.

– Nie, idioto! – Iq zrobiła się cała czerwona. – Usiłuję ci przekazać, że Mroczni to nie jest żadne ugrupowanie, tylko jedna istota, której istnienia zupełnie się nie domyślaliśmy, bo jesteśmy na to zbyt ograniczeni. A w szczególności ty jesteś!

– Co? – Arturo rozwarł szeroko oczy i pochylił się tak gwałtownie, że Iq aż odruchowo cofnęła głowę. Przez chwilę panowało milczenie, w trakcie którego Arturo starał się uspokoić galopujące myśli, a skóra Iq powoli przybierała swoją normalną barwę.

– Ale przecież jest nas tylko dwieście milionów... A ludzki mózg ma dziesiątki miliardów elementów... – powiedział w końcu.

– To porównaj stopień przetworzenia informacji przez pojedynczy neuron ze stopniem przetworzenia informacji przez jednego człowieka.

– Fakt... I zawsze tak było? – Arturo usiadł naprzeciwko Iq.

– Pewnie nie... pewnie w czasach, kiedy ilość informacji wymieniana między poszczególnymi ludźmi była mniejsza...

– Mroczni nie mieli warunków by powstać – dokończył Arturo.

– Może powinniśmy nazywać go Mroczny? Przecież jest tylko jeden...

– Jesteś pewna?

– Nie.

– I skąd wiesz, że jest mężczyzną? Może powinniśmy nazwać go Mroczna?

– Nie wygłupiaj się.

Na chwilę zapadło milczenie.

– To by się wszystko zgadzało... – podjął po chwili Arturo. – Brak świadków... Mroczny wykorzystuje nas do swoich celów, których my nawet nie jesteśmy świadomi... Manipuluje nami bez naszej wiedzy...

– Dokładnie. Ale nie jesteśmy tylko przedmiotem jego manipulacji. Jesteśmy mu także potrzebni, jako nośnik jego świadomości, jesteśmy nim – Iq podniosła oczy na rozmówcę.

– Na początku powiedziałaś mi coś takiego, z czego wnoszę, że gdzieś musi istnieć obraz rzeczywistości, na którą oddziałuje Mroczny... jako jego świadomość. Wiesz co to takiego może być?

– Nie mam zielonego pojęcia – Iq spuściła oczy. – Ale jest inna, bardzo ważna kwestia.

– Jaka?

– Wiesz dlaczego wybrałam właśnie to miejsce na spotkanie?

– No właśnie. Dlaczego?

– Wiemy, że Mroczny istnieje. Wiemy, że posługuje się nami do realizacji własnych celów. Problem polega na tym, że nie wiemy co to za cele. Być może ujawnienie natury Mrocznego jest w konflikcie z jego zamierzeniami... i być może on o tym wie. Cokolwiek by to miało znaczyć... W każdym razie musimy postępować bardzo rozważnie... Inaczej Mroczny może dowiedzieć się, co planujemy i zapobiec temu...

– Zabijając nas.

– Właśnie dlatego wybrałam to miejsce. Nie ma tu żadnych ludzi... nikt nie usłyszał naszej rozmowy, nikt nam nie przeszkodzi, nikt nie puści w świat plotki...

– Bardzo dobre miejsce wybrałaś – oczy Artura nagle zwęziły się. Błyskawicznym ruchem wyjął z kieszeni paralizator, schylił się w kierunku swojej przełożonej i przyłożywszy broń do jej brzucha, zaaplikował cały ładunek. Nie zdążywszy w żaden sposób zareagować, Iq poczuła, że ogarnia ją ciemność.

 

Korytarz kończył się połyskującymi metalicznym blaskiem, potężnymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Na lewo od nich znajdowała się odgrodzona półprzeźroczystą ścianą wnęka, w której siedziało dwóch pilnujących przejścia ochroniarzy. Jeden z nich jadł powoli, wtrącając od czasu do czasu jakieś pojedyncze słowo do chaotycznego monologu drugiego. Skończywszy szamanie, mężczyzna odsunął do tyłu krzesło, by móc wygodnie położyć nogi na stole i przejął inicjatywę w rozmowie.

Właśnie, zawzięcie gestykulując, tłumaczył swojemu partnerowi jakąś zawiłą kwestię, gdy nagle, ni z tego ni z owego poczerwieniał, zerwał się z krzesła i bez słowa wyjaśnienia pobiegł trzymając się za krocze w stronę umieszczonych z boku pomieszczenia niewielkich drzwi. Drugi ochroniarz uśmiechnął się pod nosem.

Nie minęła minuta, gdy na korytarzu pojawiła się ubrana na niebiesko postać. Szła szybkim, nerwowym krokiem w stronę wrót, w związku z czym jedyny pozostały w kantorku stróż zerwał się z krzesła i podbiegłszy do niewielkiego otworu w ścianie, rozjaśnił ją i przywołał nieznajomego:

– Czego dusza potrzebuje?

– Przejść – powiedział spod kaptura męski głos.

– A przepustka jest?

Przybysz sapnięciem wyraził niechęć dla pytającego i szybkim ruchem zdjął z głowy kaptur. Ukazała się okrągła, porośnięta czarnym zarostem twarz, na której wszystkie włosy, łącznie z brwiami i rzęsami zdawały się być tej samej długości. Stróż najwidoczniej poznał nieznajomego.

– Wybacz panie, ale nie miałem pewności... – odezwał się. – Gdybyś to nie był ty...

– Oszczędzaj słowa i nie żałuj czynów. Otwórz wreszcie te drzwi.

– Ale ostrzegam... w środku jest człowiek.

– Kto? – na twarzy mężczyzny nazwanego przed chwilą „panem” pojawił się grymas niezadowolenia.

– Jakiś uczniak. Ogląda i opisuje hodowlę.

– Ma dostęp do konsoli?

– Chyba nie.

– Szkoda... – wzrok przybysza zatrzymał się na przewróconym krześle. – Tak samo jak ostatnio?

– Tak. Ale poprzednim razem to był inny.

– Zuch – krótkoostrzyżony pochwalił ochroniarza. – A teraz otwórz w końcu te drzwi. Tego, co nieuniknione nie można odwlekać.

Metalowe skrzydła rozsunęły się z lekkim sykiem. Za nimi dało się dostrzec duże pomieszczenie z poustawianymi w kilka rzędów słojami zawierającymi ciemne, ośmiornicopodobne kształty. Każdy słój stał na białej walcowatej podstawce i podłączony był licznymi rurkami i kablami do stojącego obok czarnego prostopadłościennego kontrolera, wyposażonego w kolorowe wyświetlacze, obrazujące stan hodowanego okazu. Z każdego kontrolera wychodziła ginąca w suficie, wśród setek innych, wiązka przewodów. Mężczyzna naciągnął na głowę niebieski kaptur i wkroczył do środka.

Wśród spowitych lekko różowym światłem inkubatorów krzątał się ubrany w niebieski kitel młodzieniec. W ręku dzierżył notes i zawzięcie mu coś dyktował. Następnie odsunął się nieco, by zrobić zdjęcie dwumetrowego kontrolera. W tym momencie zauważył, że w jego kierunku idzie ubrana na niebiesko postać.

– Kim jesteś? – na jego twarzy malowało się szczere zdziwienie. – Powiedziano mi, że dziś rano nikt tu nie przyjdzie...

– Twoim przeznaczeniem – odpowiedział grubym głosem przybysz i wykonał gest, jakby wygrażał młodemu studentowi. Następnie szybko rozwarł pięść i z odzianej w rękawicę dłoni wystrzeliła świetlista kula, która jak piorun poraziła oniemiałego chłopaka. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy jego ciało spłonęło a szczątki rozsypały się po podłodze.

– Ja też wolałbym, żeby cię tu nie było. Miałeś po prostu gigantycznego pecha – powiedział do spopielonego ciała jego oprawca. Następnie skierował się w stronę umieszczonego z boku hali pomieszczenia kontrolnego. Zatrzymał się przed drzwiami z napisem „NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY”, zdjął plecak, wyjął z niego zwiniętą w rulon maskę, rozprostował ją i zbliżył do twarzy. Materiał błyskawicznie dopasował się do jego rysów i wniknąwszy pod kaptur pokrył całą głowę.

Morderca zbliżył palec do znajdującego się na lewo od drzwi niewielkiego, kwadratowego czujnika opatrzonego napisem „AUTORYZACJA”. Przez chwilę wahał się, ale w końcu energicznym ruchem przycisnął kciuk do czytnika. Poczuł wytworzone przez maskę lekkie mrowienie w okolicy prawego oka i z zadowoleniem spostrzegł, że napis „AUTORYZACJA” zaświecił się na zielono. Drzwi otworzyły się.

Intruz wszedł ostrożnie do ciemnego pomieszczenia. Pod przyciemnionym oknem z widokiem na halę znajdował się duży, płaski, interaktywny panel. W jego lewym górny rogu, w okienku zatytułowanym „BEZPIECZEŃSTWO”, widniała data i godzina: 13456,643,1390. Poniżej znajdowała się uformowana w dwie kolumny informacja na temat czujników antywłamaniowych. W pierwszej kolumnie znajdowały się jeden pod drugim napisy: „nieudane próby autoryzacji”, „nieznane formy cieplne”, „nieznane formy zapachowe”, „nieznane pola elektryczne” i „niezidentyfikowane dźwięki”. W drugiej natomiast znajdowało się pięć zielonych napisów: „OK”.

Reszta panelu, poza małym, umiejscowionym w prawym dolnym rogu, przedstawiającym słoneczko obrazkiem, była wygaszona. Gdy włamywacz dotknął lekko niewielkiego piktogramu, wyświetlacz rozbłysnął pogrupowanymi informacjami i opcjami dotyczącymi aktualnej hodowli. Mężczyzna trzęsącymi się rękami zaczął wydawać panelowi polecenia. Dowiedział się, że biopokojówki osiągnęły już średnio 87% planowanej siły, 63% koordynacji ruchów, 54% inteligencji i 91% wytrzymałości oraz, że dwie z nich są chore.

W końcu, dotarłszy do odpowiedniego polecenia, bez namysłu uderzył w nie trzema odzianymi w rękawice placami. Musiał się śpieszyć, bowiem lada chwila mogli tu przyjść ludzie z Centrum Kontroli Życia Ludzkiego aby sprawdzić, dlaczego czarna skrzynka młodego studenta przestała odpowiadać. Mimo to zatrzymał się jeszcze na chwilkę, by spojrzeć, jak drzwiczki od inkubatorów otwierają się i razem z przeźroczystą cieczą wypływają z nich bezwładne ciała. Ruszył do wyjścia. Niestety, gdy zamykał za sobą drzwi, coś poszło nie po jego myśli: wydał niechciany dźwięk, albo ujawniła się jakaś nieszczelność w kombinezonie. Dokładnie nie wiedział, co to było, wiedział natomiast, że będzie tragiczne w skutkach.

Światło zmieniło się z delikatnego różu w ciemną, pulsującą czerwień, a całe pomieszczenie wypełnił donośny dźwięk syreny. Któryś z czujników antywłamaniowych wyczuł jego obecność i wszczął alarm. Eligio rzucił się do zsuwających się powoli skrzydeł potężnych drzwi, które kilkanaście minut temu otworzył mu ochroniarz. Kątem oka dostrzegł, że niektóre z biopokojówek zaczynają się powoli podnosić. Biegnąc między ścianą a rzędem pustych słojów widział, jak macki niektórych uwolnionych przed chwilą stworzeń zaczynaja drgać. Usłyszał za sobą rytmiczny plusk. Mijając ostatni słój wiedział już, że nie zdąży. Gdy dopadł do drzwi szpara była tak wąska, że zdołałby wcisnąć w nią co najwyżej dłoń. Nie zrobił jednak tego, gdyż doskonale wiedział, że w czasie alarmu drzwi nie działają tak, jak zwykle i dłoń zostałaby niechybnie zmiażdżona.

Nieświadomski odwrócił się. Zrobił to, by zobaczyć, jak najbliższa z pędzących w jego stronę biopokojówek, wybija się, skacze i ląduje na jego głowie. Ciągle stojąc oparty plecami o ścianę, ale zupełnie już nic nie widząc, poczuł, że coś przecięło maskę nad jego prawym uchem. I była to ostatnia rzecz, którą poczuł.

 

– W dobrym momencie przyszedłeś – powiedział Mentat – za chwilę będziemy wysyłać nasz kawałek hologramu.

– Jak to?... – Zdziwił się Spir. – Myślałem, że wszystkie zostały wysłane dzisiaj rano...

– No, niestety się nie udało. Rano Net nagle źle się poczuł i nie miał siły na przetransportowanie hologramu do Supremii. Musieliśmy wysłać go do jakiegoś bliższego państwa, które przekazałoby go zamiast nas. Potem okazało się, że państwo o nazwie Monter zupełnie nawaliło i nie przekazało Supremii nic. Ponieważ Net czuł się już dobrze, zabraliśmy z Monter hologram i postanowiliśmy sami go wysłać.

– A wiadomo już, jaka jest odpowiedź?

– Pojawiły się pierwsze przecieki... Ale wątpię, żeby były miarodajne... Supremowie nie mają jeszcze przecież wszystkich elementów układanki – w tym momencie do Wielkiej Sali wjechał łazik i przejechawszy za rzędem kolumn zatrzymał się za krzesłami zajmowanymi przez Władców.

– Ale zaraz będą mieli – wtrącił Net, obserwując jak służący, który właśnie przyjechał łazikiem, kładzie na środku sali owinięty w kolorowy papier i przewiązany tasiemką niewielki sześcian. Z zachowania służącego Spir wywnioskował, że ładnie opakowany przedmiot mimo swoich niedużych rozmiarów jest bardzo ciężki.

– Wysyłamy tylko to? Nic poza tym?

– Tak. Nie wiemy, jak zareagowaliby na inne towary... mogliby nam przysłać prezencik, a tego bardzo byśmy nie chcieli – odparł Mentat.

– Jak szybko możemy spodziewać się odpowiedzi? – pytał dalej Spir, patrząc na wykonującego swoją pracę Neta.

– Tego nigdy nie wiadomo... może ona przyjść za pięć minut... może przyjść jutro... może nie przyjść wcale.

– A... To może opowiesz mi jednak o tych przeciekach... żebym przynajmniej mógł sobie wyrobić jakiś pogląd.

– Taki właśnie miałem zamiar. Otóż, już kilkanaście minut po czasie, w którym wszystkie państwa miały przekazać Supremii swoje kawałki hologramu, Efceka przekazała nam pierwsze informacje. Okazało się, że Supremowie bardzo się dziwili i cieszyli oraz koniecznie chcieli się dowiedzieć czyja to inicjatywa. Zagrozili nawet Efcece zmianą w stosunkach handlowych, ale nasi zaufani jakoś się wymigali... i nie puścili pary z ust. Mimo to, po godzinie dostaliśmy drugi komunikat, mówiący, że Supremowie przekonani są, iż to my wymyśliliśmy całą tę akcję.

– Ktoś nas sypnął?

– Chyba nie... Po prostu wpadli na to logicznie rozumując.

– Bardzo dobrze.

– Tak. Pomyśleliśmy z Konczusem – siedzący na uboczu Władca, na dźwięk swojego imienia oderwał wzrok od zdobiących kolumny fresków i zwrócił twarz ku mówiącym. Zorientowawszy się jednak, że nikt do niego nic nie mówi, postanowił kontynuować kontemplację sztuki, zupełnie nie przejmując się tym, co się wokół niego dzieje – że nie ma sensu zaprzeczać prawdzie, gdy została już odkryta i dlatego wyciągnęliśmy od Monter tamten kawałek hologramu.

– Jak myślisz, kiedy odpowiedzą? – Spir wyraźnie się niecierpliwił.

– Przecież już mówiłem...

– Ale ja pytam o to, jak obstawiasz... Masz bądź co bądź większe doświadczenie w tej dziedzinie niż ja...

– Daj mu spokój – powiedział Net. – Ten sztywniak nie umie się bawić. Dla niego jedyna igraszka to pewne dane. Domysły traktuje jak zupełny kosmos.

– Co? – Mentat wyraźnie się zdenerwował. – Po prostu uważam gdybanie za bezcelowe. Ale mówiąc, że nie potrafię abstrakcyjnie myśleć, skutecznie mnie wkurzyłeś.

– Taa...? – spytał ironicznie Net. – To jak obstawiasz?

– Obstawiam, że odpowiedzą za godzinę! – powiedział dumnie Mentat.

– A ja, że za chwilę – powiedział Konczus, który oderwał się od obserwacji zmieniających się naściennych obrazów i przysłuchiwał żywiołowej dyskusji.

– O! Supremowie! – wykrzyknął Net i zerwał się z miejsca. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Z ręki Władcy wystrzelił niebieski promień i nagle, po środku sali, zmaterializowało się... coś.

– Bum! – rozległ się znajomy dźwiek.

– To jest... to jest... – mówił Net zbliżając się do nieregularnego, podobnego do poduszki, brązowego kształtu. Spir, Mentat i Konczus także wstali z miejsc, by z bliska przyjrzeć się wyczekiwanej przesyłce. Nagle Net wyciągnął z kieszeni krótką, metalową rurkę i laserem odciął jeden z rogów pakunku. Na kamienną podłogę wysypały się...

– Buraki!... Dostaliśmy worek buraków... – powiedział do zdumionej trójki.

 

Stara Przetapialnia była ponad trzystuletnim, skrytym głęboko pod powierzchnią miasta, kompleksem przemysłowym, skupiającym zakłady przetwarzające śmiecie na surowce do powtórnego wykorzystania. Większość odpadków i ścieków dostarczana tu była poprzez system oplatających całe miasto rur kanalizacyjnych i transportowych. Bardzo niewielki odsetek śmieci przywożony był na łazikach i umieszczany w specjalnych kontenerach, które wędrowały do zakładów sortujących, a następnie dalej do separatorów i destylatorów, które rozkładały je na czyste surowce. Proces ten był do tego stopnia zautomatyzowany, że całkowitą obsługę Przetapialni stanowiło dwanaście osób, w tym dwóch podstarzałych stróżów, biomechanik, inżynier, konserwator powierzchni płaskich i siedmiu pracowników administracji.

Bodowa tego kompleksu była dość specyficzna – nie dzielił się on, jak pozostałe części miasta, na pomieszczenia, pomiędzy którymi można się było poruszać korytarzami, tylko stanowił swego rodzaju labirynt – z jednego pomieszczenia można było przejść do wielu innych, miały one różne kształty i wysokości – nie dało się dostrzec wyraźnego podziału na piętra, czy poziomy. Przyczyna tego tkwiła w architekturze Przetapialni, która tak naprawdę nie była zbiorem wielu zakładów, tylko jedną wielką maszyną, której podzespoły stanowiły ściany i stropy pomieszczeń, umożliwiających dotarcie do wymagających naprawy lub wymiany elementów.

Pomieszczenie, w którym się znajdowali, przylegało do zakładu destylacji ścieków. Mimo swojego wieku, maszyneria wyglądała bardzo czysto i pracowała nad wyraz cicho. A jakiego typu ścieki destylowała? Tego nie wiedział nikt, poza kilkoma węzłami zawiadowczymi i głównym komputerem Przetapialni, który w razie awarii wydawał odpowiednie dyspozycje, pracownikom, nie mającym tak naprawdę pojęcia o tym, co reperują i dlaczego właśnie w ten sposób.

Arturo pochylił się nad nią i przez chwilę gmerał przy jej pasku. Oszołomiona Iq nie widziała co robi, ale coś podpowiadało jej, że nic dobrego z tego nie będzie. Leżała przez chwilę trawiąc nieprzyjemne uczucie braku ciała.

– Co robisz!? – spytała w końcu z wysiłkiem.

– Mam – Arturo odchylił się i Iq zobaczyła w jego ręku niewielki, zielony dysk. – Podaj mi kod.

– A po co ci?

– Podaj mi, proszę... Nie chcę cię męczyć...

– Nie!

– Iq... – Arturo westchnął ciężko. – Przecież wiesz, że i tak mi go podasz... Nie każ mi cię zmuszać...

– No dobrze – odparła po chwili milczenia. – Ale pod warunkiem, że powiesz o co chodzi. Myślałam, że jesteśmy po tej samej stronie, ale jak widzę pomyliłam się... A tak długo współpracowaliśmy... należy mi się chyba słowo wyjaśnienia, prawda?

– Jak chcesz. Mi jest wszystko jedno – Arturo wzruszył ramionami. Iq zauważyła, że od momentu, w którym rzucił się na nią z paralizatorem, jego oczy zwęziły się, a oddech stał się płytki i przyspieszony.

– No to mów.

– Widzisz... jest wielka różnica pomiędzy byciem szefem, a jego zastępcą...

– Co? – Iq nie mogła opanować zdziwienia. – Chcesz przez to powiedzieć, że zabijesz mnie dla kariery? Nie spodziewałabym się po tobie czegoś tak beznadziejnie płytkiego...

– Pewnie dlatego właśnie tu leżysz... Zresztą... i kto to mówi? Przecież ty tak samo potraktowałaś Marcuza...

– Co!? – Iq poczerwieniała. – To kłamstwo! On zginął w wypadku!

– No... ja nie jestem tego taki pewien...

– Słuchaj... – Iq zmusiła się, by mówić spokojnie. – Przez te kilka lat naszej współpracy doszłam do wniosku, że jesteś porządnym człowiekiem, którego jedynym życiowym celem jest wytropić Mrocznych i przysporzyć się tym samym naszemu społeczeństwu. Czyżbym tak bardzo się myliła? Czyżbyś okazał się pozbawionym skrupułów karierowiczem, który aby przeskoczyć o jedno oczko wyżej nie cofnie się nawet przed morderstwem?...

Arturo spuścił wzrok. Iq kontynowała:

– Zastanów się. Powiedz, że to był blef, że chciałeś tylko sprawdzić moją czujność agentki. A potem pozwól mi wstać i odejść, a wszystko będzie po staremu. Powiem nawet więcej... po definitywnym rozwikłaniu zagadki Mrocznych planowałam odejść... wtedy bez przeszkód zająłbyś moje stanowisko... bez zbrodni...

– Nie! – wrzasnął nagle Arturo. Krzyk był tak głośny i niespodziewany, że przestraszona Iq o mały włos nie wzdrygnęła się, co niechybnie zdradziłoby, że działanie paralizatora ustąpiło. – Ty nie wiesz, co to znaczy być niedocenianym... Nie wiesz co to znaczy być nieszczęśliwym... – oczy Artura rozszerzyły się, ale oddech stał się jeszcze szybszy. – Wiesz o tym, że w młodości chciałem zostać artystą... Ale nie wiesz, jak bardzo... Chodziłem do specjalnej szkoły, tworzyłem, starałem się... bardzo się starałem! Ale ludzie nie rozumieli mojej sztuki. Mówili, że jest „wulgarna i prymitywna” – mówiąc te dwa słowa, Arturo wykrzywił usta w ironicznym grymasie. – Nie wiedzieli jednak, że użyte przez mnie środki są właśnie tym, co do ludzi powinno przemawiać... Może i pogodziłbym się z tym... Ale miałem jeszcze inny problem. Dziewczyna, którą kochałem, nie chciała mnie...

„Pewnie dlatego, że masz ciągle przetłuszczone włosy i zbyt rzadko się golisz” – pomyślała Iq.

– Nie miałem pieniędzy, rzeczywistość odebrała mi marzenia i miłość... I dlatego zostałem urzędnikiem – kontynuował swoją spowiedź Arturo, nie przejmując się, czy Iq jest nią zainteresowana, czy nie. – Ale przysiągłem sobie, że jeżeli kiedyś znajdę możliwość wpisania się na karty historii Krainy, to zrobię to bez względu na środki, jakimi będę się musiał posłużyć. I taka okazja właśnie się nadarzyła – jego oczy zwróciły się na Iq. – Teraz, kiedy odkryłem naturę Mrocznych, na pewno stanę się sławny. Ludzie będą uczyć się mojej biografii, będą wiedzieć, jaki byłem nieszczęśliwy i będą mnie gloryfikować za to, że mimo swojego nieszczęścia tyle osiągnąłem... i że nigdy się nie poddałem...

Iq skrzywiła się, dając wyraz swemu zdegustowaniu, zarówno wypowiedzią Artura, jak i faktem, że dała się wprowadzić w błąd.

– A teraz podaj mi kod! – powiedział szorstkim tonem, a jego oczy znowu się zwęziły.

– Po moim trupie! – krzyknęła Iq. Zerwała się i nie będąc jeszcze pewna gruntu pod nogami, najsilniej jak potrafiła, kopnęła swojego zaskoczonego byłego współpracownika w szczękę. Następnie sięgnęła do kieszeni, z której wyciągnęła swoją bojową rękawicę. Właśnie ją zakładała, gdy okazało się, że kopnięcie nie było tak silne, jak się tego spodziewała. Arturo, kocim ruchem, wykorzystując wszystkie swoje cztery kończyny, dopadł do niej. Przez chwilę widziała jego wściekłe oczy i ściekającą obficie po policzku i ustach ciemną krew. Poczuła szarpnięcie i ostry ból w pachwinie. Padając zdążyła jeszcze kopnąć go zdrową nogą tak mocno, że z ręki wypadł mu nóż, a krople krwi naznaczyły odległą o trzy metry ścianę. Oboje padli na wznak. Iq z rozszarpaną tętnicą udową, a Arturo ze złamanym nosem, strzaskanym łukiem jarzmowym, wybitymi pięcioma zębami i odgryzionym językiem.

 

„Aby zrozumieć, w jaki sposób zmutowane i niedorozwinięte biopokojówki wywarły taki wpływ na wynik bitwy, przywołać należy specyficzną strukturę architektoniczną miasta. Jeżdżący po ruchomych chodnikach i korzystający z sieci EST mieszkańcy, na ogół nie zdawali sobie sprawy, jak wieloma sposobami małe stworzenie może przedostać się z jednego pomieszczenia do innego. Całe miasto oplecione było bowiem siecią różnego zastosowania rur i kanałów. Niektóre z nich, tak jak kanały transportowe były w ciągłym użyciu, inne zaś, tak jak kanały wentylacyjne w starszych częściach miasta oraz pozbawione swojej funkcji po wybudowaniu lokalnych oczyszczalni kanały ściekowe, pozostawały niewykorzystane, zajmując jedynie drogocenną przestrzeń.” – fragment ze „Zmierzchu Władców” Paula Wiesiennicy.

 

System kanałów wentylacyjnych, dostarczających jeszcze przed sześciuset laty tlen do wszystkich znajdujących się w promieniu kilometra od Pałacu pomieszczeń, przez długie lata nie był przez nikogo wykorzystywany. W końcu jakiś szalony naukowiec postanowił zrobić swoim współobywatelom żart i, nie poinformowawszy o tym nikogo, wyhodował w swoim prywatnym laboratorium dwa gatunki organizmów, którym nadał cechy idealnie predysponujące je do życia w zapuszczonych kanałach.  Wypuścił je na wolność i przez kilka następnych lat obserwował ich populację – aż do momentu, gdy niespodziewanie umarł z powodu wylewu krwi do mózgu.

Termoporosty, małe niebieskie roślinki, przytwierdzające się do gładkich ścian podciśnieniowymi przyssawkami, szybko zadomowiły się na suchych ścianach przylegających do industrialnych pomieszczeń – częste różnice temperatury stanowiły ich główne źródło energii, za pomocą której wytwarzały z wyłowionych w powietrzu substratów substancje organiczne. Nie przeżyłyby jednak bez swojego symbiotycznego partnera – metaszczórów, które transportowały wodę od kanałów ściekowych do miejsca swego żeru, czyli kolonii termoporostów. Delikatne roślinki nie mogły żyć w kanałach z powodu silnie toksycznego środowiska i niewielkich zmian temperatur, które zachodziły w grubych rurach.

Udoskonalone przez szalonego naukowca szczury wydostawały się czasami z kanałów i szukały pożywienia w normalnych pomieszczeniach i korytarzach. Nie wiadomo jakie korzenie miał zwyczaj pewnej grupy narkomanów, którzy zawsze na noc zostawiali koło dziury w ścianie trochę pożywienia, a nazajutrz znajdowali zamiast niego kilka niebieskich kulek, które wcierane w dziąsła dawały niezapomniane wrażenie lekkości i pojednania ze światem. Korzystający z tej przyjemności ubodzy mieszkańcy Krainy myśleli, że to prezenty od jakiegoś dobrego bóstwa, natomiast szczury tylko przychodziły, zjadały i, wypróżniwszy się na miejscu, czym prędzej uciekały.

W okresie rozkwitu tej nikomu nie szkodzącej symbiozy, siedliskiem termoporostów stał się, wraz z odnogami, prawie cały odcinek kanału, łączący fabrykę biopokojówek z siedzibą tajnej policji Krainy. Akurat miała miejsce pora żeru, więc wszystkie samice i większość samców metaszczurów skubały spokojnie pożywne pędy, gdy do kanału wpadła horda ośmiornicopodobnych drapieżników. Pożarłszy całą populację i tym samy położywszy kres trwającemu od stu pięćdziesięciu lat eksperymentowi dawno nieżyjącego szalonego naukowca, uwolnione przez Nieświadomskiego stworzenia, wiedzione ludzkim zapachem, skierowały się ku najbliższym wylotom, stanowiącym bramy pomiędzy światem kanałów, a światem korytarzy.

 

Spir zupełnie nie wiedział co myśleć o zaistniałej sytuacji. Z jednej strony buraki niewątpliwie nie były śmieciami, akcję można więc uznać za zakończoną sukcesem. Z drugiej strony, nie były one również niczym specjalnie wartościowym, a więc Supremowie zdawali się nie doceniać jego pomysłu. Na dodatek Władcy powiedzieli, że na razie nic więcej nie da się zrobić i że dopiero następnego dnia wszystko będzie dokładnie wiadomo.

Wysiadł z windy i ze zdziwieniem stwierdził, że poziom stacji Pałac, na którym się znalazł, jest zupełnie pusty. W zasięgu wzroku nie było żywego ducha, nawet sprzątaczki gdzieś zniknęły. Zdumiony Spir podszedł do automatu biletowego i jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast przyjaznego głosu i miłego w dotyku panelu napotkał zniekształcone i osmalone szczątki. Rozejrzał się i z konsternacją stwierdził, że podczas jego wizyty u Władców musiało się tu stać coś bardzo dziwnego – ściany pokrywały czarne smugi, niektóre krzesełka były kompletnie zniszczone, a co gorsza żaden automat biletowy nie wyglądał na sprawny.

„Co tu się stało?” – pomyślał. „Jak ja teraz wrócę do domu?”

Nagle dał się słyszeć głośny okrzyk, a następnie tupot kilkunastu nóg i z korytarza po przeciwnej stronie wysypał się tłumek ubranych w biało-niebieskie stroje mężczyzn.

– Patrzcie! – krzyknął jeden z nich, zauważywszy jedyną w pustym pomieszczeniu żywą istotę. Spir poczuł się nagle, jakby ktoś przyłożył mu do lewego ramienia rozżarzony pręt. Odruchowo krzyknął i cofnął się. Na rękawie swojej koszuli dostrzegł dymiącą czarną pręgę. I w tym momencie zrozumiał, że ubrani w niebieskie mundury oraz białe rękawice i hełmy mężczyźni bynajmniej nie są do niego przyjaźnie nastawieni.

Przekonany, że stanie nieruchomo pod ścianą zaowocuje niechybnym przerobieniem go na kiełbasę z grilla, Spir rzucił się ku najbliższemu z korytarzy. Kątem oka dostrzegł, jak jeden z żołnierzy rzuca w jego stronę okrągły srebrny przedmiot. Obserwacja ta dodała mu skrzydeł i już nie oglądając się za siebie skręcił w najbliższą odnogę. Tuż za sobą usłyszał odgłos odbijającej się kuli, która na szczęście nie skręciła, tak jak on, tylko poleciała dalej. W chwilę potem usłyszał głośny wybuch.

„W co ja się wpakowałem?!” – pomyślał. Nie kontynuował jednak rozważań, gdyż w obecnej sytuacji nie miały one najmniejszego sensu. Usłyszawszy, że napastnicy nie zaniechali pościgu, tylko gonią go wrzeszcząc i tupiąc o twardą podłogę, biegł co sił w nogach, klucząc nieznanymi korytarzami.

W pewnym momencie, ciągle słysząc za sobą głośny tupot, z przerażeniem stwierdził, że zupełnie nie ma pojęcia gdzie jest, a wyobraźnia podpowiedziała mu najgorsze możliwe zakończenie: pogoń zagoni go do ślepej uliczki i tam usmaży. Jak na złość, niespełna dziesięć sekund później zorientował się, że korytarz, do którego właśnie wbiegł, kończy się ścianą. Na szczęście w porę dostrzegł windę, i niezwłocznie ją przywołał. Trzy sekundy oczekiwania na otwarcie drzwi, podczas których ciężko dysząc obserwował róg zza którego lada chwila mogli się wyłonić jego prześladowcy, wydały mu się dłuższe niż cała wieczność.

Na szczęście zdążył na czas i, ledwie wydusiwszy z siebie jakąś przypadkową liczbę, poczuł jak winda rusza w dół.

 

„Warte odnotowania były obowiązujące ówcześnie w Krainie bardzo restrykcyjne przepisy pożarowe. Ze względu na powszechność nośników energii, a co za tym idzie możliwość błyskawicznego rozprzestrzenienia się pożaru, obowiązywał bezwzględny nakaz izolowania zagrożonego miejsca od reszty miasta, nawet, jeżeli miałoby to zagrażać zdrowiu przebywających w nich ludzi. W praktyce oznaczało to, że wszystkie drzwi od pomieszczenia, w którym wybuchł pożar, zamykały się niezależnie od ilości znajdującym się w nich ludzi i otwierały dopiero, gdy wewnętrzny system gaśniczy uporał się z nadmiarem energii.

Najpowszechniej występującymi rodzajami pożarów były fluoryzacje uciekającym ze zbiorników paliwem, pożary elektryczne wywołane gromadzeniem się i przeskokami ładunków elektrycznych na źle uziemionych urządzeniach, spontaniczne spłonięcia ludzi oraz, nieco rzadziej, utlenianie się w wysokiej temperaturze materiałów bazujących na węglu.” – fragment z „Jak się kiedyś żyło...” Jasza Długonia.

 

Gdy tylko biopokojówka sprzątnęła toaletę, Des, pozorując potrzebę, odwiedziła ustronne pomieszczenie i upewniwszy się, że nikt nie zamierza pójść w jej ślady, położyła na czujce przeciwpożarowej wypełnioną czerwonym proszkiem foliową torebkę. Czujnik znajdował się nad drzwiami do jednej z kabin, dokładnie na wprost wejścia do przybytku. Des czym prędzej opuściła to miejsce i kontynuowała swój udział w codziennych zajęciach.

Starając się zachować pozory normalności, cała czwórka spiskowców obserwowała uważnie znajdujące się w przyległym korytarzu wejście do łazienki. Z poczynionych do tej pory obserwacji wynikało, że czarno odziani strażnicy odczuwają potrzebę tak regularnie, iż można było na tej podstawie nastawić zegarek. Mimo to, aby nie zmarnować jedynej szansy, woleli być przygotowani na każdą okazję.

Okazało się jednak, że obawy były niepotrzebne – z dokładnością co do minuty, o przewidzianej porze, ubrany całkowicie na czarno mężczyzna wszedł do toalety. Nie przejmując się zdziwionymi spojrzeniami współwięźniów oraz Rolanda, Des wstała, podeszła do drzwi, w których przed chwilą zniknął ochroniarz, otworzyła je, wyciągnęła z kieszeni tępy stołowy nóż i rzuciła go, trafiając prosto w foliową torebkę. Ostra przyprawa wysypała się na czujnik, powodując błyskawiczne zamknięcie drzwi.

Jednak, zanim Des wykonała celny rzut nożem, Anette, Jil i Konrad zerwali się, przebiegli za jej plecami i dopadli siedzącego w niewielkim kantorku, przy kończącej korytarz barierze energetycznej, drugiego ochroniarza. Zaskoczony strażnik padł, przygnieciony do podłogi i trójka napastników już zaczynała się cieszyć z powodzenia akcji. Była to jednak radość przedwczesna, gdyż mimo że siedziały na nim trzy osoby, strażnik nie dawał się związać.

W czasie gdy pozostali szamotali się z zamaskowanym ochroniarzem, Des, ignorując wszystko co się wokół niej działo, łącznie z dochodzącymi zza jej pleców okrzykami pozostałych więźniów, wyciągnęła drugi nóż. Przez chwilę patrzyła na znajdujący się po drugiej stronie bariery wyłącznik, a następnie rzuciła. Trafiła idealnie, czerwone promienie znikły, otwierając uciekinierom drogę ucieczki.

Des odwróciła się, by zawołać towarzyszy i z przerażeniem stwierdziła, że uwięziony w toalecie ochroniarz już się z niej wydostał i teraz, cały ubrudzony żółtą pianą, idzie na odsiecz swojemu koledze.

I wtedy zdarzyło się coś całkiem niespodziewanego... nagle, nie wiadomo skąd, za zbliżającą się w kierunku osłupiałej z przerażenia Des czarną postacią, pojawiła się biopokojówka. Jej szybkie ruchy, różniły się jednak od sposobu poruszania się tych, z którymi Des miała do tej pory do czynienia. Niewielkie, podobne do ośmiornicy stworzenie, rzuciło się na ochroniarza, zrywając mu czarną maskę, pod która ukazała się pozbawiona oczu, ust i włosów blada głowa.

– Uciekajmy! – krzyknęła Des. Jednocześnie spostrzegła, że drugi ochroniarz bynajmniej nie jest, jak to było w planie, związany kablem, wręcz przeciwnie, jedną ręką trzymał za ramię szamocącego się Konrada, drugą przytrzymywał za nogę kopiącą go wściekle Jil, jednocześnie cierpliwie znosząc razy okładającej go pięściami po głowie Anette.

I wtedy zdarzyła się druga niespodziewana rzecz... na korytarzu pojawiła się nastepna biopokojówka, która minąwszy swoją walczącą z pozbawionym maski robotem siostrę, szybkimi susami zaczęła kierować się w stronę Des. Ta poczuła, jak ze strachu krew zamarza jej w żyłach i nie będąc w stanie się ruszyć obserwowała z otwartymi ustami zbliżającego się biobota.

Nagle, ni z tego, ni z owego, drugi ochroniarz puścił Jil i Konrada i odepchnąwszy się rękami od ściany znalazł się przy otwartym wejściu do kantorku. Wyciągnął rękę w stronę biegnącej ku Des biopokojówce, a nastepnie z niewidocznej broni wystrzelił ku niej jakiś niedostrzegalny pocisk, który spowodował, że w locie, pomiędzy dwoma susami biobot nagle zesztywniał, a następnie zwiotczał i bezwładnie padł na ziemię.

Chwilę nieuwagi ochroniarza wykorzystali towarzysze Des, którzy przeskoczyli nad jej strzelającym wybawicielem, i skierowali się ku wyjściu. W biegu Jil szarpnęła za rękę oniemiałą przywódczynię uciekinierów, która szybko odzyskała zdolność do poruszania się i odwróciwszy się, także zaczęła uciekać. Kątem oka dostrzegła jeszcze, że w sali, w której przed chwilą odbywały się zajęcia, panował totalny bałagan – ludzie leżeli pokotem, niektórzy nieruchomo, niektórzy walcząc z atakującymi ich biopokojówkami.

Przekroczywszy wyłączoną kilka sekund wcześniej energetyczną barierę, czwórka znalazła się na skrzyżowaniu w kształcie litery T. Wszyscy zgodnie ruszyli w prawo. Obawiając się paraliżującego strachu oraz możliwości potknięcia, wywołanego chwilą nieuwagi, nie oglądali się za siebie, tylko pognali ile sił w nogach.

 

Zonk nie mógł się doczekać pierwszej potyczki. Jego liczący pięćdziesiąt osób oddział, właśnie opuścił ciasny korytarz i znalazł się na szerokiej, pustej, zakręcającej arterii. Kilkadziesiąt metrów przed nimi, po wewnętrznej stronie skrętu, znajdował się wylot sąsiedniego korytarza, a za nim tunel łagodnie zakręcał przez co nie dało się już nic więcej dostrzec. Dowódca wydał rozkaz postoju.

– O, rany! Już nie mogę się doczekać! – powiedział Zonk do stojącego obok żołnierza. Tamten spojrzał na niego z obrzydzeniem.

– Zwariowałeś? Ja bym wolał, żeby do niczego nie doszło!

– Nie chciałbyś wypróbować swojej broni?

– Nie chciałbym, żeby oni wypróbowali swoją broń na mnie. A poza tym te nasze spluwy to gówno, a nie broń.

– Jak to? Jeżeli nasza broń to gówno, to jak są uzbrojeni ci z kategorii „B” i „C”?

– Źle myślisz. Im wyższa literka, tym lepsze uzbrojenie. Pamiętasz ilu było nas, a ilu tych z kategorii „B”?

– No właśnie... – zdziwił się Zonk. – Nas było więcej... tych co są lepsi powinno być więcej...

– Ale jest zupełnie odwrotnie. Tych lepszych jest zawsze mniej niż tych gorszych – odparł rozmówca.

– To nielogiczne...

– Ale tak jest. A naszą broń to możemy sobie w dupę wsadzić.

– Skąd to wiesz?

– Mam brata, który miał znajomości i przydzielili go do kategorii „B”. Oni tam mają karabiny laserowe i granaty pneumatyczne. A nasze spluwy są zwykłymi kawałkami rurek, w których kładzie się w ścianach kable. Ci, co to wymyślili, wrzucili do środka troche wybuchowego szajsu i wsadzili strzałkę z trucizną. Ściany tym nie rozwalisz.

– No nie...

– A słyszałem, że ci z kategorii „C” wyposażeni są w takie specjalne rękawice, które powstrzymują wszystko, co leci w ich stronę. I do tego mają miotacze antymaterii. Niezależnie od tego, w co taki strzeli, cel w mgnieniu oka wyparowuje. Sęk w tym, że tych z „C” jest tylko dziesięciu.

– Ale i tak chyba wygramy. Nie pamiętasz co mówił ten gość na przemówieniu?

– Gówno prawda. Przeciwników jest dziesięć razy więcej niż nas i są o wiele lepiej uzbrojeni. Poza tym, nie wiem czy wiesz, ale Władcy są nieśmiertelni. Wystarczy, że taki kiwnie palcem i już wszyscy leżymy.

– Nie wiedziałem, że są tacy potężni.

– Na pewno są. Jeżeli są nieśmiertelni, to muszą mieć przecież jakąś niesamowitą moc.

Usłyszawszy to, stojący przed Zonkiem żołnierz obejrzał się niespokojnym wzrokiem na rozmawiających, a następnie zagadnął swojego sąsiada. W oddziale zaczął narastać gwar.

– Jeżeli sytuacja jest taka beznadziejna, to dlaczego tu stoimy? – spytał po chwili Zonk.

– A co? Uciekniesz? To nie jest dobry pomysł – odparł stojący obok żołnierz wskazując głową na wydzierającego się na rozmawiających żołnierzy dowódcę.

Nagle ktoś głośno krzyknął i już po chwili wszyscy pokazywali sobie i komentowali wyłaniający się zza zakrętu oddział czarno odzianych postaci. Czerwonemu z wysiłku oficerowi z trudem udało się przekrzyczeć podenerwowanych szeregowych.

– Jest ich przeszło dwa razy mniej niż nas. Gdy tylko wydam rozkaz, macie zacząć strzelać. Tylko bez pośpiechu, dokładnie mierzcie – w tym momencie koło nogi przeleciał mu pocisk, który dopiero odbiwszy się od podłogi stał się widoczny – była to niewielka srebrzysta strzałka.

– Strzelać! – krzyknął dowódca i czym prędzej umknął z czoła na tyły oddziału, by tam planować kolejne błyskotliwe strategie.

Żołnierze zaczęli strzelać. Nie wiedzieć czemu, grupka czarno odzianych wojowników nie zmniejszała się ani trochę, natomiast pierwsze szeregi stojącego oddziału zaczęły się szybko przerzedzać. W pewnym momencie, stojący przed Zonkiem mężczyzna w konwulsjach zwalił się na ziemię. Zdenerwowany rekrut trzęsącymi się rękami wyciągnął jedną ze swoich trzech spluw, wymierzył w stronę przeciwników i energicznie potarł brzeg rurki w wyuczony poprzedniego dnia sposób. Broń wystrzeliła, ale Zonk stwierdził, że pocisk chybił, przelatując nad celem.

– To na nich zupełnie nie działa! – wrzasnął ktoś nagle. Zonk rozejrzał się i stwierdził, że niektórzy jego towarzysze zaczynają się powoli wycofywać, inni podnoszą z ziemi leżących, by używając ich jako tarczy, strzelać do przeciwnika z ukrycia. A czarni byli coraz bliżej.

– Stać! Macie stać! To rozkaz! – wrzeszczał gdzieś z tyłu oficer.

I wtedy zdarzył się cud. Z dochodzącego do arterii korytarza, wypadło pięciu odzianych w brązowe płaszcze, zamaskowanych mężczyzn, którzy przeciąwszy czarnym drogę wzięli na siebie cały ich ogień. Nagle czarne sylwetki rozpierzchły się. Niektóre z nich padły, inne kilkoma susami podbiegły do nielicznych atakujących i zaczęła się walka wręcz.

– To nasi! To „C”! Macie tam biec i pomóc im w walce wręcz! – krzyczał oficer. Większość ze zdziesiątkowanego oddziału bez wahania wyrzuciła wszystkie pozostałe spluwy, wyciągnęła noże i pobiegła na pomoc brązowym mundurom. Ci co prawda dzielnie się bronili, jednak liczebna przewaga czarnych dawała się odczuć.

Zapanował niesamowity bałagan. Na każdego z brązowych rzuciło się po kilku czarnych. Ci bronili się zaciekle, próbując nie dać się dotknąć napastnikom. Wymachiwali rękami, ich ruchy przewracały, a niekiedy rzucały o ściany czarne sylwetki, które jednak szybko zbierały się i przystępowały do następnego ataku. Niekiedy zdarzało się, że brązowy wojownik niechcący rzucił o ścianę swoich zielono odzianym sprzymierzeńcem z kategorii „A”. Taki nieszczęśnik niestety, opadłszy na podłogę, najczęściej już się nie podnosił.

Jednego z czarnych dopadło pięciu z „A” i powaliwszy na ziemię skłuło nożami. Ciężko to jednak okupili, gdyż dwóch z nich poległo razem z czarnym, któremu wystarczyło złapać ich na chwilę za rękę lub nogę i tym samym pozbawić przytomności.

Ci z „C”, których liczba zmniejszyła się w międzyczasie do trzech, mieli o wiele łatwiejsze zadanie. Mając do dyspozycji chwilę, podczas której zieloni odwracali uwagę czarnych, mogli rzucić w wybranego przeciwnika kulkę antymaterii, która rozsadzała delikwenta, ochlapując otoczenie jego miękkimi częściami ciała i raniąc, nie rzadko sojuszników, twardymi.

Zonk także brał udział w tej żywiołowej walce i zupełnie nie mógł się rozeznać, kto ma przewagę. Trochę otuchy dodawał mu głos stojącego w bezpiecznej odległości dowódcy, który co i rusz zapewniał o przewadze nad czarnymi i rychłym zwycięstwie. Zwycięstwo jednak wcale nie chciało szybko przyjść.

W pewnym momencie Zonk zauważył dziwną rzecz. Na stojącego obok niego żołnierza wskoczyła biopokojówka. Rozejrzawszy się, spostrzegł, że kilkanaście tych stworzeń zaatakowało i powaliło na ziemię walczących po obu stronach. W pewnym momencie spojrzał na schodzącą ze swojej ofiary biopokojówkę. Głowa mężczyzny była prawie zupełnie pozbawiona skóry – jasnoszarą czaszkę zdobiły kępki włosów i strzępy mięśni. Zonk sięgnął po spluwę, by strzelić do szykującego się do następnego ataku biobota, jednak pusta kieszeń przypomniała mu, że pozbył się wszystkich spluw kilkadziesiąt metrów stąd, gdy tylko zorientował się, że ich pociski nie działają na czarnych. Jednocześnie kątem oka dostrzegł, że z korytarza, z którego wcześniej nadeszła odsiecz, wypadają kolejne biopokojówki i rzucają się na walczących.

Widząc, że bitwa szybko się skończy i będzie prawdopodobnie porażką obu walczących stron, zdecydował się po prostu dać nogę. Pod wpływem krążącej w żyłach adrenaliny, zadziwiająco szybko przecisnął się pomiędzy walczącymi, szczęśliwie unikając zadawanych często na oślep ciosów oraz nie stając się łupem żadnej drapieżnej biopokojówki i dopadł do niewielkich, znajdujących się vis-á-vis korytarza drzwi.

Wpadł do ciemnego pomieszczenia, zablokował wejście, zapalił światło i rozejrzał się. Znajdował się w małym, prostokątnym pokoiku, prawdopodobnie schowku konserwatora arterii, sądząc po porozmieszczanych przy ścianie urządzeniach. Lecz było tam coś jeszcze.

Zonkowi serce podeszło do gardła, gdy zauważył ośmiornicopodobny kształt.

 

W Centrum Kontroli Życia Ludzkiego, w pokoju kontrolnym dotyczącym kobiet w wieku dwudziestu pięciu lat zgasła nagle jedna z wielu tysięcy zielonych lampek. Dyżurujący agent wraz ze swoją asystentką zauważyli to natychmiast, jednak ich reakcja znacznie odbiegała od tej przewidzianej w regulaminie.

– Znowu któraś zgubiła swoją skrzynkę – mruknął niechętnie mężczyzna. Kobieta uśmiechnęła się tylko, po czym para wróciła do wzajemnych studiów anatomicznych, które, nie wiedzieć czemu, odbywały się głównie poprzez dotyk i koncentrowały wokół wstydliwych części ciała.

 

– Dlaczego? – spytała załamującym się głosem Iq. – Na co to było? Teraz oboje zginiemy i żadne z nas nie wyjawi Władcom tajemnicy Mrocznych.

– Nieohehnie... – powiedział, powoli podnosząc się, Arturo. Widząc, że zaraz znowu będzie miał nóż w ręku, Iq postanowiła go raz na zawsze unieszkodliwić... Z przerażeniem stwierdziła jednak, że podczas upadku rękawica się rozdarła. Nie chcąc ryzykować, sięgnęła szybko do małej kieszonki przy pasku po swoją ostatnią deskę ratunku.

Tymczasem Arturo stał już na czworakach z nożem w jednej ręce, a kapiąca z nosa do brązowej kałuży krew nadawała mu iście upiorny wygląd. Wyciągnął rękę i... srebrzysta smuga zaznaczyła tor lotu zaostrzonej gwiazdki, która wbiła mu się u nasady nosa dokładnie między oczy. Zwalił się na ziemię.

Nie zwracając już uwagi na drgającego w pośmiertnym paroksyzmie przeciwnika, Iq postanowiła niezwłocznie skontaktować się z Centrum Kontroli Życia Ludzkiego w celu uzyskania pomocy. Okazało się jednak, że w czasie bójki komunikator odczepił się od paska i poleciał w przeciwny róg sali. Zaczęła więc czołgać się w jego stronę, znacząc podłogę szerokim czerwonym pasem. Upływ krwi zrobił jednak swoje. W połowie drogi zorientowała się, że prawdopodobnie nie będzie jej dane dosięgnąć zguby i ostatecznie zginie tutaj, w Przetapialni.

„Nie! Nie pozwolę na to! Zabiłam Artura, pokonałam go! Powinnam żyć!” – pomyślała. Przed oczami stanęła jej wizja, której doświadczyła poprzedniego dnia wieczorem: gratulacje od Władców, wakacje, odpoczynek, mężczyzna, rodzina, dzieci, szczęście. „To się tak nie skończy!” – na jej twarzy pojawił się wyraz bezgranicznego uporu i zacięcia.

Włożyła w to całą siłę, jaką miała do dyspozycji, wykorzystała do ostatka każdy posłuszny jej mięsień i... przesunęła się o pół metra – jedną trzecią dystansu dzielącego ją od dalszego życia w szczęściu i spokoju.

Iq padła bezwładnie na twarz, nie czując już nawet bólu podłogi uderzającej o policzek. Nagle zrobiło się jej bardzo zimno i już wiedziała jaki będzie koniec.

– A tak bardzo się starałam... – wyszeptała. Były to jej ostatnie słowa.

Razem z nią umarło wyjaśnienie zagadki Mrocznych. Jedyna jego kopia, zawarta w czarnej skrzynce Iq, została zniszczona dwa dni później niedaleko miejsca śmierci właścicielki – w Przetapialni utylizowano bowiem wszelkiego rodzaju niepotrzebne odpadki.

 

Zonk siedział oparty plecami o drzwi i z niepokojem nasłuchiwał odgłosów dochodzących z pola walki. Głośne wrzaski i uderzenia oraz chlupanie i plaskanie dawały świadectwo rozgrywającemu się tam dramatowi. Przytulona do niego biopokojówka, też najwidoczniej poczuła zbierającą za ścianą obfite żniwo śmierć, gdyż jeszcze mocniej przycisnęła się do jego piersi. Odruchowo pogłaskał ją po mechatym łbie.

Nagle coś uderzyło o drzwi i dał się słyszeć przypominający łamanie kości chrzęst, a następnie rytmiczne plaskanie. Zonk drgnął i dopiero, gdy plaskanie skończyło się i z oddalającego chlupotu wywnioskował, że biobot postanowił zaatakować następną ofiarę, odetchnął z ulgą.

„Co je ugryzło?” – pomyślał spojrzawszy na swoją niemą towarzyszkę. „I dlaczego ty jesteś normalna?” Znowu coś uderzyło o drzwi. Zonkowi przed oczami stanął obraz przedstawiający najczarniejszy scenariusz: co mogło by się stać, gdyby drzwi nagle otworzyły się i do środka wpadły rozwścieczone biopokojówki.

„To musi cholernie boleć!” – pomyślał i rozpłakał się. Przypomniał sobie czasy, gdy mając sześć lat wrzucił do utylizatora dokumenty, które znalazł w biurku swojego taty. Rodzice wtedy nastraszyli go, że wrzucą go do maszynki do szamania, która przerobi go na papkę, a następnie sprzedadzą jako karmę dla hodowanych w pobliskim muzeum techniki przyssawkowców. Doprowadziwszy wyrywającego się sześciolatka do automatu, wymogli na nim jedynie przyrzeczenie, że nigdy więcej nie będzie grzebał w biurku taty i na tym się skończyło. Przypomniał sobie, że od tamtego czasu tak się nie bał.

Następnie przed oczami stanęła mu jego dziewczyna. Wyobraził sobie, że go przytula i głaszcząc delikatnie po głowie pociesza. „Ciekawe, czy się o mnie martwi?” – pomyślał. Znowu coś walnęło o drzwi. Zonk zadygotał. „O, nie! Przecież nie powiedziałem jej nawet wczoraj, że gdzieś wychodzę...”. Otworzył oczy i przycisnął policzek do porośniętego delikatnymi włoskami łebka biopokojówki.

 

„Żeby tylko spotkać jakichś normalnych ludzi!” – gorączkował się Spir, myśląc, że cała Kraina zaroiła się nagle od polujących na wszystko co się rusza oddziałów. W jego wyobraźni pojawiła się wizja, w której zmuszony jest wraz z niedobitkami ukrywać się i walczyć z patrolującymi miasto oddziałami umundurowanych na niebiesko bezlitosnych terminatorów.

Doszedłszy do kolejnego skrzyżowania, ostrożnie wyjrzał za róg i w odległości kilkudziesięciu metrów ze zdziwieniem spostrzegł cztery, odwrócone do niego plecami, biegnące postacie – najprawdopodobniej trzy kobiety i mężczyznę. Przez chwilę wahał się, a następnie krzyknął i rzucił się w pogoń. Niestety zrobił to trochę zbyt późno i postacie znikły za zakrętem. Spir postanowił się nie poddawać i biec ile sił w nogach – nie zdążył się im co prawda dokładnie przyjrzeć, ale bynajmniej nie wyglądali jak żądni mordu wojownicy, tylko raczej, jak podobne do niego ofiary, którym szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało się zbiec.

Nagle, z prawej odnogi znajdującego się przed nim skrzyżowania, wybiegł ubrany na zielono mężczyzna. Nie zdążył jednak przeciąć korytarza, gdyż zaraz za nim ukazała się biopokojówka. Stworzenie to rzuciło się na uciekającego i przewróciła go. Spir stał się świadkiem sceny, przedstawiającej leżącego na wznak mężczyzna, próbującego ściągnąć z głowy twór, który jednak zbyt silnie oplótł go swoimi mackami. Przez chwilę nieszczęśnik szamotał się bezskutecznie, a gdy już przestał, wokół jego głowy zaczęła rosnąć szkarłatna kałuża.

Spir, który musiałby przebiec nie więcej niż metr obok leżącego ciała i ciągle przyssanego do niego biobota, wyraźnie zwolnił tempo biegu. W końcu, wiedziony dobrze znanym uczuciem, zatrzymał się i uznał, że lepiej by było jak najszybciej uciec z tego miejsca, w którym biopokojówki pożerają ludzi, choćby dlatego, że sam był człowiekiem i zupełnie nie uśmiechała mu się perspektywa zostania pożartym. Być może wykazałby się większą determinacją, gdyby wiedział, że jedną z osób, które przed chwilą gonił, była Des. Być może agresywne stworzenie pobiegłoby za nim i tym samym sprowadziłby na nich wszystkich śmierć, los jednak zechciał, że powodowany strachem zawrócił i uciekł równie szybko, jak tu przybył, tym samym oszczędzając chwilowo życie swoje i swojej ukochanej.

Uznawszy, że jest już w bezpiecznej odległości, zwolnił nieco kroku. Części miasta, w której się znalazł, miała dość nietypową strukturę – korytarze odchodzące od arterii nie były ślepe, tak jak na osiedlach mieszkaniowych, tylko tworzyły poplątany, pełen skrzyżowań i zakrętów labirynt. Spir zaczął już odczuwać wywołane dezorientacją przestrzenną zmęczenie, gdy nagle zobaczył idących szybkim krokiem w jego kierunku Władców.

– Co tu robisz? – spytał nie przerywając marszu Mentat.

– Wracałem właśnie od was – Spir postanowił zasilić trzyosobowa grupkę – gdy mnie napadnięto. Na stacji...

– Masz szczęście, że na nas trafiłeś – przerwał mu Net.

– Wiem. Wiecie, co widziałem?

– Biopokojówki wysysające ludziom mózgi – odparł spokojnie Mentat.

– Skąd wiecie?!

– Pełno się ich tu kręci... – usłyszawszy to Spir głośno przełknął ślinę.

– Gdzie my tak właściwie jesteśmy? I o co w tym wszystkim chodzi? – spytał po chwili.

– Jesteśmy kilkanaście poziomów pod Pałacem, w tak zwanym kompleksie biurokracyjnym. Tutaj mieści się większość urzędów odpowiedzialnych za prawidłowe funkcjonowanie administracji Krainy...

– Myślę, że akurat nie jest to w tej chwili najistotniejsza informacja – wtrącił się Konczus.

– A, tak – zreflektował się Mentat. – Zostaliśmy napadnięci przez idiotów, którzy chcą zmienić władzę. A dokładnie: została napadnięta siedziba naszej Tajnej Policji i właśnie tam teraz idziemy.

– Jak to „zmienić władzę”? – Spir nie do końca jeszcze rozumiał.

– No, nie podoba im się nasz system rządzenia, więc chcą nas zabić i rządzić zamiast nas.

– Tylko, że nie wiedzą, że to się im po prostu nie może udać. Nawet gdybyśmy i my tego chcieli – dodał Net.

– A co mają z tym wspólnego biopokojówki-mordercy?

– To wygląda na zbieg okoliczności. W każdym razie na pewno nie były one w planach rebeliantów. Oni mają z nimi większe problemy niż nasi.

– Ale skąd się wzięły?!!!

– Tego jeszcze nie wiemy...

– Hej! – przerwał im Net. Kopniakiem odwrócił leżącego na ziemi trupa. Pozbawiony twarzy mężczyzna miał na sobie spodnie i kurtkę z grubego, żywego materiału, poplamionego krwią i jakimś niezidentyfikowanym płynem, białe buty i białe rękawice. W ręku trzymał zakrzywioną białą rurkę, z jednej strony karbowaną, a z drugiej ozdobioną dwiema mrugającymi lampkami. Nieopodal leżał biały hełm – osłaniająca twarz półprzeźroczysta przyłbica była odsunięta, odsłaniając wymoszczone gąbką wnętrze.

Net wyciągnął broń z ręki nieboszczyka i podał Spirowi:

– To jest działko elektromagnetyczne – wytłumaczył – potocznie nazywane karabinem laserowym. Jakbyś musiał się bronić, to wystarczy, że mocniej ściśniesz tu, a z tej strony wyleci wiązka promieniowania, wypalając dziurę w tym, w co wcelujesz...

– Właśnie z czegoś takiego do mnie strzelali tam, na górze! – oznajmił radośnie Spir.

– Tak, tak... A jakbyś chciał wycelować, to wystarczy, że potrzesz... o tutaj i cel zostanie zaznaczony kolorową plamką.

Nagle Spirowi zaświtała pewna myśl, która do tej pory jak na złość nie chciała mu przyjść do głowy:

– A po co my idziemy do tej Tajnej Policji? – spytał marszcząc brwi.

– Żeby ją odbić – odparł Mentat. – W tym momencie toczą się tam jeszcze walki. Przyjdziemy, walki się skończą.

– Tylko musisz uważać, bo możesz w międzyczasie umrzeć – wtrącił Net. Spir otworzył usta i poruszył nimi bezgłośnie.

– On ma rację. Lepiej się od nas nie oddalaj – powiedział Mentat. Przez chwilę szli w milczeniu, a potem ni z tego ni z owego Władcy wybuchnęli gromkim śmiechem. Śmiali się i śmiali przez kilkanaście sekund, a Net i Konczus ocierali nawet od czasu do czasu łzy.

– Wybacz – powiedział Mentat.

Spir poczuł się nagle bardzo nieswojo. Uświadomił sobie, że do tej pory traktował Władców jedynie jako środek do osiągnięcia celu – odnalezienia Des. Kiedy spotkał się z nimi po raz pierwszy, był nastawiony, że mu nie pomogą i że kontaktować się z nimi będzie bardzo krótko. Wydawało mu się, że nie wpłyną w żaden sposób na jego życie, więc rozmawiał z nimi tak, jakby rozmawiał z przypadkowo spotkanym na ulicy człowiekiem.

Wbrew oczekiwaniom współpraca nawiązała się, on ciągle traktował ich tak, jak na początku znajomości, a oni nie mieli nic przeciwko temu. Jednak teraz, słysząc jak się śmieją i nie mając pojęcia z czego, uzmysłowił sobie, że te istoty istnieją już tutaj od ponad trzynastu tysięcy lat, mają niewyobrażalne doświadczenie i wiedzę oraz że motywy ich działań nie mogą być zrozumiałe dla kogoś żyjącego w skali czasu będącej niemal setną częścią ich bytu.

A mimo to spotykali się z nim i rozmawiali, tak jakby zależało im na szczerej relacji. Spirowi wydało się niemożliwe, żeby mógł w czymkolwiek pomóc stworzeniom, które wobec zagrożenia jakim były wrogie oddziały grasujące w okolicy Pałacu oraz wysysające ludziom mózgi biopokojówki, śmiały się i traktowały marsz mający na celu wycięcie w pień rebeliantów jak majową wycieczkę.

– Coś się stało? – spytał Mentat uważnie przyglądając się Spirowi.

– Nie, nic...

Skręciwszy na skrzyżowaniu w prawo, ujrzeli siedzącego naprzeciw odchodzącej w prawo odnogi korytarza, odzianego całkowicie na czarno, zamaskowanego osobnika. Ujrzawszy (albo usłyszawszy, Spir nie miał pewności) Władców, mężczyzna wstał.

– Uciekli? – spytał Mentat.

– Cała czwórka – odparł zachrypnięty głos. Mentat z powagą pokiwał głową.

– A reszta?

– Poza kucharzem i jednym ze statystów wszyscy nie żyją.

Władcy ruszyli dalej. Spir podążył za nimi, zajrzawszy uprzednio przez czystą ciekawość do pomieszczenia, naprzeciw którego jeszcze przed chwilą siedział czarno odziany osobnik. Dostrzegł krótki, zabałaganiony korytarz, zakończony dość dużą salą. Widok, jaki przedstawiała podłoga tego pomieszczenia zmusił go do odwrócenia wzroku. Spojrzał na niewielki, znajdujący się po prawej stronie korytarza kantorek. Był pusty.

– Oho! – powiedział nagle Mentat i odczepiwszy od paska komunikator rozpoczął rozmowę.

– Mamy dwa zgony – na wyświetlaczu ukazała się szczupła twarz mężczyzny. Zaraz potem, twarz znikła i jej miejsce zajął obraz dwóch leżących ciał, wokół których krzątała się kobieta w czerwonym uniformie. Nastąpiło zbliżenie, podczas którego głos spoza obrazu kontynuował. – W Przetapialni. Obawiam się, że są to dość istotne osoby.

– Iq i Arturo – powiedział Mentat zanim jeszcze urzędnik z CKŻL zdążył zrobić zbliżenia na twarze. – Jakieś ślady?

– Wygląda na to, że załatwili się nawzajem.

– Dzięki. Zajmiemy się tym później – Mentat wyłączył komunikator i ciężko westchnął. – Słyszeliście? – zwrócił się do pozostałej trójki.

– To wygląda na robotę Mrocznych – odparł Konczus.

– Zdecydowanie – odparł Mentat.

– Wiesz coś na ten temat?! – wyrwał się ni z tego ni z owego Net. Pytanie skierowane było do Spira.

– Ja? – przeraził się zapytany.

– Tak. Chyba ty się z nią niedawno widziałeś, nie? – Net wyraźnie zdenerwował się zasłyszanymi wieściami.

– Hej, co się dzieje? – spytał Mentat marszcząc brwi.

– Myślę, że powinniśmy prześwietlić naszego przyjaciela – odparł Net nie odrywając wzroku od przerażonego Spira.

– Co cię ugryzło? – wtrącił się Konczus. – Gadasz zupełnie od rzeczy.

– To prawda. Nie mamy podstaw, żeby posądzać Spira.

Net zmieszał się. Postanowił jednak nie dać za wygraną:

– Mimo wszystko proponuję zbadać sprawę.

– Jak chcesz – odparł Mentat. – Ale wątpię żebyś miał rację. I nie patrz tak na niego, to nie jest dobry moment żeby się kłócić!

Rzeczywiście – słyszalne już od jakiegoś czasu wrzaski, ryki, wybuchy i głuche uderzenia przybrały na sile tak, że zdawały się dobiegać zza najbliższego zakrętu.

 

Dało się słyszeć głośne plaśnięcie, a zaraz po nim oddalające się chlupanie. W chwilę później nastała cisza zmącona jedynie monotonnym buczeniem jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego urządzenia. Zonk przeczekał jeszcze parę minut, a następnie otworzył drzwi i będąc przygotowanym na konieczność ponownego ukrycia się, wyjrzał na korytarz.

Nigdy wcześniej nie widział czegoś równie strasznego i obrzydliwego. W promieniu kilkunastu metrów od miejsca walki porozrzucane były ludzkie szczątki: ręce, nogi, korpusy i głowy. Ściany, podłoga, a nawet sufit ochlapane były ściekającą jeszcze gdzieniegdzie posoką. Najgorzej jednak wyglądało centrum, miejsce, w którym idąc z odsieczą zielonym, brązowi starli się z czarnymi, a później zostali napadnięci przez biopokojówki. Zdeformowane zwłoki walczących leżały jedne na drugich, większość zielonych i brązowych była pozbawiona skóry na twarzy, co, o dziwo, nie spotkało żadnego czarnego. Gdzieniegdzie leżały też podziurawione i rozczłonkowane ciała biobotów. Całość pływała w pokrywającej się z wolna cienkim kożuchem wielkiej kałuży krwi.

Zonk wyszedł z ukrycia i uważnie stawiając stopy tak, żeby nie pobrudzić butów, zaczął powoli zmierzać w kierunku, z którego przyszedł jego oddział. Gdy już opuścił strefę najzacieklejszych walk, obejrzał się i ze zdumieniem spostrzegł, że spotkana w schowku biopokojówka podąża za nim, niczym pies za właścicielem. Ponieważ poruszała się cicho i w niczym mu nie przeszkadzała, postanowił jej tymczasowo nie odganiać. Ponadto stanął przed nim poważniejszy problem: poza tym, że musi skręcić w najbliższy odchodzący w lewo korytarz, zupełnie nie pamiętał, jaką drogą się tu dostał. Po chwili namysłu postanowił iść arterią – w razie, gdyby natknął się na jakieś niebezpieczeństwo, dostrzeże je z większej odległości i będzie miał nieporównywalnie więcej czasu na ukrycie się, niż gdyby coś napadło go w labiryncie wąskich korytarzy.

Tak też zrobił. Gdy minął miejsce, w którym najpierw czekali, a później otworzyli ogień do czarnych, biopokojówka zrównała się z nim i odtąd szli obok siebie. Zonk, przekonany o powadze grożącego mu niebezpieczeństwa, cały czas się rozglądał, jednak nic nie zakłócało ich marszu. Po kilku minutach doszli do skrzyżowania dwóch arterii. Ta, którą do tej pory podążali, znajdowała się na niższym poziomie skrzyżowania. Zonk postanowił wejść po zakręconym ślimaku na wyższy poziom, by zmienić kierunek swej wędrówki. Nie kierował się żadnymi logicznymi przesłankami – tak naprawdę nie miał zielonego pojęcia gdzie jest i jak to sprawdzić – po prostu nie chciał mieć za plecami miejsca, w którym przed kilkunastoma minutami mógł, podobnie jak jego koledzy, stracić życie.

Gdy tylko znalazł się na wyższym poziomie, zauważył, że do skrzyżowania zbliża się łazik. W pierwszym odruchu chciał uciekać, coś jednak go powstrzymało. Przyjrzał się podróżującym pojazdem sześciu osobom i z radością stwierdził, że nie są to w żaden sposób umundurowani mężczyźni, tylko składająca się z przedstawicieli obu płci grupka cywilów.

– Hej! – krzyknął i pomachał ręką. Łazik zatrzymał się. Na platformie siedziały trzy kobiety i trzech mężczyzn. Wszyscy w milczeniu patrzyli się na Zonka. Dopiero teraz uświadomił sobie, że towarzystwo biopokojówki oraz jego poplamiony krwią, zielony mundur mogą sprawiać na nieznajomych dość upiorne wrażenie.

– Zabierzecie mnie? – spytał.

– A dokąd? – odparł jeden z mężczyzn.

– Właśnie, dokąd? – podchwycił inny.

– Jak najdalej stąd.

– O... – mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. – To tak, jak my. Wskakuj.

– Zapraszamy – zawtórował mu ten drugi.

Zonk wszedł na platformę i zajął miejsce obok jednej z kobiet. Biopokojówka położyła mu się na kolanach. Ruszyli.

 

Stojąc w drzwiach do jakiegoś niewielkiego gospodarczego pomieszczenia, w którym w razie potrzeby mógł się szybko skryć, Spir z bezpiecznej odległości obserwował krótką, aczkolwiek skuteczna interwencję Władców. Najbardziej zdumiewającym był fakt, że Władcy po prostu wchodzili pomiędzy walczących i nie wykonując żadnych ruchów, w jakiś tajemniczy sposób powalali przeciwników. Nie zdawali się też w ogóle bronić – a mimo to żadna wystrzelona wiązka, ani żaden zadany nożem cios ich nie dosięgnął.

Ponad połowa z kilkudziesięciu atakujących poległa w ciągu pierwszych pięciu minut, natomiast reszta widząc to uciekła – na placu boju pozostała tylko grupka kilkunastu biopokojówek, z którymi szybko rozprawili się czarni agenci Tajnej Policji. Oczyściwszy pole bitwy i ułożywszy rannych pod ścianą, czarni podzielili się na czteroosobowe grupy, z których większość rozeszła się, aby – jak przypuszczał Spir – zabezpieczyć teren. Dwie grupki zostały przy jeńcach, a pozostałe trzy, razem z Konczusem, przekroczyły drzwi, które prawdopodobnie były celem szturmu rebeliantów.

W zasięgu wzroku pozostało tylko ośmiu czarnych, z których siedmiu siedziało pod ścianą naprzeciw rannych, a jeden rozmawiał z Mentatem, oraz Net, który oddaliwszy się nieco kontaktował się z kimś przez komunikator.

Spir postanowił wyjść z ukrycia. Zamknął drzwi od swojego niedoszłego schronu i, ciągle dzierżąc w ręku elektromagnetyczne działko, skierował kroki ku pochłoniętemu rozmową Mentatowi.

– ... przy drugiej bramie? – Spir usłyszał tylko końcówkę pytania.

– Około czterdziestu. Ale posiłki już dotarły i osiągamy przewagę – odparł agent.

– Macie aktualny obraz sytuacji?

– Tak, nie było żadnych zakłóceń w transmisji.

– To przygotuj się do mapowania. Tak będzie szybciej.

Agent wyprostował się i zesztywniał. Mentat także znieruchomiał, a Spir zaobserwował, że jego niesamowite gałki oczne zaczęły bardzo szybko drgać, tak jak u człowieka, który dwa dni temu skierował go do pokoju Iq. Trwało to już kilkanaście sekund, gdy niespodziewanie Mentat rozluźnił się, spojrzał na Spira i obojętnym głosem powiedział:

– To już koniec.

 

„Zegary w Krainie wskazywały 13456,643,4785. Wieść o rebelii szybko się rozniosła i wiedziała już o niej większość mieszkańców. Część z nich cieszyła się z niezapowiedzianego zrywu, część zaś była mu przeciwną. Zazwyczaj puste okolice Pałacu, zupełnie się wyludniły, a nieliczni mieszkańcy tej strefy postanowili przenocować w innych częściach miasta, aż do uzyskania pewności, że nic nie będzie zagrażać ich życiu. Media podały, że w czasie walk zginęło przez przypadek dwudziestu siedmiu cywilnych obywateli Krainy, natomiast milczały, jeżeli chodzi o straty po walczących stronach. Mimo to, setki zaniepokojonych losami swoich pociech matek, usłyszawszy informację o powstaniu nie mogły kontynuować codziennych zajęć.” – fragment ze „Zmierzchu Władców” Paula Wiesiennicy.

 

Rozmowa nie kleiła się. Wpatrzeni w zdobione kolorowymi malunkami ściany arterii, pasażerowie łazika ciągle jeszcze przeżywali niedawne wydarzenia. Ich myśli przerwała dopiero podana przez jednego z dwóch mężczyzn, będących znalazcą tego środku transportu, informacja, mówiąca o stojącym po środku drogi człowieku. Wszyscy, wymieniając obawy, jak jeden mąż z niepokojem obserwowali zbliżającą się sylwetkę. Fakt, że rozpoznali w nim mężczyznę, bynajmniej nie powstrzymał narastającego napięcia. W momencie, gdy zobaczyli jego pooraną bliznami twarz, byli już prawie pewni, że nie zwiastuje on niczego dobrego. Odezwały się głosy, żeby zawrócić, wywiązała się krótka dyskusja podczas której prawie wszyscy zajęli jakieś stanowisko – jedynie Des milczała i ze zmarszczonymi brwiami przypatrywała się uważnie przyczynie ogólnego niepokoju.

Postanowili jednak nie zatrzymywać się i rozważając możliwość pułapki i różnych wariantów wybrnięcia z niej, podjechali powoli do nieznajomego.

– Witam was, uciekinierzy – powiedział podnosząc dłoń w przyjaznym geście. – Pewnie szukacie drogi do domu?...

– Skąd wiesz, że jesteśmy uciekinierami? – spytał mężczyzna, który pierwszy go zauważył.

– I skąd wiesz, że szukamy drogi do domu? – dodał mniej pewnie drugi. Podobieństwo fizyczne wskazywało na to, że jest on bratem pierwszego. Był tylko nieco chudszy, niższy i miał trochę jaśniejsze włosy.

– Widzę po waszych twarzach, że przeżyliście dziś coś niecodziennego... A jako, że w całej Krainie aż huczy od wieści o ataku na Pałac...

– Mów o co ci chodzi – odparł wyższy brat.

– I dlaczego nas zatrzymałeś – dodał niższy.

– Czyżbym odnalazł w waszych oczach strach? Nie musicie się obawiać. Patrzcie... – zatoczył ręką szeroki łuk. – Jestem całkiem sam. Ale nie dziwię się waszej podejrzliwości. – Nieznajomy przerwał na chwilę i spojrzał na wciąż wpatrzoną w niego Des. Wydało jej się, że lekko kiwnął głową, jakby potwierdzając jej przypuszczenia. – Musze jednak was ostrzec. Niebezpieczeństwo czai się niewiele dalej. Nie wyjechaliście jeszcze ze strefy walk i terenu zagrożonego przez biopokojówki.

– Skąd to wiesz? I kim jesteś? – spytał grubszy brat.

– I czego od nas chcesz? – zawtórował mu chudszy.

– Jesteście ciągle w rejonie Pałacu, w strefie zakładów przemysłowych. Przebywa tu mało ludzi, głównie jako stróże, pilnujący czy wszystko sprawnie funkcjonuje. Ja jestem jednym z nich, a wy znaleźliście się na moim terenie. Czuję się zobowiązany wam pomóc.

– Co więc nam doradzisz? – zapytał brat z ciemniejszymi włosami.

– I co mamy teraz robić? – odezwał się ten z jaśniejszymi.

– Większość z arterii, którymi można wydostać się z tego miejsca jest zablokowana rozgrywającymi się pomiędzy rebeliantami, a siłami pałacowymi potyczkami. Mógłbym wam wskazać drogę wyjścia, jednak bitwy często zmieniają swoje miejsce i tam, gdzie teraz droga jest wolna, już za kilka minut może rozgorzeć walka. Druga możliwość to uciekanie piechotą przez labirynt korytarzy, w których grasują wściekłe biopokojówki. Ucieczka więc wydaje się niemożliwa. Proponuję wam zatem, żebyście zostali tutaj i przeczekali, aż zawierucha się uspokoi.

– Mamy więc stać tu i czekać? – spytał z niedowierzaniem pierwszy brat.

– Właśnie...? – dodał niepewnie pod nosem drugi.

– Nie. Zapraszam was do mojego skromnego mieszkanka. Jest bardzo bezpieczne, zamknięty obieg wentylacyjny gwarantuje, że nie dostanie się tam żadna biopokojówka. A rebelianci nie zaglądają do pomieszczeń mieszkalnych... Czy przyjmiecie moją propozycję? – jego wzrok zatrzymał się na wpatrzonej w niego jak w hipnotycznym transie Des.

– Ja jestem za – powiedziała szybko. Bracia rzucili jej zdziwione spojrzenie.

– No, ja chyba nie mam nic przeciwko... – powiedział wyższy.

– Ja też nie – dodał niższy.

– Bardzo nam miło. Będziemy bardzo wdzięczni – powiedziała w imieniu swoim, Jil i Konrada Anette. Zonk kiwnął głową.

– To chodźcie – powiedział nieznajomy. Szóstka uciekinierów i biopokojówka zeszli z platformy i skierowali się za nim w stronę najbliższego korytarza. Des dogoniła idącego na czele mężczyznę i spytała:

– To ty?

– Tak, to ja – odparł.

– Myśleliśmy, że nie żyjesz. Poza tym... zachowujesz się jakoś inaczej...

– Ale to ja, we własnej osobie. Postanowiłem się zrehabilitować...

– A nie jesteś już...? – zawiesiła głos nie wiedząc, jakich słów użyć.

– Nie. Wyleczyli mnie.

– I rzeczywiście jesteś tu stróżem?

– Tak – odparł bez wahania. Przez chwilę szli w milczeniu.

– Ach... – westchnęła Des. – Dlaczego dopiero teraz?! Nawet nie wiesz, jak bardzo cię potrzebowaliśmy, gdy byłeś chory. A teraz, gdy już się przyzwyczailiśmy, okazuje się, że jesteś zdrowy...

– Zobaczysz, jeszcze wszystko się ułoży.

 

– Mam ją – powiedział ojciec Des. – Razem z szóstką przypadkowo spotkanych ludzi i biopokojówką jednego z nich siedzi teraz u mnie i gada w najlepsze o jakichś bzdurach.

– Jest możliwe, że ucieknie? – spytała kobieta w czerwieni.

– Nie. Pozostali zupełnie nie kwapią się do wyjścia, a sama nigdzie nie pójdzie. Tylko jest jeden problem. Chciała ode mnie komunikator.

– Masz. Daj jej na razie ten. Został specjalnie spreparowany – kobieta wyciągnęła z szuflady przy biurku niewielkie czarne pudełeczko i wręczyła je swojemu rozmówcy.

– Dzięki. Ale to chyba nie wszystko?

– Nie. Tu masz resztę – ojciec Des wziął z jej rak wypełnioną przezroczystym płynem buteleczkę i schował do kieszeni.

– Dobrze. Przyjdę, gdy już będzie po wszystkim.

 

– Daj spokój, nie masz żadnych podstaw, żeby tak twierdzić – powiedział Mentat.

– Nie rozumiem. Zawsze taki chętny do szukania dziury w całym, teraz nie chce Ci się nawet pobieżnie sprawdzić, co takiego dzieje się w głowie Spira – protestował Net.

– Zrozum, to nie zależy ode mnie. Wyrocznie powiedziały...

– Do chrzanu z Wyroczniami. Fil nigdy ich nie lubiła...

– Ale przyznaj się... – wtrącił się Konczus. – Polubiłeś go, prawda?

– I ty też?! – Mentat był wyraźnie zawiedziony. – Zresztą dobrze, niech wam będzie. Wysondujemy go, jeżeli tak bardzo tego chcecie.

– To nie będzie konieczne – powiedział milczący do tej pory Sigt.

– Widziałeś go?

– Tak. Ale mniejsza o to. Kiedy się tu zjawi? Mam wam do powiedzenia dwie ważne rzeczy – nerwowo zabębnił palcami o stół.

– Powinien być już za chwilę – odparł Konczus.

– A ja ciągle uważam, że to nie jest najlepszy pomysł, żeby towarzyszył nam w wieczornych rozmowach – Net skrzywił się, podkreślając swoją niechęć.

– Wiesz, co mi się wydaje? – spytał Konczus, nachylając się w stronę Neta i mrużąc oczy.

– Co? – burknął zapytany, przeczuwając charakter nadchodzącej wypowiedzi Konczusa.

– Że sumienie nie daje Ci spokoju, i ogarnia cię mania prześladowcza.

– Nieprawda! – krzyknął waląc pięścią w poręcz krzesła Net. Wszyscy zebrani słyszeli już ten teatralny okrzyk wiele razy i oznaczał on mniej więcej tyle, że chociaż czuje się rozszyfrowany i zdemaskowany, przyznanie się do porażki znajduje się poniżej poziomu jego godności.

Mentat spojrzał na Konczusa z uznaniem i już miał coś powiedzieć, gdy ciepły, kobiecy głos oznajmił:

– Przyszedł oczekiwany gość.

– Niech wejdzie – oznajmił Mentat. W chwilę później drzwi otworzyły się i do Sali Obrad wkroczył zdezorientowany Spir. Mentat polecił mu usiąść na miejscu Fil i w ten sposób po raz pierwszy od długiego czasu wszystkie miejsca znowu były zajęte.

– To jest Sigt. Nie musisz się przedstawiać, on wie, kim jesteś.

Sigt pomachał Spirowi i cynicznie się uśmiechnął.

– To ja może od razu przejdę do rzeczy – powiedział. – Zacznę od drugiego snu, który prawdopodobnie nie jest dla was tak istotny, jak pierwszy, ale myślę, że gdybym opowiadał zgodnie z kolejnością, to drugi by do was w ogóle nie dotarł.

Był to dość krótki sen, w którym dominowała znana nam już skądinąd symbolika srebrzystych kul. Na początku widziałem mnóstwo połączonych w pary, a gdzieniegdzie w trójkąty a nawet czworokąty światów. Przez chwilę płynąłem podziwiając ich bogactwo i różnorodność, gdy nagle wszystkie znikły i ich miejsce zajęły dwa pojedyncze światy. Jeden z nich zbliżał się do drugiego, natomiast drugi wyraźnie się odsuwał. W pewnym momencie, ten pierwszy zaczął się dzielić... coś w rodzaju pączkowania. Z jego powierzchni wyodrębnił się drugi, mniejszy świat, oba jednak pozostały złączone.

Dwa światy, jeden drugi, drugi mały, obróciły się tym małym w kierunku trzeciego, który chwilę wcześniej odsuwał się od pojedynczego dużego. I, o dziwo, ten trzeci tym razem nie odsunął się, tylko dotknął swoją powierzchnią do powierzchni małego. Wytworzył się między nimi tunel i w trakcie powolnie postępującego procesu, w którym mały świat był wchłaniany z powrotem przez duży, a tunel powiększał się, doszło do przekształcenia tego dziwnego tworu w zwykłą parę dwóch, połączonych tunelem światów.

A! I jeszcze pewien istotny szczegół. Srebrna powierzchnia ścigającego świata, w miejscu, w którym zaczął pączkować stała się różnokolorowa. I łącząc się z nią, uciekający świat też nieco się zabarwił, jednak w końcowym efekcie wszelkie przebarwienia zniknęły i wszystko wróciło do normy.

Sigt rozejrzał się po zebranych, ale ponieważ nie usłyszał żadnego komentarza, postanowił kontynuować:

– Pierwszy sen był krótszy, ale chyba uda mi się go lepiej streścić. Hm... Co tu dużo gadać... Przerżnęliście sprawę. Supremia niedawno wytworzyła z jakimś państwem nowy tunel... Co prawda nie z tym samym, co ostatnio, i nie tak silny, ale zawsze. Chociaż bardzo się cieszyli z akcji, która dość dobrze wyszła, jednak nie był to bodziec na tyle silny, by zniszczyli tamten tunel i próbowali nawiązać wymianę handlową z wami, która przecież nie musi wcale zakończyć się wytworzeniem nowego tunelu.

Zapanowała cisza. Sigt wodził współczującymi oczami po twarzach zebranych, Net, skrzywiony, patrzył się w drugi koniec pokoju, Konczus powolnymi ruchami pocierał brodę, Spir siedział ze spuszczonymi oczami i wpatrywał się w swoje kolana. Milczenie przerwał Mentat.

– Nie jest dobrze – powiedział.

– Bystrzacha z ciebie. Nie na darmo jesteś pierwszą głową do myślenia – wtrącił zgryźliwie Net.

– Zamknij się! – wrzasnął Mentat. – Mógłbyś się przynajmniej raz opanować?!!!

Przynajmniej o pół metra od niego wyższy i co najmniej dwa razy cięższy Net z przerażeniem w oczach wtulił się w fotel. Konczus i Spir zdumieni popatrzyli po sobie, a Sigt ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Też bym się wkurzył – powiedział. – Misternie zaplanowany i wykonany plan spalił na panewce. Dobrze przynajmniej, że elegancko załatwiliście tych spiskowców, bo dzisiejszy dzień trzeba by było ogłosić Dniem Żałoby Narodowej.

– Dobrze – Mentat starał się mówić spokojnie, jednak drżenie jego głosu zdradzało, że jeszcze nie do końca się opanował. – Nie zostawimy tak tego.

– A co proponujesz? – spytał nieśmiało Konczus.

– Na razie nie wiem. Coś na pewno wymyślimy.

– Tylko co?

– Coś na pewno wymyślimy – powtórzył do własnych myśli Mentat.

 

Wróciwszy do domu i zbywszy kilkoma półsłówkami sąsiadkę, zainteresowana częstymi wypadami swojego nowego znajomego, Spir poleżał trochę, gapiąc się na nadawany właśnie kolejny odcinek Areny Śmierci i szukając ukojenia w kulkach smakowych, których opakowania powoli zapełniały pojemnik na plastikowe odpadki. Niestety, marną były one pociechą w obliczu usłyszanych tego dnia wieści.

Spir zasypiał z uczuciem porażki. Wszystkie dotychczasowe plany wzięły w łeb, a marzenia będące zwykle przyjemnym oddaleniem od zmagań z rzeczywistością, zupełnie go opuściły. Mimo to, coś wewnątrz podpowiadało mu, że jego przygoda jeszcze się nie skończyła i że bardzo wiele zależeć będzie od jego postawy i działań. Chociaż zupełnie nie wiedział co mógłby zrobić, zaufał w końcu temu przeczuciu, które ukołysało go do snu.

 

Mentat leżąc w łóżku jeszcze długo zastanawiał się na przyjętą przez siebie strategią działania. Idiotyczny zbieg okoliczności sprawił, że Des zbiegła i cały misternie opracowany teatrzyk diabli wzięli. Jeżeli dziewczyna spotka się ze Spirem, to prawdopodobnie odbierze mu motywację do działania. A wtedy sprawa choroby Fil i Supremii pozostanie nierozwiązana. A Wyrocznie jasno powiedziały, że w obecnej sytuacji tylko on może sobie poradzić z problemami dręczącymi Krainę...

Spotkanie Des i Spira teraz, gdy oboje są wolni, jest szalenie prawdopodobne – szczególnie, że oboje chcą się zobaczyć. Praktycznie rzecz biorąc, nie ma możliwości, żeby utrzymać obecną sytuację. Nadzieja w tym, że jakimś szczęśliwym trafem prawda się nie wyda i Spir, mimo wszystko, zechce kontynuować współpracę.

No i jest jeszcze sprawa rebeliantów. Mimo, że stłumione, jedno powstanie oznacza przemianę w świadomości mieszkańców, którzy w końcu postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Szkoda tylko, że wybrali taki moment... Ale co poradzić? Trzeba będzie wzmocnić środki ostrożności. Najlepiej od jutra. I zacząć polowanie na opozycjonistów. Może przy okazji agenci natrafią na trop Mrocznych? Przecież nie mogą działać w pojedynkę... Muszą jakoś współpracować z innymi ugrupowaniami.

 

Des, Zonk, Annette, Jil, Konrad i dwóch braci spali głębokim, narkotycznym snem, odurzeni płynem, który potajemnie dodał im do posiłków podszywający się pod miejscowego stróża ojciec Des.