Powrót

Rozdział 1

 

„Znajdowałem się w niewielkim zagłębieniu terenu, z jednej strony osłoniętym skałami, wyrastającymi ponad spękaną i usłaną kamieniami ziemią. Gdzieniegdzie spod kamieni wyrastały zeschnięte kępy trawy, których kolor niewiele wyróżniał je na tle brunatnego podłoża. Poza nimi nie znalazłem w najbliższym otoczeniu nic godnego zainteresowania, w związku z czym zacząłem wdrapywać się po łagodnym stoku.

W miarę jak się wspinałem, moim oczom zaczęły ukazywać się coraz większe obszary nieba. Było ono jednolicie białe do tego stopnia, że nie mogłem stwierdzić, czy jest całkowicie pokryte chmurami, czy też jest to po prostu jego naturalny kolor. Dłuższe przypatrywanie się przyprawiło mnie o zawrót głowy. Szybko odzyskałem równowagę i wznowiłem wspinaczkę.

Gdy już wdrapałem się na szczyt, kraina która ukazała się moim oczom, wydała mi się o wiele dziwniejsza od nieba, choć prawie tak samo mało urozmaicona. Okazało się, że znajdowałem się w niewielkim zagłębieniu na wysokim górskim zboczu. Kilka metrów poniżej miejsca w którym stałem, skały spowijała bardzo gęsta mgła. Była ona tak gęsta, że  bałbym się w nią wejść nie wiedząc, czy przypadkiem nie zabraknie mi gruntu pod nogami. Taka właśnie z pozoru nieistotna myśl przemknęła mi wtedy przez głowę, jednak zupełnie nie zwróciłem na nią uwagi. Jak się wkrótce przekonacie – niesłusznie.

Podniósłszy wzrok, zobaczyłem, że przez skałki osłaniające moją małą kotlinkę, nie dostrzegłem od razu ogromu tej góry. Szczyt był tak wysoko, że zupełnie nie mogłem go dostrzec. Widziałem tylko zbocze wbijające się w doskonałą biel nieba. Na dodatek góra nie miała kształtu stożka – przypominała raczej ogromną skarpę. Oba jej krańce znikały gdzieś w mlecznej bieli tak samo jak szczyt. Wyglądało to, jakby to dziwne miejsce unosiło się w przestrzeni, pośród gęstej mgły, która kapryśnie znikała przy gruncie, odsłaniając część gigantycznego zbocza.

Nagle usłyszałem ciche jęknięcie, po którym nastąpiła chwila przerwy i dały się słyszeć kroki. Z mgły wyłoniła się najpierw głowa, a za nią przednie nogi, tułów i tylnie nogi kozła. Spojrzał na mnie mętnym wzrokiem po czym zwrócił oczy w stronę szczytu i nie zwlekając zaczął piąć się pod górę. Robił to jakby w transie, wpatrzony w szczyt ciągle potykał się i czasem, nawet mimo swoich czterech nóg, przewracał.

Nie było to jednak beznadziejnie głupie stworzenie, gdyż po kilku takich upadkach, zaczął bardziej uważać gdzie stąpa. Minął mnie zupełnie nie zwracając uwagi na jedyną żywą istotę w polu widzenia i zaczął omijać pobliskie skałki, które były zbyt wysokie, by je przeskoczyć. Zrozumiałbym, gdyby ominął je z lewej strony, gdyż znalazł by się ponad nimi po kilkudziesięciu krokach, on jednak skierował się w prawo, czyli w stronę w którą skały rozciągały się o wiele dalej schodząc w dół ku mgle i kończąc się zaledwie parę metrów od niej, co zmusiło go do cofnięcia się. Po kilku minutach wspinaczki trochę zwolnił, ciągle jednak rzadko odrywał wzrok od linii oddzielającej niebo od szczytu i patrzył, gdzie postawić kopyto lub którędy będzie mu łatwiej przejść. Obserwowałem go, póki nie stał się malutkim, szarym, ledwo widocznym między skałami punkcikiem.

Wtedy usłyszałem za sobą następne głosy. Odwróciłem się i zobaczyłem, że z mgły wyłania się całe stado kóz. Na początku szedł siwy kozioł a za nim bezładnie tłoczyły się kozy, przy jednej z nich zauważyłem małego koziołka. Przewodnik rozglądał się na lewo i prawo i w przeciwieństwie do tamtego pierwszego zupełnie nie zwracał uwagi na szczyt, natomiast  wybierał zawsze najłatwiejszą możliwą drogę. Dzięki temu reszta stada zupełnie nie musiała uważać gdzie idzie i kozy mogły zająć się czymś innym.

Mimo to, gdy znaleźli się na mojej wysokości zdarzył się wypadek. Otóż mały koziołek na chwilę odbiegł od mamy, niefortunnie stąpnął na obluzowany kamyk i zaczął zsuwać się ku gęstej mgle. Wydał z siebie co prawda przeraźliwy krzyk, lecz zanim mama zorientowała się, że jej pociecha jest w opałach, koziołek był już parę metrów dalej.

Dokonałem szybkiej oceny sytuacji i skoczyłem. Zaryłem się kopytami w ziemię parę metrów niżej i chwyciłem nieboraka zębami za skórę na grzbiecie. Co prawda groziło nam, że pociągnie mnie za sobą i zaczniemy staczać się razem, jednak udało mi się go zatrzymać i postawić na równe nogi. To był właśnie moment, w którym uświadomiłem sobie, że sam też jestem kozłem.

Koziołek spojrzał na mnie z wdzięcznością i powiedział:

– Nomik jestem... – w tym samym czasie obok nas znalazła się jego matka – ...a to moja mama.

– Bardzo panu dziękuję – powiedziała mama – ten niesforniś nie rozumie jeszcze co złe a co dobre i ciągle robi jakieś głupoty... Samej bardzo trudno jest mi go upilnować, ciągle mam problemy. A jest szczególnie przekorny. Nigdy się nie słucha, zawsze wie lepiej, wyobraża pan sobie? A tak w ogóle...

– Nie ma sprawy – postanowiłem w końcu przerwać jej słowotok.

– ...to dlaczego nie idzie pan w górę? Właśnie rozmawiałyśmy o panu z koleżankami i bardzo nas to zdziwiło. Może się pan do nas przyłączy? Bo widzi pan, to dość dziwne, że spotykamy tu pana, a pan tak samotnie stoi zamiast iść, więc...

– Czemu nie...

– ...pomyślałam, że może by pana zaprosić do naszego grona. W takim razie bardzo mi miło. Na imię mi Mikmam. A pan jak się nazywa?

– Ja nazywam się Strang – wtedy wydało mi się oczywiste, że się tak nazywam.

– Zaraz przedstawię pana koleżankom. Z pewnością są bardzo ciekawe pana poznać. Proszę za mną, proszę się nie krępować. Niech pan nie udaje takiego ułożonego. Ja wiem, że w każdym koźle tak naprawdę tkwi drapieżnik. Ha, ha! Tylko niech się pan nie rumieni, za stara już jestem na takie zabawy.

– Nie zaru...

– Hej, hej, moje drogie i ty Kanard. Poznajcie Stranga. – Pięć kóz przywitało mnie skinieniami łbów. W tym momencie przewodnik, który przez cały czas podejrzliwie mi się przyglądał i strzygł uszami, ruszył i znów zaczął się wspinać. Stado automatycznie ruszyło za nim. W marszu zostałem otoczony szczelnym pierścieniem moich nowych towarzyszek. – Zaprosiłam go, by się do nas przyłączył...

– Dlaczego pan stał tak sam zamiast iść? – spytała koza idąca po mojej lewej stronie, wchodząc w słowo matce koziołka.

– Podziwiałem krajobraz... – żadna z nich nie zrozumiała tego subtelnego żartu. Po chwili zdecydowałem się przerwać ogólną konsternację – a wy dlaczego się wspinacie?

– Co?! Jak to dlaczego? – zabrzmiało kilka zdziwionych głosów – trzeba się wspinać!

W trakcie rozmowy zauważyłem, że mijamy wielki głaz. Kozy oczywiście nie zwróciły na niego uwagi, były zbyt zajęte rozmową. Ja natomiast przyjrzałem mu się dokładnie. Był o wiele wyższy niż szerszy i wyglądał tak, jakby został tu przez kogoś specjalnie postawiony. Niewiele poniżej jego wierzchołka dostrzegłem coś w rodzaju płaskorzeźby. Przedstawiała ona siedzącego twarzą w moją stronę człowieka. W pewnym momencie człowiek ten wstał, odwrócił się w kierunku naszej wspinaczki i zaczął wchodzić po schodach, które się przed nim pojawiły. Zobaczyłem, że obok niego pojawili się inni ludzie i przez chwilę wszyscy razem wchodzili po schodach, a potem zniknęli, nie pozostawiając na szarej skale żadnego śladu. Najbardziej utkwił mi w pamięci fakt, że ten siedzący człowiek miał bardzo długie płatki uszu. Postanowiłem przejść nad tym do porządku dziennego i nie mówić nic moim towarzyszkom.

– Ale dlaczego trzeba? Skąd to wiecie?

– Tak mówi Dżudż, nasz przewodnik. – oznajmiła Mikmam.

– I idziecie po prostu dlatego, że on tak mówi? Nie powiedział wam po co?

– Oczywiście, że nam powiedział. Na górze czeka na nas odpoczynek.

– A nie możecie się zatrzymać i odpocząć tutaj?

– Tutaj? Dżudż bardzo rzadko się zatrzymuje... Tylko jak jest jakiś wypadek, tak jak przed chwilą. Chcemy jak najszybciej dostać się na szczyt. Droga jest dość męcząca. Sam pan widzi, na przykład te skały... – zbliżaliśmy się właśnie do progu skalnego. W najniższym punkcie sięgał mi on do kolan i właśnie to miejsce wybrał przewodnik jako przejście dla swojego stada. – Ciągle zdarzają się takie problemy. A czasami którejś z nas nie wyjdzie i zsypuje z góry kamienie i piach na inne... prawda Kanard?

– Może raz by się obeszło bez twoich narzekań? – odparła Kanard. – Nie pamiętam już godziny, w której bym ich nie słyszała.

– Że niby ja narzekam?! A komu przed paroma minutami zachciało się cienia, którego tu nie ma i nie będzie? A kto...

– To i tak nic w porównaniu z twoimi jękami. O twoich bolących kopytach wie chyba całe stado...

– Bo ty, moja droga nie masz dziecka i nie wiesz co to za problem ganiać ciągle za takim bachorem...!

– Możecie się tym razem wyjątkowo nie kłócić? – spytała koza idąca na prawo ode mnie. – W końcu mamy gościa.

– No i ona śmie obrażać mnie przy gościu?! – wrzasnęła Mikmam.

– Sama się o to prosiłaś! – wtrąciła Kanard.

– Chyba lepiej się nie mieszać w te ich utarczki... – powiedziała inna koza do tej idącej na prawo ode mnie.

– I mam im pozwolić zatruwać atmosferę? I tak trudno jest się wspinać, a one nam dokładają! Nie moja droga!... – zżymała się tamta.

Jako, że poczułem się zupełnie zignorowany, zapragnąłem poznać innych uczestników tej wspinaczki. W szczególności chciałem się dowiedzieć, po co tak naprawdę się wspinają i co jest na szczycie tej góry. Ponieważ Mikmam wskazała mi Dżudża jako osobę najlepiej poinformowaną w stadzie, podjąłem decyzję, że porozmawiam właśnie z nim.

Postanowiłem ominąć stado lewą stroną i dogonić naszego przewodnika. Gdy wyszedłem spośród kłócących się kóz, spostrzegłem, że właśnie zbliżamy się do wielkiego kamienia – który swoim kształtem przypominał mi ten, na którym zobaczyłem poruszające się ludzkie figurki. Tym razem zauważyłem kształt przypominający księżyc. I znowu kształt zaczął się zmieniać. Najpierw poniżej księżyca pojawił się pierwszy, a potem następne coraz wyżej i coraz mniejsze, kolejne stopnie schodów, jakby zapraszając by na nie wejść i wędrować nimi aż do samego nieba. I tym razem obraz szybko rozpłynął się, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.

Poczekałem, aż miniemy magiczny kamień, na który znowu nikt poza mną nie zwrócił uwagi, wykonałem kilka skoków i znalazłem się na wysokości Dżudża.

– Witam. Nazywam się Strang – przedstawiłem się uprzejmie, a ponieważ zagadnięty nie odpowiadał, ciągnąłem dalej. – Czy mógłbyś mi powiedzieć dlaczego idziecie w górę? Próbowałem się tego dowiedzieć od twoich podopiecznych, ale nie były w stanie mnie oświecić.

– Na górze czeka nagroda.

– No, tyle się właśnie dowiedziałem. Nie mógłbyś mi przybliżyć, jakiego rodzaju jest ta nagroda?

– Odpoczynek.

Odpowiedź ta bardzo mnie zmartwiła, bo wywnioskowałem z niej, że nie dowiem się wiele więcej niż już wiedziałem. Postanowiłem się jednak nie poddawać i pytałem dalej.

– A skąd idziecie?

– Z mgły.

– Co to za mgła?

– Mgła przyczyny i przeznaczenia.

– I dlaczego się wspinacie?

– Żeby odpocząć na szczycie góry.

Poczułem, że zaczyna mi się robić gorąco w pysk.

– Ale dlaczego chcecie odpocząć na górze?

– Bo droga jest męcząca.

Szliśmy chwilkę w milczeniu.

– Skąd wiesz jaką drogę wybrać? – spytałem, bo zobaczyłem, że zaczynamy doganiać kozła, który był pierwszą istotą, jaką tu spotkałem.

– Są zasady.

– Jakie zasady?

– Nie musisz ich znać.

– A skąd ty je znasz?

– Po prostu znam.

W tym momencie stwierdziłem, że dam sobie spokój. Zatrzymałem się i poczekałem, aż znajdę się na wysokości grupy. Ruszyłem pilnując by znaleźć się w otoczeniu innych kóz niż poprzednio. Idąc obserwowałem samotnego kozła, który poruszał się bardzo powoli już nie z powodu słabej orientacji, tylko dlatego, że przed wykonaniem każdego kroku dokładnie się rozglądał. Wydało mi się piękne, że zwierzę samo uczy się dawać sobie radę i zrobiło mi się trochę przykro, że jeszcze mu to do końca nie wychodzi.

– Nie wiem, czy mu zazdrościć, czy współczuć... – z zadumy wyrwał mnie głos sąsiada. Okazało się, że tak jak ja obserwował samotnika, który zaczął powoli maleć na tle brunatnych skał. Odwróciłem wzrok, bo wykręcanie głowy w tył stało się dość niewygodne.

– Dlaczego tak sądzisz? – spytałem. Z niesmakiem zorientowałem się, że nie udało mi się ukryć nadziei w głosie.

– On przynajmniej wie, dlaczego się wspina.

– A ty nie wiesz?

– Nie... podobno ma na mnie czekać tam na górze nagroda w postaci odpoczynku. Ale nie bardzo w to wierzę.

– To dlaczego idziesz?

– Bo inni idą... Nie chcę zostać sam. Zresztą... co innego mogę robić?

– Ja ci mogę to wszystko wytłumaczyć – powiedziała koza, która szła za nami – otóż zostaliśmy stworzeni po to, by zamieszkać w krainie znajdującej się na szczycie tej góry. Wszyscy zrodziliśmy się we...

W tym momencie mojej rozmówczyni przerwał głośny krzyk. Całe stado gwałtownie zatrzymało się  i spojrzało w stronę kozy, która wskazywała kopytem na ułożoną z kamieni jakieś dziesięć metrów od nas, skierowaną w górę strzałkę. Było to pięć kamieni różnej wielkości z których trzy ułożone były w oś strzałki. Środkowy trochę odchylał się w lewo. Lewe ramię strzałki stanowił mały kamyk, a prawe o wiele większy.

Przez jakiś czas wszystkie kozy patrzyły na strzałkę w milczeniu, a następnie skierowały oczy na uśmiechającego się z góry Dżudża, który ze zrozumieniem pokiwał głową. Tłumek wydał szmer aprobaty i ruszyliśmy dalej.

– A ja niedawno widziałem kamienie ułożone w kształt przypominający kółko. Dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na kółko? – spytał sąsiad.

– Nie bądź takim sceptykiem. Masz jakieś alternatywne rozwiązanie? Może uważasz, że powinniśmy wrócić do mgły?

– Nie...

Dalej potoczyła się już normalna rozmowa. O ile normalna może być rozmowa prowadzona przez kozy wspinające się po gigantycznej skarpie bez początku i końca. Rozmawialiśmy o stosunkach panujących w stadzie. Dowiedziałem się, że jest podzielone na kilka mniejszych grupek. Ja byłem w grupce, którą określiłbym mianem komentatorów. Składała się z samca i dwóch samic, którzy obserwowali zachowania innych oraz martwe otoczenie i komentowali je. Dowiedziałem się, że nie lubią oni grupy sześciu kóz, które cały czas albo się kłócą albo plotkują. Dowiedziałem się też, że Dżudż cieszy się w stadzie bardzo dużym autorytetem i że bez niego większość prawdopodobnie nie dałaby sobie rady ze wspinaczką. Okazało się, że zazwyczaj wypowiada się bardzo lakonicznie, co nie zmienia faktu, że jest tu bardzo ważną osobistością, choć byli i tacy, którzy nie do końca mu ufali, jak na przykład mój rozmówca.

Podczas rozmowy rozglądałem się wokół i z przygnębieniem stwierdziłem, że dwa minięte wcześniej głazy oraz dół, w którym rozpoczęła się moja przygoda, były jedynym urozmaiceniem tej monotonnej krainy. Zbocze wyglądało tak, jakby na wielkie gruzowisko ktoś wysypał warstwę mokrego błota, które przykryło niektóre zagłębienia, pozostawiając w wielu miejscach wystające szare skały, a następnie w czasie wysychania popękało tworząc zagłębienia, do których bez problemu mogłem wsadzić kopyto. Gdzieniegdzie z ziemi wyrastały kępy brązowej trawy. Czasami udało mi się gdzieś w oddali wypatrzyć jakiś krzew. Jednak jego liście niewiele miały wspólnego z żywym, zielonym kolorem. Wyglądały raczej jak zasuszone listki chińskiej herbaty.

W czasie, gdy powoli zaczynałem wczuwać się w atmosferę grupy komentatorów, doszliśmy do dwóch skał stojących niczym wielki portal. Nim je minęliśmy, na prawej kątem oka dostrzegłem wzór przedstawiający człowieka niosącego na plecach dwie drewniane bele. Gdy odwróciłem głowę w jego stronę, zobaczyłem, że obraz znów zaczął się poruszać. Tak jak za pierwszym razem przed człowiekiem pojawiły się schody i zaczął na nie wchodzić. I znowu znaleźli się obok niego ludzie, którzy zaczęli wspinać się razem z nim. Trwało to przez kilka sekund, po czym obraz rozmazał się.

Nasz przewodnik poprowadził nas między skałami, wąskim przesmykiem szerokości około metra. Przesmyk ten na szczęście nie piął się w górę, więc mogliśmy odpocząć na chwilę od wspinania. Zauważyłem, że w miarę jak się w niego zagłębialiśmy, jego ściany wznosiły się coraz wyżej do momentu, w którym widziałem ponad sobą tylko białą linię.

Po dłuższym czasie korytarz zaczął się rozszerzać. Ściany szybko się rozeszły i oto znaleźliśmy się w wielkiej pieczarze otoczonej ze wszystkich stron prawie pionowymi ścianami. Gdzieś wysoko nad nami widać było mlecznobiały owal – bo taki właśnie kształt miała ta grota. Skaliste podłoże, usiane kozimi szkieletami i luźnymi kośćmi, było prawie całkowicie równe, z wyjątkiem małego wzgórka znajdującego się w centralnej części jaskini.

Właśnie na to niewielkie wzniesienie wszedł Dżudż, odwrócił się, zaczekał aż wszystkie rozglądające się ze zgrozą kozy zatrzymają się i przemówił:

– Doszliśmy do miejsca, w którym będziemy musieli wykazać się siłą, wiarą i determinacją. Oto przed nami jest ściana, która stanowi największą przeszkodę na naszej drodze. Gdy uda nam się na nią wspiąć, pozostanie nam już bardzo niewiele drogi do szczytu. Za mną!

Dżudż zeskoczył ze swojej mównicy i miarowym krokiem podszedł do jednej ze ścian, wskoczył na znajdującą się na wysokości mojego brzucha półkę skalną i zaczął po niej iść. Półka okrążała grotę wznosząc się stromo, tak więc gdy ostatnia koza na nią wskoczyła, Dżudż był już kilkanaście metrów powyżej.

Znalazłem się gdzieś w środku pochodu stanowiąc granicę między grupą sześciu kóz, którą poznałem na początku wyprawy, a grupą komentatorów, do której czułem się przynależny teraz. Nikt w stadzie nie rozmawiał, wszyscy starali się uważać, bo upadek z wysokości, na której się znajdowaliśmy, groził niechybną śmiercią. A wspinaliśmy się coraz wyżej. Z satysfakcją spostrzegłem, że sześciu kozom idącym przede mną wspinaczka idzie o wiele gorzej niż mnie i moim trzem towarzyszom idącym za mną. My przyzwyczajeni byliśmy do obserwowania drogi, patrzyliśmy gdzie stawiamy kopyta i sprawdzaliśmy kamienie które sprawiały wrażenie obluzowanych – one patrzyły na siebie lub na Dżudża, ciągle potykając się i zsypując z półki okruchy skalne, których coraz cichszy odgłos zetknięcia z dnem pieczary był dla nas upiorną miarą wysokości, na której się znaleźliśmy. Kozie idącej przede mną po kilku takich potknięciach zaczęły drżeć nogi, co oczywiście sprawiło, że potykała się jeszcze częściej.

Gdy pokonawszy mostek znajdujący się nad wejściem, okrążyliśmy grotę i znaleźliśmy się nad punktem, w którym weszliśmy na półkę, ta właśnie się skończyła i Dżudż zaczął prowadzić nas slalomem, skacząc po różnych występach skalnych. Ale i te szybko się skończyły. Weszliśmy na prawie płaską ścianę, która na szczęście nachylona była pod kątem umożliwiającym wspinaczkę, choć bardzo niebezpieczną. Zbocze to przypominało pochylnię poprzecinaną z rzadka płytkimi bruzdami. Wyglądało to, jakby jakiś olbrzym starał się coś napisać ryjąc wielkim rylcem na specjalnie wygładzonej skale, a potem umieścił ją właśnie na tym stoku. Jednak nawet jeżeli rzeczywiście było tam coś napisane, to nie byłem w stanie tego odczytać. Czułem się mniejszy niż mrówka idąca po stronicy książki. Jedyne co mi pozostało to domysły. Może jest tam zachęta do dalszej wspinaczki i obietnica nagrody? A może ostrzeżenie?...

I wtedy, gdy tak rozmyślałem, zdarzył się pierwszy wypadek. Idąca za swoim dzieckiem Mikmam postawiła kopyto na kamieniu, który chyba tylko czekał na to, by się obluzować i dołączyć do swoich towarzyszy na dole. Poślizgnęła się, straciła równowagę i zaczęła się zsuwać na idącą za nią kozę. Ta zaparła się kopytami, jednak nie zdołała utrzymać podwójnego ciężaru i obie powoli zaczęły zmierzać ku następnej. Przed oczami stanęła mi wizja masy splątanych kopyt i rogów zsuwającej się po stromym zboczu i jak lawina zabierającej ze sobą kolejnych członków stada. Co gorsza znajdowałem się wśród potencjalnych ofiar, więc z trwogą obserwowałem rozwój sytuacji.

Usłyszałem za sobą wściekły syk. To koza należąca do grupy komentatorów, która swego czasu próbowała mi wytłumaczyć przyczyny tej wyprawy, klęła na Mikmam. Nie pamiętam co dokładnie mówiła, ale pamiętam, że nie było to zbyt przyjemne. Zauważyłem, że w czasie, gdy ja osłupiały przyglądałem się wypadkom zachodzącym błyskawicznie przed moimi oczami, ona razem z towarzyszami zachowała zimną krew i usunęła się z potencjalnego toru lotu żywej lawiny.

Tymczasem, idąca jako czwarta w kolejności Kanard pośpieszyła na pomoc przyjaciółkom i stanęła obok koleżanki na drodze dwóm zsuwającym się kozom, które wspólnym wysiłkiem udało się im zatrzymać. Na szczęście w tym właśnie miejscu przebiegała rysa w skale i obie mogły się o nią oprzeć tylnymi kopytami i przyjąć na łby zsuwające się zagrożenie, zażegnując niebezpieczeństwo. Gdyby nie ta spontaniczna współpraca, prawdopodobnie ze stada zostałaby mniej niż połowa.

– Przepraszam was bardzo... – powiedziała Mikmam do swoich towarzyszek, gdy było już po wszystkim. Patrzyła w ziemię i nerwowo przestępowała z nogi na nogę.

– Trudno cię winić. Każdej z nas mogło się to zdarzyć – odpowiedziała Kanard, zmuszając się do uśmiechu.

– Jedyne co możemy zrobić, to prosić cię, byś na drugi raz bardziej uważała – dodała ze współczuciem inna. Mikmam podniosła wzrok.

– I same bardziej uważać – zakończyła Kanard. Tym razem uśmiech nie był wymuszony.

Ruszyliśmy dalej. Po tym wypadku zacząłem bardziej uważać gdzie stąpam. Mniej się też oglądałem na idących z tyłu i uważniej obserwowałem tych, którzy wspinali się przede mną. Postanowiłem, że w razie wypadku będę starał się pomóc, a nie uciekał jak ci idący za mną.

Wspinaliśmy się jeszcze kilkadziesiąt metrów po tej niebezpiecznej pochylni, gdy dotarliśmy do kolejnej półki skalnej. Ta jednak nie okrążała pieczary tak jak pierwsza, tylko wiła się zygzakiem w górę wzdłuż węższej ściany, tworząc coś na kształt bardzo stromych schodów, których każdy stopień był nachylony tak, że stykał się jednym końcem z poprzednim a drugim z następnym. Wtedy zdarzył się drugi wypadek.

Szliśmy zygzakiem bez żadnych większych problemów już od paru minut i znajdowaliśmy się mniej więcej w połowie drogi między dnem pieczary a szczytem jej ścian. Wszyscy byliśmy zmęczeni już tam na dnie, a ta koszmarna wspinaczka po prawie pionowych ścianach zupełnie nas wykończyła. Mnie też. Gdy patrzyłem w górę na łuk stanowiący granicę między szarą skałą a białym niebem, zastanawiałem się, co takiego może się kryć na szczycie tej wielkiej skarpy. Wyobraziłem sobie zielone łąki, drzewa, rzeki. Wyobraziłem sobie, że leżę na trawie i chłodny wiaterek delikatnie porusza włosy na mojej kosmatej głowie. Właśnie zastanawiałem się, co będą robiły poszczególne kozy, które do tej pory poznałem, gdy z góry dobiegł mnie krzyk.

Błyskawicznie wróciłem z marzeń na jawę, lecz było już zbyt późno, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. Zobaczyłem jak jedna z idących na początku pochodu kóz spada na jedną z »szóstki kóz« idącą po wąskiej ścieżce o poziom wyżej niż ja. Tamta przewróciła się i razem poleciały na idącą za mną klnącą kozę. Teraz już we trzy porwały ze sobą jeszcze kozła i kozę idące na niższym poziomie i razem, w piątkę, zaczęli spadać odbijając się od przecinającej w poprzek tor ich lotu półki skalnej.

Z przerażeniem obserwowałem jak nabierają prędkości, jak skały brutalnie zmieniają tor ich lotu, jak jednemu z nich łeb roztrzaskuje się o wystającą półkę skalną, jak pozostali przeraźliwie krzyczą. I nie wiedziałem, czy robią to z bólu, czy ze strachu. Stałem zszokowany patrząc, jak zbliżają się ku nieuchronnej śmierci. Wydawało mi się, że to nie dzieje się naprawdę i że wszyscy tak jak poprzednim razem ocaleją. Tymczasem oni dolecieli do miejsca w którym zdarzył się pierwszy wypadek. Nie stanowili już bezładnie lecącej plątaniny ciał, jednak byli na tyle daleko, że przestałem rozróżniać, które ciało należy do kogo. Nie byłem w stanie określić, kto po chwili z wielką prędkością wpadając na skałę rozpadł się na dwie części, z których jedna – dwie nogi i zad poleciały z innymi dalej, a głowa i reszta ciała zostały na pobliskiej półce skalnej. Nie rozróżniałem też, kto kolejno przestaje krzyczeć, choć jeden głos słychać było aż do samego końca. Do momentu w którym odwróciłem wzrok, bo leżąca kilkaset metrów niżej kupa futra zbyt pobudzająco działała na moją wyobraźnię.

Po chwili, gdy największy szok minął, uświadomiłem sobie, że gdybym stał parę kroków dalej, być może też leżałbym teraz tam na dole. To bynajmniej nie pomogło mi otrząsnąć się z paniki i strachu, które zaczęły pulsować w moich kozich żyłach. Stałem oddychając ciężko i wodziłem oczami po innych kozach, starając się zwalczyć chęć, by ponownie spojrzeć w dół. Początkowa pustka w głowie została nagle zastąpiona przez natłok myśli. A co jeżeli nie uda nam się dojść na górę? Co jeżeli wszyscy zginiemy jak tamci? Czy jesteśmy w stanie sprzeciwić się losowi, który umieszcza nam pod nogami kamienie i każe na nie stąpać w najmniej odpowiednich chwilach?

Nagle usłyszałem, że ktoś zaczyna śpiewać. Szybko dołączyło do niego kilka głosów. Słowa wydały mi się dziwnie znajome, więc także się przyłączyłem i wkrótce całe stado śpiewało. Spokojna melodia sprawiła, że poczułem ulgę. Poczułem, że łączę się duchowo z innymi śpiewającymi, podobnie jak ziarna piasku łączą się w głębi ziemi w mogącą przetrwać miliony lat skałę piaskowca. Powolnie płynące słowa i powtarzany refren przywróciły mi zupełnie stan równowagi. Brzmiało to tak:

 

W tej trudnej wspinaczce ku lepszej przyszłości

idziemy za tobą ufni twej mądrości.

A gdy nadchodzi noc, w której strach króluje,

ty zawsze właściwą drogę pokazujesz.

 

Głuchych, ślepych, niemych, bez sensu istnienia

umieścił nas stwórca w mgle nieświadomości,

byś ty, przebudziwszy w każdym z nas marzenia,

wskazał słuszną drogę ku wiecznej radości.

 

Kiedy czarne chmury zakrywają niebo

i potwór bez twarzy, który »Los« jest zwany

wznosi toast za śmierć, z krwi zagubionego –

my się nie boimy – wiemy, gdzie zmierzamy.

 

Gdy na niebie nie ma chmur, to się cieszymy

bo nas nasza wiara czyni wygranymi:

dzięki wytrwałości do celu dojdziemy,

a na razie cieszą nas bez trosk godziny.

 

W czasie śpiewu poczułem wielką siłę płynącą z serca organizmu, jaki stanowiło nasze stado. Siłę płynącą ku wszystkim małym sercom, także i mojemu, dając pewność siebie i odwagę. I wydało mi się, że dusza naszego stada nie powstała tylko dzięki połączeniu dusz jego członków. Ona powstawała dlatego, że każdy prócz dawania mógł też z niej czerpać, jak ze wspólnej studni. A wszystko po to, byśmy mogli się poczuć bezpieczni, byśmy wiedzieli, że ktoś lub coś nad nami czuwa. Tym czymś byłą nasza jedność, którą uosabialiśmy w Dżudżu.

Wiem, że brzmi to dość pompatycznie, szczególnie w kontraście z formą cielesną, jaką prezentowali członkowie naszego stada. Jednak właśnie dokładnie tak wtedy myślałem i czułem, więc proszę, nie śmiejcie się. Staram się przekazać wam jak najwięcej szczegółów.

Gdy już znaleźliśmy się na powierzchni, ukazał nam się krajobraz bardzo podobny do tego, który widzieliśmy, zanim wkroczyliśmy w wąski korytarz. W miejscu, gdzie znajdowała się wielka, średnicy około dwóch kilometrów dziura, zbocze stawało się łagodniejsze, tworząc coś na kształt płaskowyżu ciągnącego się wzdłuż skarpy. Powyżej stok znów stawał się stromy, jednak na szczęście nie bardziej niż na początku naszej wspinaczki.

Dżudż zatrzymał się na chwilę przy krawędzi pieczary, by zaczekać na tych, którzy ciągle jeszcze wspinali się po prowadzącej wokół jej obwodu skalnej półce. Gdy już wszyscy znaleźli się na górze, ruszyliśmy dalej. Ze zmartwieniem spostrzegłem, że od razu dał się odczuć brak części stada. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że w końcu pokonaliśmy najtrudniejszy odcinek drogi i możemy teraz bezpiecznie zbliżać się do celu naszej wyprawy. Moje mieszane uczucia przeważyły w końcu na stronę radości. Postanowiłem podzielić się nią z innymi, a ponieważ najbliżej znajdowała się, niestety już niekompletna, grupa sześciu kóz, postanowiłem porozmawiać z Mikmam.

Nie pamiętam już dokładnie o czym rozmawialiśmy. Prawdopodobnie zaczęliśmy od stosunków między grupami w stadzie. Potem obgadywaliśmy nie żyjącą już klnącą kozę i zdobyliśmy się nawet na odrobinę czarnego humoru zastanawiając się, co się stało z jej przekleństwami. Wymieniliśmy się naszymi przypuszczeniami, co może na nas czekać na szczycie góry. Jednak to, co najgłębiej zapadło mi w pamięć to fragment rozmowy na temat naszego pochodzenia.

– ...stałam we mgle, kiedy nagle usłyszałam kroki. Ponieważ do tej pory byłam sama, pomyślałam, że warto by się do kogoś przyłączyć i podążyłam za tym dźwiękiem. Pamiętam, że nic nie widziałam, ale słyszałam, że przede mną idzie kilka stworzeń. Zaraz zaczęły dołączać się nowe i wkrótce szłam już słysząc kroki ze wszystkich stron. Po kilku minutach wyszliśmy z mgły i zobaczyłam, że idę w stadzie prowadzonym przez Dżudża. A potem zobaczyłam ciebie i dalej już wiesz – mówiła Mikmam.

– Ale jak znalazłaś się we mgle? I skąd wziął się Nomik? To przecież twój syn...! I skąd wiedziałaś, że wasz przewodnik nazywa się Dżudż? – wydało mi się to trochę niespójne.

– Nie wiem dokładnie... Pamiętam, że wszystko zaczęło się we mgle. Po prostu się tam pojawiłam i potem poszłam za Dżudżem. A jak wyszliśmy z mgły, stwierdziłam, że po prostu wiem, że ten idący obok mnie koziołek to mój syn. Po prostu wiedziałam... Wydało mi się to całkiem naturalne.

– A nie zdziwił cię fakt, że jesteś kozą?

– Szczerze mówiąc teraz dziwi mnie twoje pytanie. Wtedy nie zastanawiałam się nad tym. To chyba normalne, że jesteśmy kozami, prawda? Kim chciałbyś być jeżeli nie kozłem?

– Sam nie wiem... po prostu się zastanawiałem...

– Tak myślałam – tu nastąpiła chwila przerwy. – A ty skąd się wziąłeś na naszej drodze? Też z mgły?...

W czasie gdy tak rozmawialiśmy spostrzegłem, że linia między szczytem góry a niebem staje się coraz bardziej poszarpana. Okazało się, że nieregularny kształt nadaje jej otulający skały mlecznobiały płaszcz – zatrzymaliśmy się przed ścianą z mgły, dokładnie taką samą, jaka była u podnóży góry. Delikatny niepokój opanował stado. Czyżby przed nami pojawiła się kolejna przeszkoda?

– Doszliśmy do celu naszej podróży – oznajmił Dżudż, rozwiewając nasze wątpliwości. – Te mgły osłaniają szczyt góry. Gdy przez nie przejdziemy, znajdziemy się na bogatej równinie, gdzie wszystkich dóbr jest pod dostatkiem, gdzie będziemy mogli odpocząć i gdzie nie będziemy musieli dłużej przejmować się wspinaczką!

– A jeżeli pogubimy się we mgle?

– Ja bym wolała jeszcze chwilę zaczekać zanim tam wejdziemy...

– A ja uważam, że nie powinniśmy zwlekać.

– Ja mam dość całej tej wspinaczki. Wchodzę.

– Ale tu przynajmniej widzimy, gdzie stawiamy kopyta!

– I chcesz je ciągle stawiać na czymś takim?! – zdania w stadzie były podzielone.

– NIE MA WYBORU. Nie możemy tutaj zostać. Musimy iść. Dla własnego dobra. – Dżudż uciął dyskusję.

– Dla własnego dobra... Ku lepszej przyszłości... – powtórzyliśmy mechanicznie.

Wkroczyliśmy w mgłę. Była tak gęsta, że nie dało się jej przebić wzrokiem nawet na dziesięć centymetrów. Gdy zamykałem oczy wszystko robiło się zupełnie czerwone, gdy je otwierałem – zupełnie białe. Jedyne co widziałem, to małe, podłużne, poskręcane kształty poruszające się razem z moimi oczami, które zwykle widać, gdy nie ma się wzroku skoncentrowanego na niczym konkretnym.

Okazało się, że Dżudż miał rację: rzeczywiście stok bardzo szybko się skończył i zaczęliśmy iść po poziomym. Słyszałem bardzo wyraźnie odgłosy podążających przede mną i za mną. Słyszałem też, że obok mnie w odległości około metra ktoś idzie. Nie wiedziałem kto, ale bałem się zapytać, gdyż zakłócenie skrajnie spokojnej atmosfery tego miejsca odgłosem innym niż krokami wydawało mi się świętokradztwem.

W pewnym momencie wydało mi się, że przede mną idzie mniej osób. Kroki stały się rzadsze, jakby należały tylko do połowy z tych, którzy byli tam jeszcze przed chwilą. Zjawisko to powtórzyło się i po kilku sekundach słyszałem, że przede mną idzie tylko jedna koza. Może skończyły się skały i zaczęła trawa, która wytłumiła dźwięk kopyt uderzających o podłoże...

Ostatnie dźwięki przede mną też umilkły. Pozostały tylko te obok i za mną. Dałem kolejny krok do przodu i poczułem, że tracę grunt pod przednimi nogami. Zupełnie jakbym stąpnął w przepaść: moje przednie nogi zsunęły się po bardzo stromej skale a ciężar ciała przeniósł do przodu, co sprawiło, że nie mogłem oprzeć się na tylnich. Wszystko działo się tak błyskawicznie, że nie zdążyłem wykonać żadnego ruchu i gdy moje tylnie nogi straciły kontakt z podłożem, zacząłem swobodnie spadać.

Było to bardzo dziwne uczucie. Wydawało mi się, że spadam, czułem to w głowie i w uszach, jednak nie zaobserwowałem nic, co potwierdziłoby moje przypuszczenia. Czułem się, jakbym był zawieszony w białej przestrzeni: mogłem swobodnie poruszać wszystkimi kończynami we wszystkie strony i nie natrafiałem na żaden punkt oparcia. Tylko intuicja podpowiadała mi, w którą stronę jest góra, a gdzie dół, natomiast zupełnie nie wiedziałem, gdzie jest kierunek, w którym szedłem, zanim wpadłem do tego czegoś.

Chciałem krzyknąć, by ostrzec innych, ale zamiast tego poczułem, jak wielka gula podchodzi mi do gardła i zwymiotowałem. W tym samym momencie zobaczyłem, że wypadłem z wielkiej, świecącej białym światłem chmury. Leciałem plecami w dół i ponieważ bardzo ciężko było mi się obrócić, dopiero po chwili spostrzegłem czarną ścianę znajdującą się kilkanaście metrów ode mnie. Kiedy znowu spojrzałem w górę, zobaczyłem, że z chmury wypadło już kilku moich towarzyszy, którzy wcześniej szli za mną.

Po kilku sekundach starań udało mi się obrócić tak, że spojrzałem w dół. Okazało się, że dno, do którego nieuchronnie się zbliżam, pokryte jest jakąś świecącą na czerwono substancją, której nie mogłem rozpoznać, gdyż była jeszcze zbyt daleko. Wydało mi się, że miejsce do którego wpadliśmy miało głębokość taką, jak wysoka była cała góra. Spadaliśmy więc z wielkiego urwiska, którym kończył się stok skarpy.

Lecieliśmy wzdłuż pionowej czarnej ściany, którą zauważyłem już wcześniej – to prawdopodobnie na jej szczycie postawiłem swoje ostatnie kroki. Z drugiej strony widać było tylko czerwone podłoże graniczące gdzieś w oddali idealnie prostą linią horyzontu z białym sklepieniem. Było już za późno by krzyczeć i prawdopodobnie zarówno ci lecący pode mną jak i nade mną uważali tak samo. Z jednym wyjątkiem. Gdzieś z góry usłyszałem żałosny bek Nomika, który jako jedyny był w stanie wydobyć z siebie dźwięk.

Miałem jeszcze kilka chwil, które wykorzystałem by zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście po to się wspinaliśmy, by teraz spadać. Czy to jest ten upragniony raj, na który czekaliśmy? A może ja po prostu czegoś tu nie rozumiem... I wpadniemy za chwilę w świecącą na czerwono chmurę, a potem obudzimy się wśród zielonych łąk? A jeżeli nie? Przypomniało mi się, że na szczęście ja jestem tu tylko gościem... I zrobiło mi się bardzo żal Mikmam, do której zapałałem ostatnio szczególną sympatią. Nawet Dżudża zrobiło mi się żal, bo chociaż ciężko było z nim nawiązać osobisty kontakt, to wydawało mi się, że ten stary kozioł chce dla nas wszystkich dobrze. W końcu tak długo nas prowadził...

Tymczasem zaczęło mi się robić coraz bardziej gorąco. Spostrzegłem, że podłożem nie jest świecąca na czerwono mgiełka, tylko rozgrzana, półpłynna maź. Zobaczyłem jak wpada do niej pierwszy kozioł. Prawdopodobnie był to Dżudż. Mimo wielkiej prędkości zatonął w tej gęstej cieczy bez żadnego dźwięku. Nie towarzyszył temu żaden plusk. Po prostu zapadł się pod powierzchnię, by po chwili wynurzyć się... ale już tylko jako czarny kontur szkieletu. W kilka sekund kontur ten także rozpłynął się na powierzchni.

Wiedziałem, że za chwilę spotka mnie to samo. Pewnie stanie się to tak szybko, że w ogóle nie będzie boleć. Nie krzyczałem. Bo po co? Inni też nie wydali z siebie żadnego dźwięku... Byłem już bardzo blisko... i było bardzo gorąco.

 

Zobaczyłem sylwetkę człowieka na czarnym tle. Ciemnozielony płaszcz z kapturem szczelnie go otulał. Twarz – jedyna nie zakryta materiałem część ciała – pozostawała w cieniu, przez co widziałem tylko dwa białe punkty w miejscu oczu i kształt przypominający ironiczny uśmiech w okolicy, gdzie powinny znajdować się usta. Reszta była całkowicie czarna, tak jakby twarz składała się wyłącznie z oczu i uśmiechu.

Obraz ten szybko znikł i jego miejsce zajął widok przypominający nocne niebo. Niebo to miało bardzo dziwną kolorystykę, bo zamiast czerni czy ciemnego błękitu, płonęło całe jaskrawo żółtym światłem, usiane drobnymi czarnymi punktami, zupełnie jakby malarz zamienił kolory nieba i gwiazd. Albo jakby gwiazdy nie oświetlały przestrzeni, tylko pochłaniały jej naturalne światło.

Obraz znowu się zmienił. Zobaczyłem twarz postaci, którą widziałem na początku. Tym razem uśmiechała się o wiele szerzej. Wydało mi się, że mnie obserwuje i bardzo ją to bawi.

Tym razem zobaczyłem unoszące się w przestrzeni kule. Miały one metaliczny połysk i poruszały się dość szybko, rytmicznie zbliżając się do siebie i oddalając w nie do końca uporządkowany sposób, jakby żyły własnym życiem i poprzez ruch rozmawiały ze sobą. Nagle z ciemnej przestrzeni wyłoniła się wielka ręka, która pochwyciła je wszystkie i zmiażdżyła w silnym uścisku. Spomiędzy palców wyleciały metaliczne odłamki przypominające resztki po stłuczonej bombce choinkowej.

Biały uśmiech jeszcze bardziej się rozszerzył, a kaptur zaczął drgać w rytm niesłyszalnego rechotu.

Zobaczyłem piękny, kolorowy kwiat rosnący wśród bujnych paproci. Przysiadł na nim barwny motyl. Wydawało mi się, że odpoczywa po pełnym pracy dniu, w którym zapylił wiele kwiatów i umożliwił życie wielu nowym istotom. Przez chwilę czułem cudowny  zapach i myślałem, że to jest właśnie miejsce, do którego cały czas dążyłem. Jednak po kilku sekundach błogiej kontemplacji zobaczyłem umundurowanego człowieka, który biegł szybko przez paprocie i nie dostrzegał pięknego zjawiska które obserwowałem. Ubłoconym butem zmiażdżył kwiat razem z siedzącym na nim motylem. W tym samym momencie dały się słyszeć strzały i człowiek padł do przodu zraszając zielone rośliny krwią lejącą się z resztek jego głowy i szyi.

Postać w kapturze zaśmiewała się z odchyloną do tyłu głową. Punkty w miejscach oczu znikły, a uśmiech rozdwoił się na górną i dolną część, drgające w tym samym rytmie co głowa.

Znalazłem się we mgle. Takiej samej mgle, z jaką przed chwilą miałem do czynienia i jaką spotkałem na początku swojej przygody. Jednak mimo to wszystko widziałem wyraźnie. Tak jakbym miał drugą parę oczu, czułą na te promienie świetlne, których zazwyczaj nie widzimy, a które potrafią przenikać nie tylko mgłę, ale i skałę. Zobaczyłem, że obok mnie powoli materializuje się koza. Najpierw pojawiły się rozmyte kontury, potem powoli zaczęły się wyostrzać. Jakby malarz najpierw szkicował, a potem wykańczał swoje dzieło. Gdy koza była już do końca zmaterializowana, poruszyła łbem i zobaczyłem...

Postać w kapturze stała bez ruchu. Biały zarys ust znikł. W czarnej czeluści kaptura widać było tylko dwa białe kształty oczu. Poważnych oczu. Jakiś niewyczuwalny powiew poruszył ciemnozieloną szatą.

 

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że znów wspinam się pod górę. Właśnie znajdowałem się przy wejściu do wielkiej pieczary, w której zdarzyły się dwa, z czego jeden tragiczny w skutkach, wypadki. Chciałem wejść w wąski korytarz, jednak ciało odmówiło mi posłuszeństwa i zacząłem omijać skalny portal. Wtedy zorientowałem się, że to ciało wcale nie należy do mnie. Należało do samotnego kozła, którego widziałem na początku i którego minąłem idąc razem ze stadem prowadzonym przez Dżudża.

Usłyszałem jego myśli: »Zamiast iść po płaskim, będę wchodził pod górę. I tak musiałbym się wspiąć na taką samą wysokość. Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj«. Chciałem mu powiedzieć, że ta droga jest zła, że powinien wejść w korytarz jak my, bo taką właśnie drogę wybrał Dżudż. Moje myśli jednak zupełnie do niego nie docierały. Szybko zorientowałem się, że byłem tylko obserwatorem jego świadomości. Nie miałem wpływu na to co robi, ale czułem wszystko tak samo jak on, a do tego mogłem jeszcze samodzielnie myśleć i oceniać jego decyzje.

Kozioł zaczął wspinać się po skałach. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że robi to równie szybko, jak my to robiliśmy. Momentami wychodziło mu to nawet lepiej. Czyżby sam się tego wszystkiego nauczył? Obserwowałem, jak daje sobie radę z osuwającymi się kamieniami i jak zastanawia się nad tym, z której strony ominąć kilkunastometrową skałę. Ze zdziwieniem zorientowałem się, że robił to jeszcze lepiej niż Dżudż! Tymczasem wspinał się dalej, rozmyślając od czasu do czasu o różnych rzeczach, gdy wspinaczka stawała się łatwiejsza. Słysząc jego myśli i jednocześnie nie będąc słyszanym, czułem się trochę jak złodziej lub podglądacz, jednak wolałem to miejsce od przeskakujących przed moimi oczami wizji, jakich doświadczałem chwilę temu. Ponadto w wielu sprawach, o których myślał, zgadzałem się z nim i stwierdziłem, że nawet go lubię i że przebywanie w jego umyśle zupełnie mnie nie nudzi.

Gdy dotarł do płaskowyżu ciągnącego się wzdłuż góry zorientowałem się, jak bardzo w wyborze drogi pomylił się Dżudż. Gdyby nie wkroczył pomiędzy skały stanowiące wejście do głębokiej jaskini, nie musielibyśmy wspinać się po jej stokach. I prawdopodobnie wszyscy dotarlibyśmy na górę żywi.

Zauważyłem, że rozważania mojego »gospodarza« skupiają się głównie na tym, jak najwydajniej się wspinać. Czasami tylko odbiegał myślami gdzieś dalej, na przykład zastanawiając się nad celem swojej wyprawy. Nie budował jednak żadnych wizji, tak jak ja to robiłem, tylko poprzestawał na tym, że dowie się na miejscu.

I gdy przebył odcinek między wielką półką skalną a ścianą mgły, a zrobił to o wiele szybciej niż nasze stado, chciałem go jakoś poinformować o tym, co go czeka, jeżeli wkroczy w chmurę. Nie chciałem, by ten biedak wpadł tak jak my do wielkiego jeziora lawy i by jego nadzieja spłonęła razem z nim. Ale nie kierował mną tylko czysty altruizm. Przestraszyłem się, że znowu będę musiał doświadczać tego samego, koszmarnych wizji, których pamięć cały czas była we mnie żywa. Skoncentrowałem się więc i zebrałem wszystkie siły, by do niego dotrzeć.  Próbowałem do niego krzyknąć, uderzyć go, zatrzymać, nie pozwolić mu. Niestety – daremnie. Nie byłem w stanie zrobić nic by nawiązać z nim kontakt.

A on stał, nie zdając sobie sprawy z tego, co go czeka, i wahał się...”